
Freddie Francis, weteran gotyckiego horroru brytyjskich wytwórni Hammer i Amicus, ostatni raz w swojej karierze postanawia zamoczyć palce w upodobanych przez siebie klimatach. Jednakże w ramach swojego łabędziego śpiewu odmalowuje przed nami gotyk zupełnie różny od fantastycznych opowieści wspomnianych studiów. Bierze natomiast charakterystyczny dla nich brud i przenosi go w inny wymiar. Przedstawia bowiem epokę wiktoriańską w realistyczny, wręcz naturalistyczny sposób, a za punkt wyjścia służy mu wariacja na temat historii Williama Burke’a i Williama Hare’a – seryjnych morderców grasujących w XIX-wiecznym Edynburgu, którzy zasłynęli zwłaszcza z tego, że ciała zamordowanych sprzedawali ubogiej w materiały badawcze szkole medycznej.
Zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami scenariusz opowiada o losach dra Thomasa Rocka (Timothy Dalton), wykładowcy uniwersytetu medycznego i naukowca-idealisty. Ponieważ do jego badań nie wystarczają dostarczane mu ciała z szubienic, hojnie opłaca tych, którzy transportują mu zwłoki z innych, nielegalnych źródeł. Okazję do łatwego zarobku upatrują sobie niejacy Robert Fallon (Jonathan Pryce) i Timothy Broom (Stephen Rea), którzy celem dostarczania doktorowi świeżych ciał posuwają się w końcu do mordów.

Wiktoriańską rzeczywistość definiuje tutaj brzydota. Ulice brytyjskiego miasta są ciasne, zatłoczone i ociekające brudem. Biedota kotłuje się w podrzędnych tawernach, upija się do nieprzytomności i oddaje uciechom ze źle pomalowanymi prostytutkami. Jest gotowa robić wszystko, by tylko przetrwać. To właśnie z tego otoczenia wyrastają tytułowe diabły – Fallon i Broom. Ich motywacja jest bardzo prosta i w pełni egoistyczna – chcą zarobić trochę grosza, by się wybawić i zaspokoić nałóg alkoholowy. W opozycji do nich stoi uniwersytet. Czysty, konserwatywny i bezinteresowny. I jak łatwo się domyślić, romans tych dwóch światów nie skończy się dobrze.
Drugim filarem podtrzymującym film jest motyw przekraczania granic. Obok realizmu i naturalizmu znalazło się miejsce na romantyzm przejawiający się chociażby w postaci dra Rocka. Rzecz jasna, reprezentuje on świat uniwersytecki i salonowy, a jego pragnieniem jest postęp medycyny i pomoc ludziom, w imię czego gotów jest złamać wszystkie obowiązujące zasady. Wierzy on, że dzięki rozwojowi medycyny polepszyć się także może standard życia. To bajroniczny indywidualista, buntownik, który staje przeciwko religijnemu konserwatyzmowi swoich kolegów po fachu. Jednak o ile jego pobudki są o wiele bardziej szczytne od Fallona i Brooma, z czasem widz zaczyna zdawać sobie sprawę, że niewiele się od nich różni. Bo gdzie leży granica między pragnieniem dobra a niezdrową obsesją? Czy przymykanie oczu na morderstwa, których był inspiratorem, nie czyni go współwinnym? Zwłaszcza, że ofiarą tychże morderstw padają ludzie, którym tak żarliwie stara się pomóc. Fallon i Broom to dzikusy z rynsztoka, natomiast Rock jest intelektualnym potworem na wzór zjedzonego przez ambicje doktora Frankensteina, dla którego „postęp” jest równie silną obsesją, co dla wspomnianej dwójki alkohol i pieniądze.

Innym romantykiem jest Murray (Julian Sands), asystent Rocka. Jego również cechuje idealizm, ale w miłości, a tym tragiczniejszy, że obiektem jego westchnień staje się prostytutka Jeannie (Twiggy). Ponownie zderzają się tutaj dwa światy – on wierzy, że ich miłość będzie miała szczęśliwy finał, że oswobodzi swoją ukochaną ze slumsów, ona zaś jest pozbawiona złudzeń i wie, że do końca życia pozostanie kobietą lekkich obyczajów. Wszak dla takiej jak ona nie ma miejsca na salonach.
Kluczowym elementem filmu jest fragmentaryczność historii. Nie sprawia ona, że całość jest niezrozumiała, ani też nie gryzie się z portretem społecznym, lecz po prostu nadaje obrazowi tajemniczości. Wiele popełnianych przez Fallona i Brooma morderstw ma miejsce poza ekranem i są one zaledwie pobieżnie wspomniane przez bohaterów, natomiast pierwsza konfrontacja Rocka z innymi uniwersyteckimi doktorami urywa się w momencie, w którym ten przedstawia im swoje poglądy. Fragmentaryczność pełni także inną rolę – dzięki temu, że mniejszą uwagą poświęca się brutalnym mordom czy wątkowi miłosnemu, uwaga widza nie jest odciągana od rozgrywającego się dramatu społecznego.

Oglądanie Doctor and the Devils jest z jednej strony jak czytanie dobrej realistycznej książki, a z drugiej kolizją tegoż realizmu z romantyzmem. Widać to w kontraście między idealistycznymi bohaterami a otaczającym ich zdegenerowanym światem. Widać to także w atmosferze i kompozycji filmu; Freddie Francis nie ma bowiem problemu, by połączyć ze sobą szczegółowy portret XIX-wiecznej społeczności (cechę charakterystyczną dla powieści pozytywistycznej) z fragmentaryczną, porwaną i pełną niedomówień narracją (cechującą z kolei utwory romantyczne).
Doctor and the Devils reżyser ubrał w znany przez siebie od podszewki gotyk, ale, jak już wspomniałem, urealnił go i dostosował do współczesnego widza. Choć w pewnym stopniu mamy do czynienia z dreszczowcem, to jest to tylko fasada, pod którą skrywa się być może najambitniejsze dokonanie reżyserskie Freddiego Francisa – dramat społeczny, którego bohaterem jest ogół mierzący się z uniwersalnymi, ogólnymi dylematami. Czy rozwój musi odbywać się kosztem moralności? Czy moralność zawsze musi stopować postęp? Ile można poświęcić dla przetrwania, a ile dla idei? Każda ze stron ma swoje racje, a nieoczywisty wydźwięk całości dopełnia ironiczny finał. Oto bowiem człowiek, który chciał pomóc ludziom, kończy przez nich znienawidzony.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis