The Evil Within (2017). Dennis po drugiej stronie lustra

Piętnaście lat minęło, zanim debiutanckie dzieło Andrew Getty’ego w końcu mogło ujrzeć światło dzienne… dwa lata po śmierci twórcy. Reżyser i scenarzysta, niezwykle oddany swojemu autorskiemu projektowi, nie poddał się w obliczu problemów z niewystarczającym budżetem i licznych konfliktów z obsadą, które zdawały się w nieskończoność przeciągać okres produkcji, i nawet po zakończeniu zdjęć wciąż pracował nad coraz to nowszymi efektami specjalnymi. Niestety, Getty zmarł nie dopiąwszy edycji filmu na ostatni guzik, zadanie przejął więc jeden z producentów, Michael Luceri. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, i tutaj nie obeszło się bez sowitej dawki chaosu, tylko częściowo wynikającego z charakteru scenariusza. Abstrahując jednak zarówno od narracyjnej niespójności, jak i typowej dla horrorów zrealizowanych niewielkim kosztem warsztatowej niedoskonałości, The Evil Within (pierwotnie zatytułowane The Storyteller) już na pierwszy rzut oka kipi od włożonej weń pasji oraz poniesionych poświęceń.

Dennis (Frederick Koehler), niepełnosprawny intelektualnie mężczyzna około trzydziestki, ma koszmary. Od dzieciństwa prześladuje go demon (Michael Berryman), który co noc swej ofierze serwuje cały wachlarz przerażających wizji. Majaki senne jednak zaczynają nawiedzać Dennisa również na jawie, kiedy starszy brat daje mu w niechcianym prezencie antyczne lustro.

Pierwszy i ostatni film Getty’ego, jako wyraźny hołd w stronę ubiegłowiecznego kina grozy klasy B, oddziałuje na odbiorcę przede wszystkim na płaszczyźnie wizualnej. Fabuła zatem, prosta jak drut, lecz mimo tego pełna dziur logicznych, służy jedynie za element scalający psychotyczne epizody głównego bohatera. Wybryki Dennisa początkowo są krótkie i mają łatwy do przewidzenia przebieg, ale z czasem nabierają na sile, a ostatecznie infekują nawet sposób postrzegania rzeczywistości jego najbliższych. Dla sprytnego scenarzysty surrealna narracja jest narzędziem budowania atmosfery, dzięki któremu nie trzeba tłumaczyć irracjonalnych zachowań postaci, mających na celu nic innego jak tylko pchnięcie historii do przodu; dla widza z kolei jest wymownym znakiem, że warto na półtorej godziny zapomnieć o zasadach zdrowego rozsądku i dać się wciągnąć w psychodeliczne widowisko… I wilk syty, i owca cała.

Wspierane niewielką ilością efektów cyfrowych zdjęcia poklatkowe i animatronika – niczym żywcem przeniesione z pierwszych filmów Franka Henenlottera – są w The Evil Within ewidentnym gwoździem programu, a może nawet głównym powodem powstania produkcji. Dalekie od realizmu (zresztą to nie wierne odzwierciedlenie rzeczywistości było celem Getty’ego), z powodzeniem przenoszą nas do czasów, kiedy niski budżet nie oznaczał tony wątpliwej jakości CGI, a całą masę potworów-rekwizytów, w które zaradni twórcy byli w stanie tchnąć życie i pokłady groteski. Choć w swoistej, szczodrze okraszonej absurdem formie nocnego koszmaru utrzymana jest całość filmu, prawdziwa uczta rozpoczyna się dopiero wraz z końcową sekwencją: robiącą demoniczne wrażenie, pękającą w szwach od rasowej makabreski i pulsującą napięciem.

The Evil Within – twór niezależny pod każdym możliwym kątem – urzeka walorami, które w świetle reguł rządzących kinem fabularnym uchodzić mogą za faux pas. Będąc jednym wielkim bodźcem wzrokowym, obraz potrafi nie tylko wciągnąć, lecz także zaangażować do stopnia, że mimo wymówkowej fabuły trudno nam będzie odwrócić oczy od ekranu… oczywiście w strachu przed przegapieniem chociażby jednego z wielu skrzętnie wyreżyserowanych przez Getty’ego wizualnych smaczków.

Absolwentka sinologii i amerykanistyki na Uniwersytecie Sogang w Seulu. Pasjonatka horrorów od wczesnego dzieciństwa. Zakochana w Leatherfasie i Kakiharze. Wyznawczyni teorii, że im kino bardziej popierdolone, tym lepsze.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*