W kategorii najlepsze tytuły filmów Troma Entertainment nie ma sobie równych. Mało tego, gdyby ktoś kiedyś zrobił zestawienie najbardziej popieprzonych fabuł w historii kina, to także dzieła tej wytwórni zgarnęłyby większość miejsc na liście. Założona w 1974 roku przez dwóch studentów Uniwersytetu Yale – Lloyda Kaufmana i Michaela Herza – na zawsze zmieniła oblicze kina klasy B, kąsając i obśmiewając wszystko co się da. Wywrotowe historie, obrazoburcze żarty, dużo flaków, tortur i beztroskiej nagości – Troma od samego początku dostarczała wszystko to, co najlepsze. Temu prawdziwemu fenomenowi światowego kina przygląda się dzisiaj grupa sześciu kinomisyjnych śmiałków (wliczając gościa w postaci Kuby Haczka z The Blog That Screamed), poświęcając mu najnowszy odcinek cyklu Mon amour. Tradycyjnie, zapraszamy do lektury, zachęcamy do seansów. Chodźcie z nami na wycieczkę po najgłębszych odmętach filmowego szlamu!
1976 – Bloodsucking Freaks (reż. Joel M. Reed) – Antoni Urbanowicz
W SoHo, słynnej artystycznej dzielnicy Nowego Jorku, niejaki Mistrz Sardu (Seamus O‘Brien) otwiera Teatr Makabry. Nazwa ta nie jest bezpodstawna. W repertuarze istnieje jedynie miejsce na mniej lub bardziej wymyślne tortury przeprowadzane żywcem na młodych roznegliżowanych kobietach. Wszystko to rozgrywa się na oczach publiczności, która nie zdaje sobie sprawy, że krew i wnętrzności, które zdobią scenę, nie są atrapami. Bloodsucking Freaks jest dość klasycznym w swojej formule splatterem, czerpiącym inspiracje z twórczości kultowego Hershella Gordon Lewisa, z jego Czarodziejem gore (1970) na czele. Zanim Troma wykupiła prawa do dystrybucji, film był wyświetlany w amerykańskich kinach jako The Incredible Torture Show, kręcony zaś był pod nazwą Sardu: Master of the Screaming Virgins. Reżyser i scenarzysta Joel M. Reed, podobnie jak filmowy mistrz ceremonii Sardu, zadbał o to, żeby uraczyć widza morowymi, lecz jakże spektakularnymi atrakcjami, takimi jak: wydłubywanie oka palcem, a następnie jego konsumpcję, użycie nagich pośladków jako tarczy do rzutek czy też wyssanie słomką mózgu poprzez otwór w czaszce! Temu półtoragodzinnemu spektaklowi tortur, poniżeń i przemocy bliżej jednak do smoliście czarnej komedii, niż do nadanej przez feministyczną organizację Women Against Pornography łatki filmu skandalicznego i obraźliwego. Poprzez swoje felerne wykonanie, sceny gore prędzej potrafią rozśmieszyć, niż autentycznie obrzydzić, a całość utrzymana jest paradoksalnie w stosunkowo lekkostrawnym humorystycznym tonie. Nie jest to co prawda film na pierwszą randkę, ale na piwo ze znajomymi, którzy potrafią docenić śmieciowe dziwactwa, będzie jak znalazł. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że nad aktorami występującymi w tym filmie ciążyła złowroga klątwa. Seamus O’Brien został zamordowany we własnym mieszkaniu, Viju Krem zastrzelona podczas polowania, a Alphonso DeNoble (pornograficzny grubas ze slashera Alice, Sweet Alice (1976)) popełnił samobójstwo po tym, jak do prasy wyciekła historia o jego zaklinowaniu się w bramce do metra.
1984 – Toksyczny mściciel (reż. Michael Herz, Lloyd Kaufman) – Kuba Haczek
W latach 80-tych w New Jersey odnotowano 10-krotną redukcję rocznych wartości tzw. czarnego dymu, co wskazywało na znaczny spadek niekontrolowanych emisji ze źródeł spalania, niższe spalanie węgla w mieszkaniach oraz zmniejszenie zawartości siarki w oleju. Coś jednak musiało przeniknąć do powietrza latem 1983 roku, kiedy to scenarzysta i reżyser Lloyd Kaufmann, wraz z pomocą Michaela Herza i Joe Rittera zaczął wcielać w życie swój stary pomysł o nakręceniu filmu dziejącego się w siłowni (wpadł na niego pracując przy pre-produkcji Rocky’ego (1976)). Stężenie absurdów, idiotyzmów i wszelakich filmowo-obyczajowych fanaberii przekroczyło jednak w przypadku Toksycznego Mściciela wszelkie normy. Kpiąc z wszystkich wokoło, za nic mając sobie obyczajność i moralność, panowie nakręcili film wręcz arcydzielny w swej głupocie. Popatrzmy na trzeźwo co tutaj się dzieje: oto zamieszkujący społeczność Tromaville („światowej stolicy składowania odpadów”) Melvin Junko (Malwin Odpad?) pracuje jako sprzątacz w siłowni, odwiedzanej przez młodocianych wyrostków pokroju Boza i Sluga (te imiona!). Niezbyt rozgarnięty Melvin, który nadal czeka na przejście mutacji, jest nieustannym obiektem żartów i drwin ze strony bywalców owego „Klubu Zdrowia”. Boz z kolegą oraz dwoma tępymi dziewuszkami postanawiają raz na zawsze ukarać Melvina, na wzór swoich starszych kolegów, którzy kilka lat wcześniej upodlili niejaką Carrie White. Podobnie jak w przypadku nastoletniej telekinetyczki, tak i w wypadku naszego biednego Melvina, ów ceremoniał przejścia wyzwoli w nim ukryte moce (i pozwoli pozbyć się mutacji!). Melvin, który po samobójczym skoku ląduje w beczce z toksycznymi odpadami, jako „Potwór Bohater” dokonuje eliminacji społecznych wyrzutków oraz wszelkiej maści indywiduów, wyrządzających zło spokojnej społeczności Tromaville. Nie zapomina jednak o prywatnej zemście, a wszystko odbywa się w rytm miłosnego tańca godowego z niewidomą ukochaną. Jeden z największych sukcesów wytwórni Troma to mokry sen wielu „poważnych” filmowców. Gra aktorska? Nie istnieje. Poprawność obyczajowo-polityczna? Won! Kretyńskie żarty? Co dwie minuty. Efekty specjalne? Gumowe flaki i inne przysmaki. Katharsis? W co drugiej scenie. Finał do łez i zarazem porzygu? Jest. Kult zapewniony na wieczność? Bezsprzecznie. Podsumowując: kto nie widział, tego mopem po twarzy!
1986 – Napromieniowana klasa (reż. Lloyd Kaufman, Richard W. Haines, Michael Herz) – Marta Płaza
Napromieniowane dragi, licealne problemy i przerażające mutacje – Tromy spojrzenie na body horror i klasyczne horrory s-f z lat pięćdziesiątych w jednym. Premiera filmu odbyła się na festiwalu w Cannes (!) niecały miesiąc po katastrofie w Czarnobylu, wpisując się tym samym idealnie w atmosferę lęku przed promieniowaniem, zalewającą świat. Tutaj skala problemu nie jest może aż tak duża, ale pole marihuany skażone wyciekiem z pobliskiej elektrowni to też nie przelewki! Dziś, obok Toksycznego mściciela, Napromieniowana klasa jest najchętniej przypominanym klasykiem z obskurnej stajni Troma Entertainment. Akcja zawiązuje się w momencie, gdy grupa lokalnych oprychów zaczyna handlować radioaktywnym ziołem. Skręt trafia na jednej z imprez do pewnej parki, która po upojnym wieczorze zaczyna skarżyć się w uciążliwe dolegliwości. Zaczyna się od mdłości, osłabienia i halucynacji, a kończy na tym, że chłopak (Warren) zaczyna mutować w krwiożerce monstrum, a dziewczyna (Chrissy) wydaje na świat paskudne stworzenie, które znajduje schronienie w szkolnej piwnicy. Naciągana historia, przegięta charakteryzacja (szczególnie handlarzy napromieniowanym ziołem) i kulawe dialogi, składają się na charakter Tromy w pigułce. Mimo to nie sposób nie czuć sympatii do tego tworu Lloyda Kaufmana i spółki. Lwią część niewielkiego budżet, który wyniósł niecałe 400 tysięcy dolców, przeznaczono na wyjątkowo pomysłowe efekty specjalne, wyglądające niczym wizualizacje narkotycznych tripów Davida Cronenberga. Prześmiewcze spojrzenie na tak popularne w latach 80-tych młodzieżowe horrory, nieporadne nawiązania do body horroru, a przede wszystkim wszędobylskie opary prosto z klasyki kina s-f – Napromieniowana klasa to iście tromowy hołd złożony pulpowemu kinu. Że tandetny? Kogo to obchodzi, gdy w grę wchodzi historia nastolatków mutujących pod wpływem radioaktywnej marihuany?
1987 – Nazistowscy surferzy muszą umrzeć (reż. Peter George) – Piotr Kuszyński
Niedaleka przyszłość. Kalifornia, a dokładniej jej plaże, to jedna wielka ruina, która znajduje się obecnie poza prawem. O spokojnym wylegiwaniu się na słoneczku i popijaniu piwa z sokiem malinowym możecie już zapomnieć, albowiem wybrzeże stało się polem bitewnym surferskich gangów, które walczą o poszerzenie swoich stref wpływów. Najgroźniejszą bandą są rzecz jasna neonaziści, którzy postanawiają wyplenić konkurencje, by ich przywódca (o jedynej słusznej ksywce Adolf) mógł się stać “fuhrerem plaży”. I pewnie by im się ta wojenka udała, gdyby nie zadarli z nie tą osobą, co trzeba. Mowa tu o pewnej czarnoskórej staruszce, która postanawia zrobić porządek z hailowaniem na plażach po tym, jak naziole mordują jej syna. Zwiastun filmu stara się przyrównywać (i tym samym naciągnąć nieświadomych widzów nieboraków) do Wojownika Szos (1981) i Terminatora (1984), ale jeśli już by trzeba było tworzyć jakiekolwiek porównania, to powiedziałbym, że mamy przed sobą surferskie i (prawie) postapokaliptyczne Życzenie śmierci (1974). Absurd? Jak najbardziej, choć musicie wiedzieć, że jeśli nie liczyć porytego pomysłu na fabułę i karykaturalnych postaci, to jest to raczej stonowany film i nie uświadczymy w nim szczególnie zadziwiających odpałów czy przegiętego gore – cech, które są najczęściej utożsamiane z filmami Tromy. Jeśli więc planujecie zabawny seans z kratą browarów i torbą chipsów, to może się bardzo szybko okazać, że Nazistowscy surferzy nie są propozycją dla Was. Jeśli jednak ktoś ma w planach spędzić popołudnie przy niebanalnym kinie exploitation, bo do takowego bym opisywany tu film zaliczał, to myślę, że ma przed sobą całkiem niezłą strawę. W końcu najczęściej porzucamy duże, komercyjne kino na rzecz grzebania po celuloidowych wysypiskach po to, by znajdywać pozycje wyróżniające się i zaskakujące swoją innością. A co jak co, ale Nazistowscy surferzy to najlepszy przykład takiego kina.
1987 – Story of a Junkie (reż. Lech Kowalski) – Caligula
W teorii (oraz praktyce) spółka Lloyda Kaufmana i Michaela Herza kojarzy się przede wszystkim z operującymi mało wybrednym humorem komediami gore. Prawda jest jednak nieco bardziej skomplikowana, jako że Troma posiada swoje skromne, acz budzące szacunek zasługi w szerzeniu ambitnego kina offowego, czy to jako dystrybutor, czy też współproducent. Tak było choćby w przypadku westernu z Dennisem Hopperem Mad Dog Morgan (1976), ponurego dramatu o weteranie z Wietnamu Combat Shock (1984) czy też Gringo (1985), później przemianowanego na Story of a Junkie. Ten ostatni to niskobudżetowy, niezależny dokument, który koncentruje się na codziennej egzystencji ćpuńskiej „bohemy” z East Village lat 80. Głównym bohaterem jest John Spaceley, heroinista z opaską pirata, który swoimi doświadczeniami z życia na ulicy dzieli się chętnie i bez pruderii. Opowiada o ekstremalnych doświadczeniach, dopuszcza kamerę w najbardziej intymnych, niezręcznych momentach. Choć w pewnej mierze zainscenizowany, film Lecha Kowalskiego stanowi z pewnością fascynująca studium bytowania osobnika, który sięgnął dna i… z grubsza rzecz biorąc, ma to głęboko w dupie. Kaufman miał stwierdzić po latach, że osławione Trainspotting (1994) to w porównaniu ze Story literalny pikuś. I choć Kowalskiemu zdecydowanie daleko pod względem talentu i warsztatu do Danny’ego Boyle’a, to jest w tym pewna słuszność. Gringo to brud, beznadzieja, nihilizm, punkowe „fuck off”. Miejscami wyraźnie upozowane, a mimo tego jednak autentyczne, chropawe, nieprzyjemne. Czuć tu moralny rozkład, degrengoladę, a jednocześnie twórcy przez cały czas pozostają obiektywni, unikając prób oceny podpatrywanych chłodnym obiektywem bohaterów. Rzecz nie stara się przypodobać widzowi, zaimponować mu czy w jakikolwiek „rozerwać” (chwilę oddechu otrzymujemy dopiero na finisz, przy dźwiękach rzewnego przeboju Since I Don’t Have You grupy The Skyliners). Żywot ćpuna bez romantycznej otoczki czy nawet bitnikowskiej ciągoty do absolutu. Reportaż z miejsca, które nijak nie przypomina celebrowanego w kinie wizerunku Wielkiego Jabłka, miejscami może trochę naiwny i nieporadny, ale wciąż niewygodny i pozbawiony jakiejkolwiek ogłady.
1988 – Masakra na bezludnej wyspie (reż. Lloyd Kaufman, Michael Herz) – Antoni Urbanowicz
W 1988 Lloyd Kaufman i Michael Herz zaprezentowali widzom efektowną rozwałkę, która stanowi najdroższą, bo kosztującą aż trzy miliony dolarów, produkcję Tromy. Film opowiada historię grupki turystów ocalałych z katastrofy lotniczej, którzy na egzotycznej wyspie muszą zmierzyć się ze złowrogą organizacją terrorystyczną. Międzynarodowym terrorystom, wspieranym zarówno przez maklerów z Wall Street, jak i jankeskich prawaków, przyświeca jeden cel – totalna destabilizacja Ameryki. Zamierzają ją osiągnąć między innymi poprzez wysłanie do kraju grupy chorych na AIDS fanatyków, którzy dokonają epidemiologicznego spustoszenia. Masakra na bezludnej wyspie to szydercza parodia schematów kina akcji lat 80. (w szczególności obrywa się tutaj Rambo II (1985), jak i Komando (1985)) oraz mało subtelna alegoria polityki międzynarodowej ery Reagana. Twórcy filmu nie cackają się z widzem, i zanim zdążymy na dobre poznać grupkę protagonistów, zostajemy od razu wrzuceni w wir akcji, który nie uspokoi się aż do ostatniej minuty tej kuriozalnej produkcji. Ku swojej uciesze, miłośnicy Tromy otrzymają tutaj standardowy zestaw ekscesywnej przemocy, politycznie niepoprawnego humoru, kiczu i kobiecej nagości. Jako że film obfituje w nieustanne wymiany ognia i bezsensowne eksplozje, to uśmiech zagości również na twarzy koneserów B-klasowych akcyjniaków wszelkiej maści. Znajdzie się tu także miejsce na obowiązkowy montaż treningu/uzbrajania się przy akompaniamencie tandetnej muzyki rockowej autorstwa Christophera De Marco, odpowiedzialnego za ścieżkę dźwiękową do Toxic Avenger 3 (1989). Szybkie tempo oraz wysyp absurdów sprawiają, że film dostarcza tony autentycznej frajdy, nie dając widzowi czasu na odetchnięcie. Tego właśnie oczekuje się od najwyższego poziomu eskapistycznej rozrywki, czyli kina śmieciowego.
1990 – Sgt. Kabukiman N.Y.P.D. (reż. Lloyd Kaufman, Michael Herz) – Caligula
Troma w wydaniu familijnym? To trochę tak, jakby Larry Flynt zrezygnował z publikowania w Hustlerze zdjęć kobiet oddających mocz na podłogę (albo na coś innego…). A jednak, taka opcja przez jakiś czas była na poważnie brana pod uwagę. Podczas wizyty w Japonii, gdzie wszystkie trzy z ówczesnych filmów o Toksycznym mścicielu (1984-1989; czwarta część powstała w 2000) cieszyły się ogromną popularnością, Lloyd Kaufman i Michael Herz skonfrontowani zostali z „propozycją nie do odmówienia”. Szefostwo firmy Namco podsunęło mianowicie pomysł na film z Tromaville, który czerpałby z tradycji japońskiego teatru Kabuki. Kaufman i Herz zaakceptowali ideę z ogromnym entuzjazmem, tyle że… każdy z nich miał inna koncepcję produkcji. Podczas gdy Herz obstawał, podobnie jak inwestorzy z wysp japońskich, za rozrywką dla całej rodziny, niepokorny Kaufman – swoim zwyczajem – forsował anarchizującą komedię z masą elementów gore. Końcowy efekt stanowi wypadkową obu tych koncepcji. To opowieść o nowojorskim policjancie, który zostaje nawiedzony przez wielowiecznego mistrza z Dalekiego Wschodu. Dzięki temu, gliniarz może zamieniać się w herosa w masce rodem z średniowiecznej sztuki z Kraju Kwitnącej Wiśni. Wrogów przerabia na sushi (dosłownie!), ewentualnie traktuje pałeczkami do jedzenia. Sieje postrach wśród zbrodniarzy i przy okazji zdobywa damę swego serca… Pierwotnie, na wniosek współproducentów, mocno okrojony, Sierżant Kabukiman stanowił nie lada kuriozum w katalogu Tromy. Gdy sześć lat po premierze wreszcie światło dzienne ujrzała (jedynie na rynku wideo) „wersja nieocenzurowana”, zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie. Infantylny pastisz jankeskich komiksów obfituje bowiem w elementy nijak nie pasujące do niedzielnego obiadu (seks, golizna, kreskówkowa, ale bardzo wymowna przemoc, wreszcie – głupawy humor) w rodzinnym gronie, jednocześnie unikając dosłownego traktowania „tromowej” maksymy: tanio, obrzydliwie, seksistowsko, bez poszanowania dla zasad politycznej poprawności i z maaaasąąą gore!. Kabukiman-san-jo przetrwał jednak owe perturbacje nienaruszony, stając się de facto jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci z katalogu firmy, porównywalną jedynie z samym Toxikiem. Obaj połamańcy są zresztą od samego początku dobrymi kumplami, zastanów się więc dwa razy zanim wykpisz gościa w kimonie i makijazu spod znaku KISS, bo mściciel z atomowych odpadów może wymyć ci gębę mopem!
1990 – Barbarzyńska nimfomanka w piekle dinozaurów (reż. Brett Piper) – Oskar Dziki
Nakręcony przez Bretta Pipera, twórcę Mutanty pragną pięknych kobiet (1988), film posiada chyba najbardziej chwytliwy tytuł w historii kina. Jednak to, co sam w sobie oferuje, odbiegać może od wizji napalonej, nieokrzesanej nimfy pośrodku post-apokaliptycznego piekła. Przede wszystkim, głównej bohaterce – dumnie noszącej imię Lea – bliżej do purytańskiej cnotki aniżeli dzikiej uwodzicielki. Zamiast dinozaurów mamy tutaj pocieszne abominacje, w których ewolucje zaingerowała toksyczna, zielona maź – produkt firmowy studia Troma. Wpleciona w ten krajobraz pretekstowa fabułka kręci się wokół klanu gadzio-podobnych nomadów, którzy uprowadzają tytułową kobietę do swej ukrytej w górach siedziby. Na jej ratunek rusza młody chłopak Marn, który od geriatrycznego akolity dostaje do pomocy prawdziwy relikt zamierzchłych czasów – pistolet. Film posiada znikomą ilość dialogów, a jako że Piper jest raczej specem od niskobudżetowych efektów specjalnych, chwile pomiędzy sekwencjami akcji wypełnia nużącymi obrazami przemieszczających się po podmiejskim lasku ludzi. Jednak wszystko to rekompensują zaskakująco dobrze zaanimowane potwory. Niektóre ujęcia wydają się być nawet jawnym ukłonem w stronę legendarnego Raya Harryhausena, czerpiąc wprost z klasycznego Milion lat przed naszą erą (1966). Sama różnorodność bestii przyprawić może o zawrót głowy! W pewnej chwili na ekranie pojawia się nawet tytułowy bohater Toksycznego Mściciela (1984)! Jak na produkcję o naprawdę mikrym budżecie, robi to spore wrażenie. Wszystko inne grzęźnie w zbytniej umowności, gdzie nawet najbardziej zagorzałe środowiska feministyczne będą miały problemy z braniem go na poważnie. Jednak czy warto po Barbarzyńską nimfomankę w piekle dinozaurów sięgnąć? Zdecydowanie tak, bo jeśli uzbroicie się w cierpliwość, otrzymacie rubaszną przygodę kłaniającą się post-madmaxowemu kinu śmieciowemu prosto z Włoch. Cała reszta niech poprzestanie na zwiastunie, ten jest naprawdę cudowny!
1990 – Maniakalne pielęgniarki odnajdują ekstazę (reż. Léon Paul De Bruyn) – Caligula
Amatorskie aktorstwo, często i gęsto eksponowane jędrne piersi, jakość obrazu i dźwięku na poziomie profesjonalnego (sic!) SOVa, wreszcie przaśny, powtarzany w kółko motyw muzyczny. Wszystko to brzmi jak jakieś siermiężne soft-porno. I w zasadzie nie jest to skojarzenie dalekie od prawdy. Film De Bruyna to opowieść o gangu sadystycznych pielęgniarek-lesbijek, które zamieszkują położoną w lesie willę. Ich codzienna rutyna to intrygi, paradowanie w negliżu, oglądanie striptizu oraz – last but not least – torturowanie przypadkowych turystów. Na pierwszy rzut oka (i parę kolejnych) ostentacyjnie tani, bezmiernie głupi i bezwstydnie kiczowaty, obraz stanowi de facto zręczny pastisz klasycznego kina eksploatacji. Na pożal-się-Boże-fabułę składa się ciąg luźno powiązanych scenek, z których większość nie ma najmniejszego sensu. Niewątpliwy wabik stanowią, zgodnie z obietnicą zawartą w pociesznym tytule, golizna i wykonane niskim nakładem środków gore. Żebyśmy zaś mogli się w tym całym pierdolniku w ogóle jakkolwiek połapać, stosownych informacji udziela nam narrator, który z offu plecie niestworzone dyrdymały z dozami emfazy i poświęcenia, porównywalnymi chyba jedynie z egzaltowanymi komentarzami z filmów Russa Meyera. Pielęgniarki noszą wielce wymowne imiona, pokroju Ilsy, Grety, Uschi i Gretchen, a ich jedynym życiowym celem jest znajdowanie przyjemności za wszelką cenę, przy jednoczesnym rozpasanym pławieniu się w dekadencji i okrucieństwie, bez najmniejszych oporów moralnych, ni cienia wyrzutu sumienia (tutaj już pojechałem „narratorem” na maksa). Stosowane okazjonalnie, ekscentryczne efekty wideo dodają całości splendoru, stanowiąc stosowne, formalne zwieńczenie. Koniec końców, można (i trzeba) odnieść wrażenie, że to nie tyle szczeniacki wygłup, a w pełni świadoma żonglerka cytatami i konwencjami. Co nie zmienia faktu, że Maniakalne pielęgniarki to wciąż wyższa szkoła jazdy: ci, którzy szczycą się swoją „wyrafinowaną” znajomością kina Tarantino, wyjdą z seansu w najlepszym przypadku skonfundowani, najpewniej zaś – poważnie poturbowani psychicznie. Dlatego warto w myślach powtarzać, że… to tylko film, tylko film. Tylko… FILM! SZOKUJĄCY! ODRAŻAJĄCY! SEKSUALNY! ZDEPRAWOWANY! W KOLORZE!
1993 – Cannibal: The Musical! (reż. Trey Parker) – Piotr Kuszyński
Rok 1858 był początkiem jednej z największych gorączek złota w historii Stanów Zjednoczonych. Przez dziewicze tereny dzisiejszego stanu Colorado przewinąć się miało około 100,000 śmiałków, którzy szukali lepszego życia, do czego przepustką miały być bryłki szlachetnego kruszcu. I zapewne niektórzy na kopaniu złota całkiem nieźle się wzbogacili, choć zdecydowanie nie brakowało też nieszczęśników, którzy w efekcie poszukiwań zakończyli swój żywot na tym łez padole. Tak było w przypadku grupy, której przewodnikiem był niejaki Alferd Packer, który to jako jedyny przetrwał wyprawę i jeśli wierzyć późniejszym oskarżeniom, udało mu się to dlatego, że zamordował swoich towarzyszy, a następnie pożywił się ich ciałami. Historia ta zainspirowała w latach 90. grupę studentów z Colorado do nakręcenia niezależnego filmu poświęconego losom Packera i to dość osobliwego, bo osadzonego w konwencji filmu muzycznego. Cannibal: The Musical! to półtorej godziny, które oferuje widzom sporą ilość głupawych piosenek zaaranżowanych na tanim i tandetnie brzmiącym syntezatorze, stepowanie po śniegu, czy też nawet sceny baletowe. Wszystko to w wykonaniu zidiociałych postaci, które noszą na twarzy przyklejone zarosty i okraszają wszystko przymiotnikiem “szpachwilny”, cokolwiek by on nie miał oznaczać. I chociaż nie zawsze jest tak śmiesznie, jak może byśmy tego chcieli, to obraz ten ogląda się nadzwyczaj przyjemnie, przede wszystkim dlatego, że w swojej absurdalności staje się po prostu… uroczy. A wspomniane już wcześniej głupawe piosenki strasznie wkręcają się w beret i nie dają o sobie zapomnieć. Trzeba też odnotować, że Cannibal: The Musical! to pierwsze podrygi Treya Parkera i Matta Stone’a, którzy parę lat później zaistnieli w popkulturze dzięki stworzeniu rewelacyjnego South Park (1997- ). I jeśli to was ostatecznie nie przekonuje do seansu, to już nic tego nie zrobi.
1996 – Tromeo i Julia (reż. Lloyd Kaufman) – Oskar Dziki
Z definicji pozbawiona smaku Troma wzięła na warsztat klasyczny tekst Szekspira i osadziła go w przerysowanej do granic absurdu scenerii przedmieść New Jersey. Julia Capulet, której życie seksualne ogranicza się do kazirodczych gwałtów ojca oraz zabaw z homoseksualną opiekunką, poznaje Tromeo – chłopaka desperacko szukającego prawdziwej miłości. Wzorem literackiego pierwowzoru, zwaśnione rodziny staną na drodze ku szczęściu, a Julia wypije tajemniczą, zieloną miksturę, by pokrzyżować plany zwyrodniałego taty. Tromeo i Julia jest jednak nieco bardziej ambitny niż inne produkcje tej osobliwej stajni. Scenarzysta James Gunn – który teraz grzeje posadkę w Disneyu (sic!) – do spółki z Lloydem Kafumanem urozmaicają kloaczny spektakl nagości i obrzydliwości chwilami romantycznego patosu. To tutaj znajdziemy wręcz artystyczne obrazy pary kochanków zamkniętych w szklanym więzieniu czy coming out jednego z przyjaciół Tromeo na łożu śmierci. Prawdziwym kultem obrosły już sny Julii, których główną atrakcją jest antropomorficzny penis. Gdyby tego było mało, film ten ma zadatki na iście epickie widowisko, w którym narratorem jest sam Lemmy Kilmister z domu Motorhead! Swoje cameo zaliczyli tutaj również Toksyczny Mściciel oraz Sgt. Kabukiman. Kolejnym zaskoczeniem może być fantastyczne, oczywiście jak na standardy wytwórni, aktorstwo. Will Keenan i Jane Jensen wypadają dobrze jako postacie tytułowe, jednak to William Beckwith wcielający się w Cappy’ego i Steve Gibbons jako Arbuckle kradną całe show! Zobaczcie tylko scenę z rodzynkami, zrozumiecie o co chodzi. Oczywiście, film jest przestarzały i pretensjonalny, jednak wciąż daje widzom to unikalne poczucie uczestniczenia w opowieści snutej przez jakiegoś szalonego fetyszystę, która mimo całej swojej degeneracji potrafi okazać duszę i serce. Któż mógłby nam lepiej opowiedzieć historię znalezienia sensu w nihilistycznym świecie, niż uliczne świry z Tromy?
2006 – Poultrygeist: Noc kurczęcich trucheł (reż. Lloyd Kaufman) – Marta Płaza
Życie nastolatka to ciężka sprawa, szczególnie gdy nieszczęścia lubią chodzić już nawet nie parami, a czwórkami! Dość szybko przekonuje się o tym niejaki Arbie. Najpierw dowiaduje się, że jego ukochana jest lesbijką, a później, że jego nowe miejsce pracy, czyli bar American Chicken Bunker, został wybudowany na miejscu dawnego indiańskiego cmentarza oraz zbiorowiska toksycznych odpadów w jednym. Ta makabryczna mieszanka dość szybko da o sobie znać. W momencie, gdy radioaktywne duchy Indian wstąpią w truchła kurczaków, zamieniając je w prawdziwe humanoidalne zombie-kurczaki, Arbie będzie musiał przejść przyspieszony kurs dorosłości! Fani Tromy mogą spać spokojnie. Ich ukochana patola, po tylu latach obrzydzania widzów na całym świecie, nie straciła nic ze swojego nietuzinkowego uroku. W Nocy znajdziemy kwintesencję jej porąbanego humoru i zamiłowania do rzygowin, flaków i gównianych (dosłownie i w przenośni) historii. Miłośnicy wymyślnego gore, również znajdą tutaj coś dla siebie, żeby wspomnieć chociażby o scenie wyrywania flaków przed odbyt. Całą historię możemy potraktować jako beztroską satyrę na trwający od lat spór między wegańskimi aktywistami a sieciami fast foodów. Tym bardziej wdzięczną, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że film kręcono m.in. w lokalu, który niegdyś należał do McDonald’s. Kąśliwe spojrzenie na amerykański konsumpcjonizm, aluzje do problemu równouprawnienia – można by pomyśleć, iż Troma po latach stała się zaangażowana społecznie! Nic bardziej mylnego. U Kaufmana obrywa każdy bez względu na płeć, orientację seksualną czy wyznanie. Jedną z bardziej pamiętnych scen jest ta, gdy ksiądz w walce z zombie-kurczakami dobywa wydania DVD Pasji (2004) Mela Gibsona, gdy dotąd niezastąpiony krzyż zawodzi. Można się tu doszukiwać drugiego dna, ale i tak najważniejsza pozostaje pasja tworzenia i niszczenia ludziom mózgów. Nikt z taką radością i wdziękiem nie obrzydza widzów, jak Lloyd Kaufman i spółka!
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis