Wąż i tęcza (1988). Jak zostałem żywym trupem

Po usłyszeniu słowa „zombie” większość ludzi widzi oczami wyobraźni wyjątkowo agresywne, gnijące istoty, które, choć suną przed siebie powoli, to jednak rozprzestrzeniają się błyskawicznie, niczym apokaliptyczna zaraza. Ten popkulturowy wzorzec nieumarłych, który dominuje do dzisiejszego dnia, został spopularyzowany przez Noc żywych trupów (1968), choć same zombie zagościły na ekranach znacznie wcześniej i w radykalnie innej formie. Za pierwsze filmy tego nurtu popularnie uznaje się osadzone na karaibskich wyspach obrazy White Zombie (1932) z Belą Lugosi w roli głównej oraz I Walked with a Zombie (1943). W obydwu przypadkach ożywione zwłoki ściśle związane są z karaibskim folklorem, w którym zmarli zostają ożywieni w wyniku działania magii voodoo i rozmaitych eliksirów, ale wykazują się apatycznością i brakiem skłonności do agresji. Powodem, dla którego zostają wskrzeszeni, jest chęć stworzenia niewolnika idealnego. Takiego, który nigdy nie odpowie się przeciwko swoim właścicielom.

W 1988 roku Wes Craven powrócił do filmowych korzeni zombie realizując Węża i tęczę – bardzo luźną adaptację powieści antropologa Wade’a Davisa o tym samym tytule. Książkowy pierwowzór był opisem autentycznej wyprawy Davisa na Haiti w celu zbadania przypadków zombifikacji dokonywanych przez tamtejszych kapłanów Voodoo. Opierając się na jego wspomnieniach, Craven stworzył rewelacyjny horror egzotyczny z silną domieszką kina przygodowego.

Bostońska korporacja farmaceutyczna ostrzy sobie kły na idealny anestetyk, który nie dość, że pozwoli uratować życie tysięcy pacjentów, to w dodatku da im zarobić miliony baksów. Środek ten ma rzekomo występować na Haiti i poprzez jego użycie niejaki Christophe Durand (Conrad Roberts) został uznany przez zmarłego, po czym po kilku dniach powrócił do życia. Antropologiczny ekspert Dennis Alan (Bill Pullman) zostaje wysłany w imieniu firmy na Karaiby, aby zweryfikować tą niecodzienną historię. W trakcie swojej podróży Alan będzie zmuszony do konfrontacji zarówno z przerażającymi manifestacjami czarnej magii, jak i tajną haitańską policją Tonton Macoute, dowodzoną przez sadystycznego Dargent’a Peytraud (Zakes Mokae). Jakby tego było mało, sam na własnej skórze będzie musiał się przekonać, co to znaczy zostać pochowanym żywcem…

Atmosfera Węża i tęczy udziela się fizycznie widzowi już od pierwszych scen. Duszny, przytłaczający i lepiący się do skóry klimat Haiti wylewa się z kadrów i tworzy wyjątkowo niekomfortowe warunki, w których przyjdzie nam obserwować podróż ekranowego protagonisty ku bramom ciemności. Przerażające oniryczne wizje, którymi nękany jest Bill Pullman, to inscenizacyjny majstersztyk, dowodzący, że nadany Cravenowi tytuł mistrza horroru to żadne tam czcze gadanie. Praktyczne efekty specjalne są tutaj wykorzystane w swoim pełnym „ejtisowym” potencjale. Aż strach wyobrazić sobie, jakby to wszystko wyglądało w hipotetycznym remake’u (odpukać), w którym pomysłowość i kunszt zostałyby z całą pewnością zastąpione przez nadmiernie użytą grafikę komputerową (zmorę współczesnych horrorów, ale także i całego przemysłu filmowego). Gdzieniegdzie wkrada się do filmu soczysta porcja kiczu, ale jest on przecież tak charakterystyczny dla tamtej dekady, że aż… uroczy. Sama zaś wizytówka tej produkcji, czyli sekwencja pochówku żywcem (z tarantulą umieszczoną na czole) to istne paliwo dla przyszłych koszmarów. Nie trzeba być klaustrofobikiem, czy też arachnofobikiem, żeby odczuć obezwładniającą trwogę tej sceny.

Groza w Wężu i tęczy to nie tylko żywe trupy i okultyzm, ale także jęki torturowanych w salach przesłuchań Tonton Macoute, korupcja i rozkład społeczny, który idzie ramię w ramię ze śmiercią. Tak właśnie prezentowały się efekty 15 lat rządów despotycznego Jean Claude Duvalier’a, znanego również jako Baby Doc. Silnie zarysowane tło historyczne dodaje głębi temu momentami całkiem campowemu filmowi, oraz sprawia, że całość jest tym bardziej fascynująca w odbiorze. Przedstawiona w filmie koncepcja totalitarnego rządu, który używa czarnej magii i zombifikacji do zwalczania swoich przeciwników politycznych może wydawać się totalną abstrakcją. Jednak prawda aż tak bardzo nie różni się od ekranowej fikcji. Baby Doc znany był bowiem ze swojej chorobliwej fascynacji możliwościami voodoo, a także sądził, że jest osobiście odpowiedzialny za śmierć JFK, gdyż w dniu zamachu wbijał igiełki w lalkę, która go przedstawiała…

Zbędne za to wydaje się być użycie w filmie wszechobecnej narracji z offu prowadzonej beznamiętnie przez głównego bohatera. Odbiera to niektórym scenom ich moc poprzez niepotrzebne gadulstwo i objaśnianie tego, co i tak rozumiemy poprzez sam obraz. Wypada to równie nieciekawie jak niesławna narracja Deckarda w kinowej wersji Łowcy Androidów (1982). Te ciekawostki o Haiti można by po prostu wrzucić w dialogi i efekt byłby znacznie lepszy. Jeśli jesteśmy już przy wymienianiu wad, to muszę popsioczyć trochę na ścieżkę dźwiękową. Partytura autorstwa Brada Fiedela jest niestety zarówno mdła, jak i niezapadająca w pamięć. Od osoby odpowiedzialnej za takie muzyczne arcydzieła, jak soundtracki do obydwu części Terminatora (1984-1991), powinno się wymagać znacznie więcej!

Wąż i tęcza to drugi najlepszy film Wesa Cravena nakręcony w latach 80-tych, stojący zaraz za kultowym Koszmarem z Ulicy Wiązów (1984). Można go z całą pewnością polecić fanom horroru, jak i tym, których fascynuje egzotyka i unikatowość świata tak bardzo innego od tego, w którym przyszło nam żyć. Bawi, przeraża, ale także w niezwykle zręczny sposób przybliża do realiów Haiti początku lat 80-tych. Choć raczej nie zachęci do zakupienia biletu lotniczego do Port-au-Prince w przyszłe wakacje.

Absolwent filmoznawstwa. Fanatyczny kinofil, nałogowy czytelnik i entuzjasta kultury lat 70-tych. Jego gust filmowy rozciąga się od niekwestionowanych arcydzieł kina po wszelkiego rodzaju filmowe śmietniki. Preferuje to drugie, i to zupełnie nieironicznie.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*