Western klasyczny, mon amour

Przyszła pora na dziesiąty odcinek cyklu Mon amour, gdzie jaramy się jednymi z ulubionych tytułów danego gatunku. Tym razem, w kontekście naszych poprzednich wypraw, odcinek cokolwiek eksperymentalny, gdyż serwujący kino bardziej tradycyjne, dziś już nieczęsto lubiane przez ludzi przed emeryturą i postrzegane jako dalekie od pulpy (choć narodziło się na łamach groszowych książeczek i potem rozwijało się tak na celuloidowej taśmie, jak i stronicach stricte pulpowych magazynów). Jako miłośnicy grzebania na śmietnikach popkultury (i kontrkultury) zaglądamy jednak wszędzie, gdzie się da i do tego też namawiamy wszystkich (babcie, dziadków, sąsiadów, zakonnice, ministrantów). Aby nie było zbyt łatwo, „western klasyczny” zdefiniowaliśmy poprzez ramy czasowe: teoretycy i historycy filmowi często za złote lata tego gatunku przyjmują okres 1939-1962 i my nie wychyliliśmy się dalej (zarazem nieśmiało przypominamy, że pisaliśmy już o rewolucjonizującym go kilka lat później spaghetti westernie – a o dobijającym go następnie antywesternie prędzej czy później jeszcze napiszemy). Jak każdy gatunek, tak i stary western ma do zaoferowania całkiem sporo bardzo odmiennych rzeczy. Dlatego też znajdziecie tu zarówno pozycje kanoniczne, jak i mocno zakurzone, tak bardziej dla konwencji typowe, jak i takie, które i dziś wielu by zaskoczyły. Łącznie o ośmiu tytułach napisało siedem osób, w tym trójka gości: Dorota Jędrzejewska (Z moich ust), Piotr Pluciński (Z górnej półki) oraz Simply (The Blog That Screamed). Zapraszamy do lektury!


Mariusz Czernic

Dwaj z Teksasu reż. Raoul Walsh, 1955

Pierwszy z trzech wspólnych filmów Raoula Walsha i Clarka Gable’a. Wcześniej nie pracowali razem, bo działali w różnych wytwórniach filmowych. Dopiero gdy system studyjny zaczął upadać, udało im się podjąć współpracę, kontynuowaną potem dwukrotnie. Obaj byli w Hollywood legendami, zapewniali fachową robotę i frekwencyjny sukces. Dwaj z Teksasu (The Tall Men) to dzieło niezbyt dziś pamiętane i nie zaliczane do najlepszych osiągnięć gatunku. A jednak to film, który nawet 60 lat po premierze zaskakuje odbiorcę. W latach 50. dominowały „skromne” westerny, tymczasem Raoul Walsh stworzył western epicki, bardzo trudny w realizacji ze względu na motyw przepędzania bydła. Akcja rozpoczyna się na terytorium Montany w 1866 w scenerii zimowej. Dwaj złodzieje, bracia Allison (Clark Gable i Cameron Mitchell) otrzymują od swojej niedoszłej ofiary (Robert Ryan) propozycję zarobienia uczciwych pieniędzy. Z Teksasu do Montany mają przegnać setki krów i koni, a czekają na nich takie atrakcje, jak przeprawa przez rzekę i wąski kanion, spotkanie z bandytami i Indianami. Gdy pojawiają się bandyci, to nie jest to jakiś mały zagubiony oddział, lecz grupa pięćdziesięciu ludzi. Gdy akcja rozpoczyna się od zimowej scenerii, to nie znaczy, że pora roku się nie zmieni. Jane Russell, która niejednokrotnie bierze tu kąpiel, wprowadza odrobinę erotyzmu, a Gable zaskakuje brakiem ogłady (kobiecie podczas kąpieli w rzece rzuca gałązkę zamiast ubrań). Film nakręcono w Meksyku, więc mieszkańców tego kraju przedstawiono w pozytywnym świetle, co stanowi niejako równowagę dla wrogich Siouxów. Finał, w którym atakujący Indianie płoszą bydło to jeden z wielu dowodów na to, że Raoul Walsh miał fachową dłoń do plenerowych scen akcji. Muzyka Victora Younga wraz z piosenką Kena Darby’ego (czyżby pierwowzór Cindy z Rio Bravo?) trafiają również na listę zalet. Satysfakcja z seansu ogromna, a byłaby jeszcze większa, gdyby umożliwiono obejrzenie go ponownie na kinowym ekranie.


Oskar Dziki

Dyliżans reż. John Ford, 1939

Z dzisiejszej perspektywy nakręcony u schyłku lat 30-tych Dyliżans to punkt wręcz historyczny dla całego gatunku „końskiej opery”. John Ford, weteran tamtych lat, powrócił wtedy do westernu i wyciągnął  go spomiędzy odmętów kina klasy B, by nadać mu prawdziwego blasku. Napisany na podstawie krótkiej nowelki Stage to Lordsburg film to pierwsza i udana próba ubrania założycielskiego mitu Stanów Zjednoczonych w wysokobudżetowe widowisko. Dyliżans dał podwaliny pod kult Johna Wayne’a, który jako przyjaciel Forda i mało znany wówczas aktor bez aprobaty wytwórni dostał jedną z głównych ról. Historia kręci się wokół grupy przypadkowych osób, które właśnie odbywają podróż dyliżansem do Nowego Meksyku. Wśród nich znajdują się między innymi niestroniący od butelki dr. Boone, prostytutka Dallas czy ścigany przez prawo mściciel Ringo Kid – w tej roli Wayne. Postaci te nie tylko pchają fabułę do przodu, to także odbicie panujących w Ameryce lat 30-tych nastrojów spowodowanych kryzysem ekonomicznym. Ford prowadzi w filmie politykę wyrównania, uszlachetnia klasy niższe, a te w tradycyjnej narracji uważane za dobre barwi na ciemne kolory. Niech za przykład poświadczy grana przez Bertona Churchilla postać bankstera Gatewooda, która rzuca słowami: „Co dobre dla banków, jest dobre dla kraju”. Ale Dyliżans to też kino akcji, które niczym Mad Max: Na Drodze Gniewu (2015) ubiegłego wieku pędzi na złamanie karku przez pustynne plenery. Bo pejzaż widziany z okna karocy należy do plemienia wojowniczych Apaczów, którzy tylko czekają, by udekorować swoje tipi coraz to świeższymi skalpami „białych twarzy”. Dużo sekwencji kaskaderskich zapiera dech po dziś dzień, jak choćby ta, w której Yakima Canutt spada z konia wprost pod koła dyliżansu. Jeśli jednak wciąż nie jesteście przekonani do dzieła Johna Forda, to dodam tylko, że Dyliżans zdobył aż 7 nominacji do Oscara konkurując z Przeminęło z Wiatrem, Wichrowymi Wzgórzami czy Czarnoksiężnikiem z Krainy Oz. Ostatecznie zgarnął tylko dwie statuetki – dla najlepszego aktora drugoplanowego oraz najlepszej muzyki – ale dzisiaj trudno wyobrazić sobie, jakby wyglądał western bez tego jednego, wyjątkowego filmu.


Dorota Jędrzejewska

Naga ostroga reż. Anthony Mann, 1953

W „Historii amerykańskiego kina” Martin Scorsese stwierdził, że Anthony Mann to reżyser, który w swoich niemal „freudowskich” westernach doskonale potrafi penetrować ciemne rejony psychiki człowieka. Dowodzić tej tezy może m.in. fakt, że to właśnie u Manna, nawet budzący sympatię poczciwy Jimmy Stewart daje się ponieść obsesyjnej przemocy. W Nagiej ostrodze Stewart wciela się w neurotycznego, zgorzkniałego łowcę nagród, który – oszukany i skompromitowany przez ukochaną kobietę – próbuje się odkuć, łapiąc groźnego przestępcę i zgarniając za niego nagrodę. Te zamiary prowadzą go jednak wprost w psychologiczną pułapkę. Owszem, udaje mu się pojmać zbira, ale nie bez pomocy przypadkowych pomocników, którzy również zamierzają położyć łapska na nagrodzie. Dodatkowo zbirowi towarzyszy kobieta, a jak wiadomo – kobieta na pokładzie to dodatkowe komplikacje. Rozpoczyna się intryga – próba sił mierzona wzajemną nieufnością, sprytem, podstępem i… kiełkującym uczuciem. Film Manna jest ciekawy na wiele sposobów. Po pierwsze: to bodaj pierwszy western, w którym głębiej spróbowano przyjrzeć się sylwetce łowcy nagród, do tej pory pomijanej, bo zbyt kontrowersyjnej jak na klasyczne opowieści. Po drugie: film, mimo że kameralny i skierowany do wewnątrz, ku przeżyciom bohaterów i ich charakterom, w całości rozgrywa się na zewnątrz – w pięknych plenerach. Bujna natura działa tu nie tylko na zasadzie kontrastu, ale bezpośrednio też dialoguje z motywacjami i działaniami postaci. Po trzecie: Naga ostroga rozprawia się z patriarchatem, męską rywalizację sprowadzając do poziomu wyniszczającej agresji, która – w przeciwieństwie do uczucia i duchowości – jest skazana na bezsensowną przegraną. Po czwarte wreszcie: Mann rezygnuje z prostego podziału na dobrych i złych. Tworzy historię niejednoznaczną moralnie, w której główny bohater – zanim uwolni się od przeszłości – miewa wybuchy niepohamowanej agresji, jest dziwaczny i chytry, czym wzbudza ogólną niechęć. Reżyser więc, nim odsłoni piękne przesłanie filmu, namiesza na tyle, byśmy nie łyknęli go bez nutki goryczy.


Radosław Kwiecień

Droga do Yellow Sky i Kobiety na Zachód reż. William A. Wellman, 1948 i 1951

Lamar Trotti, scenarzysta westernów Wellmana Droga do Yellow Sky i Zdarzenie w Ox-Bow, ma jedno z najlepszych nazwisk dla bohatera czarnego kryminału. Jakby wyjęte z twórczości W. R. Burnetta, autora Asfaltowej dżungli, Małego Cezara, High Sierra oraz dialogów do Człowieka z blizną. Zresztą Yellow Sky zostało oparte na jego opowiadaniu, więc kto wie, czy i Trotti nie jest jego wymysłem. Amerykański zachód roku 1867. Siedmiu rewolwerowców pod wodzą Stretcha dokonuje napadu na bank. Aby zgubić pościg, decydują się na przeprawę przez słoną pustynię. Skrajnie wycieńczeni docierają do wymarłego miasteczka Yellow Sky, zamieszkanego jedynie przez starego poszukiwacza złota i jego wnuczkę. Rzeczą, która wyróżnia ten film i jako pierwsza rzuca się w oczy, są zdjęcia Josepha MacDonalda. Głęboka czerń kontrastująca ze światłem oraz specyficzny krajobraz (pustynia, miasto duchów, owalne skały) tworzą atmosferę filmu noir, sennego, odrealnionego widziadła (wizyta Apaczów sprawia wrażenie halucynacji). Kreślą pułapkę zamykającą się wokół ludzi, podobnie jak wielkomiejska dżungla. Zwłaszcza, że bohaterom stale towarzyszy cisza, przerywana jedynie podmuchami wiatru i sporadycznym wyciem kojota. Jak ulał pasują do tego świata bohaterowie, mężczyźni kierujący się egoizmem, owładnięci chciwością i pożądaniem. Obrane wartości zaprowadziły ich do odosobnienia na marginesie społeczeństwa, co daje się odczuć podczas samotnych nocy na pustkowiu, odsłaniających pustkę ich dążeń. Nawet po uratowaniu życia przez piękną kobietę, uciekają się do niskich instynktów, żądają złota i kołyszących bioder Anne Baxter. I właśnie dlatego tak bardzo razi koszmarne zakończenie, wątła postać Stretcha i grający go mdły Gregory Peck. Na szczęście w obsadzie znalazł się także Richard Widmark. Zgoła inna przygoda staje się udziałem płci pięknej w filmie Kobiety na Zachód. Kalifornia roku 1851. Setka mężczyzn pracuje w pocie czoła, aby wydrzeć naturze kawałek ziemi i zbudować nań osadę. Jednak wszystkie wysiłki będą daremne, jeśli doliny nie zasiedlą całe rodziny, zapuszczając trwałe korzenie dla przyszłych pokoleń. Właściciel doliny najmuje kowboja, by przeprowadzić karawanę blisko 150 kobiet aż z Chicago. Pomysłodawcą filmu był Frank Capra. Wprawdzie cały projekt powstawał pod okiem Wellmana, panowie dzielili pewne cechy. Nie brakuje tutaj ciepła, humoru, optymizmu, nadziei w patrzeniu przed siebie, siły człowieka w starciu z przeciwnościami. Mimo iż droga jest długa i pełna niebezpieczeństw na każdym jej etapie, próżno szukać zwątpienia. Wyprawa niesie obietnicę nowego życia, zerwania z często trudną przeszłością. Cel wart jest wysiłku. Choć fizycznie słabsze i pozbawione doświadczenia, kobiety odznaczają się determinacją. Niezbędnych umiejętności przetrwania uczą się w drodze, nie tracą czasu na użalanie się i czarnowidztwo. Rozumieją swoją sytuację, potrafią zaadaptować się do niej. Towarzyszy im eskorta kilkunastu mężczyzn, jednak są to drugoplanowi gracze, tchórzliwi lub zwyczajnie niegodziwi. Zresztą panowie tracą na znaczeniu, jako silni strażnicy i opiekunowie. Przewyższa ich kobieca solidarność, poczucie budującej się wspólnoty. Kobiety nie potrzebują ratunku ze strony mężczyzn, same stają się bohaterkami, które w równym stopniu pisały historię Dzikiego Zachodu.


Piotr Pluciński

Poszukiwacze reż. John Ford, 1956

W gęstej, niespokojnej epopei Johna Forda terror – napaść Indian, odnalezienie zgwałconych zwłok, masakra indiańskich kobiet i dzieci dokonana przez kawalerię, samobójcza szarża jednego z bohaterów, śmierć głównego antagonisty – ma miejsce poza kadrem. „To nie jest film o przemocy, to film o jej skutkach” – powiedział przed laty John Milius, prywatnie wielki entuzjasta Poszukiwaczy. I rzeczywiście, posługując się silną sugestią, pozwalając, by o najbardziej drastycznych zdarzeniach opowiadały emocje malujące się na twarzach bohaterów, Ford rozbija majestat westernu i pozwala, by do znanego modelu opowieści post-założycielskiej wkradły się niepokój i zwątpienie. Te pojawiają się już na początku, nietypowo, wraz z postacią Johna Wayne’a. Ethan – ponury, zajadły i nieprzenikniony macho i rasista – jest postacią wyjątkową w jego emploi. Zjawiając się znikąd, z torbą świeżo wybitych monet, nieczystym sumieniem i niejasnymi intencjami, staje ością w gardle całemu gatunkowi. Czy mordował, by zdobyć bogactwo? Czy pożąda żony swojego brata? Dlaczego tak nienawidzi Indian? Będąc antybohaterem z krwi i kości, jednym z pierwszych w swoim gatunku, Ethan staje się nośnikiem napięć społeczno-politycznych ery maccartyzmu, a jego podróż – przeprawą przez ksenofobię i hipokryzję trawiące wówczas amerykańskie społeczeństwo. I choć przy całym swoim skomplikowaniu w mówieniu o rasie i rasizmie Fordowi nie udaje się uniknąć potknięć typowych dla epoki – to wciąż western, w którym wodza Komanczów gra biały, a kobiety nie mają żadnej siły sprawczej – paradoksalnie, tylko uwypukla to jego odwagę poruszania kwestii trudnych w czasach temu niesprzyjających.


Simply

Człowiek, który zabił Liberty Valance’a reż. John Ford, 1962

Safandułowaty prawnik-pacyfista (James Stewart), szanowany  ranczer-rewolwerowiec (John Wayne) oraz siejący wkoło lęk i odrazę morderca, pijak i zadymiarz (Lee Marvin) – oto  bohaterowie tej historii. Wszyscy trzej, niekoniecznie z własnej woli i niektórzy  przy użyciu obcych sobie metod postępowania, uwikłają się w brutalne rozgrywki przedwyborcze, angażujące społeczność jednego z miasteczek Pogranicza.  Jednemu przyniesie to śmierć, innemu zapewni dożywotnią chwałę i start do kariery, jeszcze innemu zgotuje życiową katastrofę i dozgonne poczucie pogardy do samego siebie. Początek lat 60. wyznacza kres Eisenhowerowskiej stabilizacji i Ameryka coraz gwałtowniej stawać się będzie narodem ideowo podzielonym. Western, jako wrażliwy na polityczno-obyczajowe zmiany barometr, zacznie obracać się przeciw własnemu etosowi; afirmowaniu postęp cywilizacyjnego i szlachetności intencji, aksjomatyczne przydawanej zdobywcom Zachodu. Wprawdzie anachroniczne próby reanimacji tego jeszcze nie zdeflorowanego modelu będą nadal podejmowane (choćby za sprawą landszafciarskiego „mamuta na rykowisku”(Jak Zdobyto Dziki Zachód, 1962) ale po Dwóch Obliczach Zemsty Marlona Brando (1961), western nie będzie miał już prawa być tym, czym kiedyś. Zbliżający się do końca kariery John Ford, swoim Liberty Valance’em rozwinie zainicjowany w Poszukiwaczach krytyczny dialog z własną twórczością, krzewiącą obraz Dzikiego Zachodu w wersji ad usum Delphini. W tym zaskakująco, jak na niego, cierpkim filmie, Ford odważył się zdemaskować prawdziwą substancję westernu jako takiego, kompromitując jego niezachwiany paradygmat. Bez ogródek ujawni, że brana przez wszystkich za dobrą monetę idea walki Dobra ze Złem, jest w istocie alegorią bezwzględnej walki o Władzę, tylko ujętej z punktu widzenia zwycięzców piszących historię. To także film o doświadczeniu prawdy. Ford nie relatywizuje jej, jak Kurosawa, czy Welles, u niego prawda istnieje, tylko na co komu ona potrzebna? Liberty Valance to western kameralny, niemniej brak widowiskowości wynagradza perfekcyjna dramaturgia. Od pewnego momentu niespiesznie rozwijana akcja formuje się w naładowaną skumulowanym suspensem „kronikę zapowiedzianej śmierci”, by po mocnej kulminacji, już na rozładowanych emocjach, poczęstować twistem wywracającym wszystko do góry nogami. Potem wydarzy się jeszcze sporo, lecz dopiero pod koniec dotrze do widza, że była to już tylko gorzka, długo opadająca coda. Cała trójka aktorska spisała się tu na medal, ale na prawdziwego triumfatora wyszedł Lee Marvin , któremu rola zdziczałego Valance’a zapewni bilet do gwiazdorskiej sławy.


Marcin Mess

Zdarzenie w Ox-Bow reż. William A. Wellman, 1943

„Lepiej jedź z nami. Nie co dzień wiesza się u nas ludzi.” Słowa te, wypowiedziane oczywiście jako zachęta do wzięcia udziału w dokonaniu linczu, mogłyby w zasadzie stanowić motto tego smutnego majstersztyku jednego z zapomnianych Autorów-Rzemieślników starego Hollywood. Zdarzenie w Ox-Bow to bowiem pierwszy w historii obraz, który doczekał się miana „westernu noir” i mało tego – spośród wszystkich czarnych westernów z klasycznego okresu gatunku prawdopodobnie jest tym najczarniejszym. Tutaj głównego bohatera, granego przez samego Henry’ego Fondę, poznajemy jako brudnego wędrowca, który frustracje wyładowuje w barze poprzez pijackie skopanie dupy przypadkowemu (sic!) klientowi. Co prawda, z czasem wyrasta on na moralny kompas opowieści, lecz moralna ambiwalencja i fatalistyczna tonacja nie opuszczają nas ani na moment. Nie mogło być inaczej w przypadku filmu, który szybko okazuje się być dokładnym i bezlitośnie szczerym studium konformizmu, hipokryzji i przemocy. Co więcej, w czasach, kiedy western na ogół pozostawał jeszcze gatunkiem w jakiś sposób propagandowym, służącym utrwalaniu amerykańskiego mitu założycielskiego, reżyser postanowił przyjrzeć się niewygodnej i nieczęsto obecnej tematyce samosądów, tym samym kładąc już podwaliny pod western rewizjonistyczny. Ceną była komercyjna porażka, ale co ciekawe, tak Wellman, jak i Fonda zdawali sobie sprawę, że sukces nie jest możliwy, bo publiczność zwyczajnie nie była jeszcze gotowa na taki obraz, jednak nie tylko konsekwentnie dążyli do jego realizacji, ale też podobno wyłożyli nań fundusze z własnych kieszeni. Wiedzieli, że muszą, że będzie warto i mieli całkowitą rację.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*