Czas wreszcie na nasze noworoczne publikacje. Na rozgrzewkę proponujemy pierwszy od pięciu miesięcy – a siódmy w ogóle – odcinek cyklu Wielogłos, gdzie o jednym wybranym tytule różni ludzie różne rzeczy piszą. Tym razem wybór padł na głośny film S. Craig Zahlera, o czym wypowiadają się poniżej cztery osoby, w tym dwójka gości: Dorota Jędrzejewska-Szpak (Z moich ust) oraz Jan Sławiński (Anonimowy Grzybiarz). Trzy opinie w różnym stopniu pozytywne oraz jedna negatywna. Zapraszamy do lektury, a następnie wysyłania autorom listów z pogróżkami.
Tytuł jak z wczesnego filmu Dona Siegela (Riot in Cell Block 11, 1954) okazuje się super oldskulową rozwałką z bohaterem, który może dołączyć do panteonu kultowców. Dryblas mierzący prawie dwa metry wzrostu ma z tyłu głowy wytatuowany krzyż, a jego pozbawiony emocji wyraz twarzy sugeruje żelazną cierpliwość. Kiedyś spędził trochę czasu na ringu, ale wydarzenia z filmu jasno dowodzą, dlaczego nie został zawodowym bokserem – jego żelazna pięść i olbrzymia odporność na mocne ciosy sprawiają trudność w znalezieniu dla niego godnego przeciwnika. Wobec losu ten człowiek jest jednak miękki – życie ciągle mu rzuca kłody pod nogi, a on za każdym razem próbuje się podnieść. Problemy z narkotykami, alkoholem, żoną, bezrobociem – to wszystko ma już za sobą. Kolejny etap to więzienie. Krzyż namalowany na łysej głowie protagonisty pełni podobną rolę, co amulet. Ma go chronić do czasu, aż zakończy swoje ziemskie sprawy. Oczywiście ocenianie filmu pod względem logiki nie ma wielkiego sensu – cała ta eskapada bohatera do Bloku 99, jak po jakimś magicznym sznurku, nie sprawdziłaby się w rzeczywistości. Ma ona cechy teorii spiskowej zmierzającej do zniszczenia jednej osoby w specjalnym miejscu – prawdziwym piekle. Tematykę zakładów penitencjarnych kino przemaglowało już na wiele sposobów, ale w filmie S. Craiga Zahlera jest pewna świeżość, która wyróżnia go na tle podobnych produkcji. Więzienie nie jest tu budynkiem jakich wiele – w świecie Zahlera istnieją tylko trzy zakłady penitencjarne: o małym, średnim i maksymalnym rygorze. Ten trzeci to już ostatni przystanek na drodze do piekła. Znamienne, że trafia tam człowiek w zasadzie niewinny, który chce tylko ochronić swoją rodzinę. Podstawową zaletą filmu jest kreacja Vince’a Vaughna, która zarówno wizualnie jak i osobowościowo nie przypomina jego wcześniejszych ról. Pod skórą wyczuwa się multum emocji, które w każdej chwili mogą wybuchnąć. Duże wrażenie robią sceny walk. Nakręcone są w pełnych planach, bez nachalnych zbliżeń i zbędnych cięć montażowych. Przez to wyglądają, jakby aktorzy walczyli naprawdę. Z pewnością nie jest to film, który łatwo wyleci z pamięci.
Nie da się ukryć – Vince Vaughn pasuje do kina Zahlera jak ulał. Jest ociężały, powolny, siermiężny, bez żadnych wątpliwości – BARDZO męski. I o ile te cechy Vaughna postrzegam jako atut filmu – aktor wypada świeżo i wiarygodnie w porównaniu z gładkimi i napompowanymi gwiazdami dzisiejszego kina akcji – tak ciężkawy styl reżysera stanowi już dla mnie jakąś przeszkodę. Coś, co odrzuca. W powolnym tempie nie upatruję unikalnego stylu reżysera, a raczej pewien niedostatek, niezręczność. Poniekąd wymęczyła mnie wizja więzienia, w którym się tylko chodzi (obowiązkowo bardzo powoli) albo leży albo rozgniata kości. Oprócz tego również się rozmawia, choć dialogi, podobnie jak inne elementy filmu, wychodzą Zahlerowi jak spod siekiery. Nie jest tak, że uważam Brawl in Cell Block 99 za zły film. Prócz Vaughna i jego postaci doceniam w nim pomysł, imponującą sugestywność i konsekwencję. Zakład karny, do którego „zepchnięty” zostaje bohater, naprawdę wygląda jak piekło i budzi grozę. Zostaje też w głowie. Sprzeciw budzi we mnie jednak niezdrowe podejście reżysera do przemocy. To bowiem ona, a nie, co próbuje nam wcisnąć Zahler, kobieta w opałach, stanowi motor napędowy filmu. Czy żona bohatera wyjdzie z tej draki cało? Czy złowrogi aborter (!) z Korei (!!) obetnie kończyny jej nienarodzonemu dziecku? (!!!) A czy to ważne? Los dziewczyny to dla widowiska sprawa drugorzędna, ledwie pretekst dla gruchotania kości, wydłubywania oczu i rozgniatania podeszwą czaszek. Jak karaluchów. Taki to film, bękart reżyserskich ambicji, patriarchalnego ego i grindhousowych pasji. Ciekawy, ale w gruncie rzeczy wsteczny, przynajmniej ideologicznie. Widzę to zwłaszcza w finale, gdy na koniec macho-rozwałki Zahler pozwala wymierzyć jeden strzał kobiecie. I jest w tym nieznośna protekcjonalność. Pamiętam taką choćby ze szkolnych boisk, gdzie – już po rozegranym meczu i poprawieniu kogucich piórek – chłopcy pozwalali koleżankom z widowni zagrać do pustej bramki.
Brawl in Cell Block 99 to podwójne filmowe zwycięstwo. Zahlera, który sprostał próbie drugiego filmu (co po wybornym debiucie nie było łatwe) oraz Vince’a Vaughna, który pokazał fucka wszystkim hejterom, widzącym go tylko i wyłącznie w rolach przygłupich gości w durnych komediach. Ogolony na zero, ponury i wydziarany, przypomina tutaj raczej mrocznego Vincenta D’Onofrio z netflixowego Daredevila (2015-) niż samego siebie z poprzednich filmów. Jako bandyta o gołębim sercu, który zejdzie do najniższego z piekielnych kręgów, aby uratować swoją rodzinę, łączy w sobie bezgraniczną miłość, która motywuje do działania z bezgranicznym wkurwem i cierpieniem w jednym. Bywa mistrzem opanowania, po to by w kolejnej scenie pokazać dobitnie siłę swoich pięści. A te, jako były bokser, ma wyjątkowo dobrze wypracowane. Przelewa więc krew i rozwala gęby, a wszystko to w imię bezpieczeństwa ukochanych! Jego podróż ku mrocznemu przeznaczeniu przez kolejne, coraz bardziej obskurne cele więzienia o zaostrzonym rygorze, to swoista parafraza mitu o Orfeuszu, który Zahlerowi udało się przełożyć na język więziennej historii. Ta przedziwna mieszanka nie powinna zaskakiwać, skoro już w swoim debiutanckim filmie udowodnił, że ma nosa do łączenia wątków i inspiracji na pierwszy rzut zupełnie do siebie nie pasujących. Trzeba przecież wyjątkowej odwagi, aby w swoim pierwszym obrazie połączyć klimat rodem z klasycznego westernu z estetyką kanibalistycznego horroru. Nie mówiąc już o talencie, aby te dwa światy połączyć w spójną i atrakcyjną dla widza całość. W Brawl Zahler nie zwalnia tempa, ugruntowując swoją pozycję jednego z najciekawszych twórców młodego pokolenia i sprawnego rzemieślnika. Dzięki precyzyjnym zdjęciom (kolory!) i muzyce, film ogląda się wyjątkowo przyjemnie. Autor początkowo opowiada historię swoich połamanych przez życie bohaterów dość niespiesznie, ale gdy decyduje się przyspieszyć, krwawa lawina zdarzeń jest już nie do zatrzymania.
S. Craig Zahler zachwycił widzów debiutem Bone Tomahawk, w którym mieszał klasyczną westernową konwencję znaną z Poszukiwaczy Johna Forda (1956) z krwawym horrorem o kanibalach. Jego drugi film, Brawl in Cell Block 99, to równie nieoczywisty gatunkowy miks – tym razem amerykański reżyser inspiruje się motywami z greckiej mitologii, zaś akcję filmu osadza w brutalnych, więziennych realiach. Oba filmy łączy dama w opresji potrzebująca ratunku i bohater (bohaterowie) gotowy (gotowi) do ostatecznych poświęceń. W imię miłości lub w imię zasad, nie bacząc na przeszkody. Były pięściarz trafia do więzienia po strzelaninie z policją i handlarzami narkotyków. Tam nieuregulowane rachunki z mafią dają o sobie znać. By ratować ciężarną żonę, bokser zgadza się wykonać jeszcze jedną robotę – zabić mężczyznę osadzonego w tytułowym bloku, do którego trafiają najgorsi z najgorszych. Najpierw jednak będzie musiał się tam dostać, zaś droga na samo dno usłana będzie pogruchotanymi kośćmi i odbędzie się w akompaniamencie krzyków niewinnych. Mamy tu więc motyw katabazy, zejścia do podziemia, który od razu narzuca skojarzenia z mitem o Orfeuszu schodzącym do Hadesu, by uratować ukochaną Eurydykę. O ile jednak grecki heros mógł polegać na cudownych właściwościach swego śpiewu, potrafiącego wpływać na ludzi, naturę i ujarzmiać dzikie bestie, tak Bradley Thomas może liczyć tylko na własne pięści. Ascetyczna, surowa forma, niespieszne tempo pozwalają wybrzmieć wizji Zahlera z pełną mocą i pozostawiają widza w niemym osłupieniu, ze ściśniętym gardłem i dreszczem przemykającym po plecach. Swoje dawne winy odkupuje tu również Vince Vaughn, pokazując, że może obsadzenie go w roli Normana Batesa (Psychol, 1998) nie było wcale takim chybionym pomysłem jak się wszystkim wydaje. Stoickie opanowanie oraz twarz pozbawiona wyrazu w połączeniu z twardymi pięściami i zwierzęcą, acz kontrolowaną brutalnością czynią z jego bohatera postać nieprzewidywalną i niepokojącą, która przykuwa do ekranu.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis