Po wielu miesiącach przerwy czas na powrót naszego cyklu Wielogłos, gdzie zbieramy się, aby zaprezentować odmienne opinie na temat wybranych nowości filmowych. W dzisiejszym odcinku rozgrywający się we wczesnych latach 80. pełnometrażowy debiut brytyjskiej reżyserki Prano Bailey-Bond, który kolejne osoby oceniają i interpretują skrajnie różnie – mamy więc dwie opinie negatywne, dwie pozytywne i jedną mocno mieszaną. Wypowiadają się trzy osoby z kinomisyjnej redakcji – Caligula von Komuda, Antoni Urbanowicz i Marcin Mess – oraz dwójka gości – Agnieszka Melcer (Opium) i Wongo. Zapraszamy do lektury, zachęcamy do kłótni na śmierć i życie.
Caligula von Komuda
Tegoroczne „objawienie”, które w moim odczuciu niczego nie objawia. Debiutantka Bailey-Bond cofa nas do epoki video nasties, główną bohaterką swojego filmu czyniąc nieprzejednaną cenzorkę. Enid to kobieta „z misją”, typ nadgorliwej uczennicy, która najchętniej zakazałaby dosłownie wszystkiego, abyśmy żyli w równości i ascezie. Oczywiście nie jest taka bez powodu: ciągnie się za nią „trauma sprzed lat”… Punkt wyjścia Censora jest jeszcze w miarę obiecujący: w momencie, gdy zewsząd atakuje nas nostalgia za ejtisami, reżyserka proponuje wizję zgrzebną, ponurą, szorstką jak włosiennica średniowiecznego mnicha. Wielka Brytania lat 80. to syf, brud i orwellowski zamordyzm. To jednak młodej „twórczyni” nie wystarcza, wyraźnie ma większe aspiracje, tudzież – ujmując wprost – pretensje. Szybko więc pojawiają się tony artystowskie, a scenariusz zaczyna walić po schamiałej gębie widza bezczelnymi banałami. Nie wypada wszak nakręcić zwyczajnego thrillera/horroru, cała opowieść musi się rozgrywać „na pograniczu jawy i snu”, być odrealniona/oniryczna/surrealistyczna. Bailey-Bond wpada więc w klasyczną pułapkę „szalikowców” z wieczornego kursu reżyserii, a my tracimy wszelkie zainteresowanie jej bohaterką i rozgrywającą się na ekranie historią. Co boli najbardziej, to fakt, że wszystko jest tutaj sztuczne, upozowane: w wyobraźni autorki zwykła wypożyczalnia kaset urasta do rangi tajemnej mety, gdzie spod lady nabyć można filmy snuff (przynajmniej takie wrażenie odniosłem, bo paranoiczny klimat jaki tworzy się tutaj wokół nastiesów szybko zaczyna śmieszyć), a thatcherowskie UK to światowa stolica ekstremalnego horroru kręconego cichaczem na odludziach (co bawi tym bardziej, gdy uświadomić sobie, że spośród wszystkich 72 tytułów na niesławnej liście tylko jeden był produkcji brytyjskiej). Jasne, od biedy można by przyjąć, że to wszystko to tylko rzeczywistość przetworzona przez spaczoną psychikę cenzorki o aparycji katechetki i zapewne taki kurs mógłby uczynić z tej produkcji znacznie ciekawszy, bardziej kontrastowy obraz. Reżyserce brakuje jednak dystansu, by wyjść poza schematy, uparcie wciska nam dętą „metafizykę”, tak jak z uporem maniaka wciska w usta postaci żenujące linie dialogowe, które brzmią jakby pisał je nastoletni, udręczony fan symfonicznego black metalu („Horror jest w ludziach!”). Myliłby się również ten, kto dopatrywałby się w tym wszystkim hołdu dla klasycznego kina gatunkowego dekad minionych: video nasties stanowią tutaj tylko pretekst i traktowane są wręcz z pogardą, jako prymitywna tandeta z kiepskim aktorstwem i tanimi efektami. Na ich tle pani Prano Bailey-Bond tworzy „dla odmiany” ambitny, niejednoznaczny post-horror, w którym „nic nie jest takie, jakim się wydaje”. Dziękuję, ja postoję.
Agnieszka Melcer
Oglądając Censor nie sposób docenić strony czysto technicznej filmu Prano Bailey-Bond. To hołd nie tylko video nasties, ale horrorom w ogóle, gdyż widać tu sporo miłości do kadrów i kolorów kultowych klasyków lat 70. i 80. To także świetne operowanie formatem, zarówno tym czysto filmowym (35mm i 8mm), jak i VHS-owym. Reżyserka umiejętnie skacze pomiędzy różnymi proporcjami obrazu, by lepiej oddać stan umysłu swojej bohaterki i tego, co rzeczywiste a co zmyślone. Wizualnie Censor to rzecz mocno dopracowana i stylistycznie niewątpliwie ciekawa, która doskonale uchwyca zeitgeist ówczesnej histerii i realia tamtej epoki. Jednak to nie dziwi, kiedy pogrzebie się w przeszłości reżyserki. Swój warsztat szlifowała kręcąc wcześniej teledyski, tak więc “estetycznie” jest to rzecz dopracowana w najmniejszych szczegółach. Boli jednak to, iż film skupiający się na video nasties nie jest wcale taki “nasty”. Jakby autorka nie chciała zbytnio pobrudzić swojej stylowej wizji lub po prostu zabrakło jej odwagi, by kontrowersyjne tło swojej historii bardziej podkreślić. Sporo pisze się w recenzjach o tym, iż jest to żeńska wersja Berberian Sound Studio (2012). I nie sposób temu zaprzeczyć. Podobnie jak obraz Stricklanda, Censor zręcznie portretuje pewien okres w dziejach kina grozy, dotyczy osoby bezpośrednio związanej z branżą filmową, ma ten sam pieczołowicie oddany retro feel i skupia się na chwiejnym umyśle swojego protagonisty. Do końca nie byłam fanką Berberian Sound Studio, tak więc nic dziwnego, iż do końca nie jestem fanką obrazu Prano Bradley Bond. Censor zdecydowanie bardziej podobał mi się za to, jak wyglądał, niż co (i jak) próbował przekazać. Ostatni rozdział pozostawił spory niedosyt, bo miałam wrażenie, iż reżyserka nie do końca wykorzystała potencjał tej opowieści (choćby cały wątek z kontrowersyjnym reżyserem i jego filmami). Co więcej, autorka wplata w film śledztwo, które w pewnym momencie podejmuje Enid, ale ta frapująca intryga zostaje po prostu ucięta, nigdy nie ofiarowując widzowi jakiegokolwiek wytłumaczenia a jedynie domysły i jeszcze więcej tajemnic. Dla mnie ta ucieczka w dwuznaczność inaczej znana jako “zinterpretujcie to jak sobie chcecie” jest oznaką lenistwa. I jeszcze dorzuca do tego banalną tezę: horrory nie powodują morderczych instynktów (no ba!) i serwuje opowieść o traumie i psychozie, która podąża tą samą, już mocno utartą ścieżką. W wielkim skrócie: Censor zajebiście wygląda, ale jakoś niewiele ma do powiedzenia.
Antoni Urbanowicz
Rok 2021 filmowo nas nie rozpieszcza. Rozczarowanie goni rozczarowanie, kolejne filmy grzęzną w piekiełku pandemicznych obostrzeń, a ich premiery są przesuwane. W takich warunkach zaczynałem się autentycznie martwić, czy moim ulubionym filmem przynajmniej pierwszej połowy roku nie zostanie najnowszy Jason Statham, czyli Jeden Gniewny Człowiek. Całe szczęście, całkiem znienacka i bez większych oczekiwań z mojej strony, obejrzałem Censor i Stathama mogłem bezpiecznie schować z powrotem do szafy. Czy to oznacza, że obejrzałem dzieło? Skądże znowu, to zaledwie kawał solidnego filmu, który jednak nie w pełni wykorzystuje swój potencjał. Wielka Brytania, głębokie lata 80, konserwatywne rządy Margaret Thatcher i paniczne cenzurowanie horrorów na taśmach VHS w imię obrony moralności narodu – taki setting aż się prosi, żeby zgłębić nieco bardziej fenomen video nasties, lecz film uparcie idzie w dosyć standardową konstrukcję współczesnych horrorów „artystycznych”. Wiecie o co chodzi – kobieta w opałach, majaki (czy to się wydarzyło naprawdę, czy tylko w jej umyśle?), scena przemocy rozpoczynająca trzeci akt i otwarte zakończenie. Jednakże w swojej klasie jest to film co najmniej dobry i przede wszystkim angażujący do ostatniej minuty. Intrygująco wypada spojrzenie na niskobudżetowe filmy grozy oczami osoby zarówno konserwatywnej, jak i skrzywdzonej traumą z dzieciństwa, a lata 80 wyjątkowo nie są skąpane w neonowych światełkach i synth muzyczce. Prano Bailey-Bond, debiutantka w reżyserskim fotelu, już na tym etapie wykazuje się niebywałym zmysłem do kompozycji ujęć i budowania zaiste gęstej, niepokojącej atmosfery. Jest to nazwisko, które zdecydowanie trzeba zacząć obserwować już teraz, bo nie wątpię, że jeszcze wiele nam pokaże w niedalekiej przyszłości. Pozostaje tylko liczyć, że tym razem trafi się jej bardziej oryginalny skrypt. Jeśli wasze serce mocniej bije przy takich tytułach jak Saint Maud (2019) czy Beberian Sound Studio, to myślę, że trafiliście we właściwe miejsce.
Wongo
Zapowiadało się w miarę interesująco, choć niekoniecznie oryginalnie. Wyszło bzdurnie i z artystowsko-studencką pretensją w stylu „ja też chcę zostać kolejnym Lynchem”. I z pełnym pakietem klisz właściwych czemuś, co nazywam Nowym Kinem Feministycznej Paranoi. Zgodnie z owym trendem główna bohaterka to snująca się bez życia antypatyczna euglena, w kostiumie zapiętej na ostatni guzik „konserwatywki” – tyle dobrego, że nie grana przez Elisabeth Moss. Szara myszka musi trafić na nagrzanego kocura, który będzie chciał ją niekonsensualnie wykorzystać. Ledwie na ekranie zagościł pewien szemrany producent, a już było dla mnie oczywiste czego się dopuści (i ryjec aktora – znany ze współpracy z Benem Wheatley’em Michael Smiley – nie miał tu nic do rzeczy). Nie przewidziałem tylko jak bardzo niedorzeczny będzie finał całej sytuacji. Jedyną pozytywną męską postacią okazuje się czarnoskóry kolega z pracy. Może i w kadrach owej cieszącej się wątpliwą renomą instytucji nie brakowało wówczas Afro-Anglików, a może nadskakiwanie regułom politycznej poprawności przyniosło tutaj niekoniecznie zamierzony efekt – podkreślenie inkluzywności w znienawidzonym przez widzów fachu. Ale to szczegół dla „narzekaczy”, znacznie gorzej jest z całościowym oddaniem realiów epoki video nasties. Widzimy nakreślone grubą krechą wyobrażenie. O pracy cenzora rozmawiają tu nawet pasażerowie metra, a za popełnione morderstwo media winią urzędnika, który brutalny obraz przepuścił (a nie twórców, jak to bywało w podobnych nagonkach). Stężenie absurdu przybiera barejowski wymiar w obśmianej już tu i ówdzie scenie w wypożyczalni; anturażem i klimatem przypominającej raczej jakiś bury sklep z octem, a nie komercyjną placówkę, która powinna wabić klientów kolorowymi materiałami. Właściciel zachowuje się jakby go wizytowało Gestapo, bohaterka uwiarygadnia się opisując detale zbanowanych produkcji, brakło tylko sekretnego hasła. No i nikt nie pomyślał, że gdyby faktycznie była tajniaczką, to doskonale orientowałaby się w tym, czego szuka. Ostatecznie otrzymuje spod lady kasetę – zawiniętą w szary papier, niczym śląską kiełbasę. Kurtyna? Gdzie tam! Najlepsze następuje później – wychodzi, że ową szeregową pracownicę śledzili jacyś paparazzi, bowiem jej zdjęcie – gdy wypożycza zakazane filmy – staje się sensacją na pierwszej stronie gazety. Któż takie rzeczy wymyśla? Scenarzysta widnieje w napisach. A kto te nonsensy bezkrytycznie łyka – to już odmienne pytanie…
Marcin Mess
Jeden z filmów roku. Inna sprawa, że to, póki co, dosyć słaby rok. Innymi słowy, Censor to obraz w moim mniemaniu udany, chwilami bardzo, jednak nie bez minusów. Największym z nich jest nazbyt leniwe tempo opowiadania i będąca jego rezultatem początkowo trochę kulejącą dramaturgia. Niemniej, ładnie się rozkręca, aby w finale uderzyć z pełną mocą. Za swoje największe walory ma zaś zabawę kontekstem fabuły oraz (napędzającą tę zabawę) ironię. Mnóstwo ironii, która jednak często serwowana jest w sposób nieoczywisty, co sprawia, że żarty reżyserki bywają brane całkowicie serio. Wszystko to jest wynikiem specyficznej narracji. Otóż reżyserka bierze na celownik losy spieprzonej antybohaterki i mimo że działania jej, jak i całej cenzorskiej machiny krytykuje, to unika gnojenia czy wyśmiewania swojej postaci. Wszystko dookoła cenzorki jest w jakimś stopniu wyolbrzymione – konsekwencja tak przyjęcia jej spaczonej perspektywy, jak i wrzucenia do fabuły elementów satyry (ach, te brukowce rozpisujące się o destrukcyjnym wpływie kina klasy B!) – lecz ona sama jest traktowana przez reżyserkę poważnie. W ten sposób dostajemy opowieść, która nabija się z brytyjskiej cenzury i jej reprezentantów, postrzegających tu branżę filmową spod znaku taniego kina grozy jako wyjątkowo niebezpieczne terytorium (producent horrorów to gwałciciel, reżyser horrorów to tajemniczy sadysta, realizacja horrorów równa się produkcji filmów snuff, itd.), jednakże z powodu poważnego, a nie parodystycznego przyjęcia perspektywy ultra-konserwatywnej paranoiczki nie zamienia tego w jeden wielki dowcip. Wszakże dla niej samej to najczystsza groza. I tak oto cała ta ironiczność (i sarkastyczność) mieszana jest z elementami horroru sensu stricte, aby dać nam finał będący w takim samym stopniu umownym, co psychodelicznym. Ostatni akt opowieści podoba mi się zresztą najbardziej, bo twórczyni unika w nim standardowych rozwiązań i wyjaśniania prostej przecież historii, preferując pozostawienie jej w cudzysłowie groteskowego i paranoidalnego snu, który już całkowicie pożera rzeczywistość antybohaterki. Cóż, ci wszyscy smutni cenzorzy z lat 80. najpewniej faktycznie wierzyli w słuszność swojej pracy. I myślę, że widok cenzorki, która najpierw powtarza, jak ważnym jest cięcie plugawych filmów, a potem biega z siekierą, aby ciąć tworzących je ludzi – i, rzecz jasna, nie widzi już między jednym a drugim większej różnicy – to całkiem trafny komentarz. I niezły żart.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis