Wielogłos: The Bad Batch (2016)

Niedziela umiera, a na Kinomisji postapokalipsa. O wpisującym się w tę zacną konwencję, ale różnie przyjmowanym The Bad Batch w reżyserii Any Lily Amirpour piszą dziś cztery osoby, w tym gościnnie Radosław Pisula (Full Frontal Pisula). Dwa głosy pozytywne i dwa niekoniecznie. Zapraszamy do lektury!


Michela Ferraro

Teksańskie pustynne bezdroża, ogrodzony wysoką siatką teren, a tam – chaos. Wszyscy nieprzykładni obywatele są sądzeni i wywożeni na te „ziemie niczyje”, gdzie człowiekowi nie przysługują już jego prawa. W falującym od upału powietrzu snuje się cały szereg przerażających historii, ale The Bad Batch przybliża nam tylko jedną, rozpoczynając przedstawienie z wielkim hukiem… bo amputacji w rytm All That She Wants Ace of Base nie widuje się przecież codziennie, prawda? Brutalnie pozbawiona kończyn Arlen (Suki Waterhouse) jest chodząca definicją wyrzutka. Twórczyni nie zaprząta sobie głowy tłumaczeniem, czym dziewczyna podpadła światu, lecz nie ma to znaczenia; Arlen była i pozostaje outsiderką, nawet (zwłaszcza?) po przyjęciu do „Pocieszenia” – społeczności składającej się z innych oficjalnie uznanych za przedstawicieli „gorszej kategorii” osobników. Amirpour konsekwentnie stawia pytania dotyczące indywidualizmu i kolektywizmu, niemal natychmiast sama na nie odpowiadając, niestety jednak nie są to odpowiedzi na tyle odkrywcze, by wbić widza w fotel równie głęboko, co początkowa scena okaleczania głównej bohaterki. Oczywistym konkluzjom nie służy przydługi (dwie godziny) czas trwania filmu, przez lwią część którego akcja właściwie stoi w miejscu. Nie warto też pokładać zbytnich nadziei w znanych nazwiskach w obsadzie, gdyż – choć aktorzy spisali się na medal (włącznie ze sztywnym Jasonem Momoą w roli nieprzystępnego kanibala o duszy artysty) – jakakolwiek głębsza analiza omija tak obiecujące postaci drugoplanowe jak Jim Carrey-milczący pustelnik, Giovanni Ribisi-krzyczący wariat czy Keanu Reeves-król narkotykowy. Jedynie na płaszczyźnie audiowizualnej próżno doszukiwać się ubytków; Amirpour z lekkością przechodzi od przejrzystego minimalizmu, poprzez realistyczną makabrę, do malowniczych wizji narkotycznych i równocześnie raczy odbiorcę swoją smykałką do trafnego doboru muzycznych utworów. To, że najlepszym podsumowaniem The Bad Batch jest oklepane „Przerost formy nad treścią” pewnie będzie srogim rozczarowaniem dla niejednego widza. Zwłaszcza biorąc pod uwagę potencjał scenariusza oraz wigor narracyjny, jaki otwiera tę dystopijną opowieść o jednostkach niezdolnych do życia w zakłamanym społeczeństwie.


Radosław Pisula

Ana Lily Amirpour zadebiutowała na dużym ekranie w 2014, dając światu O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu. Czarno-biały film o nastoletniej irańskiej wampirzycy-hipsterce, przypominający jakieś zagubione dzieło francuskiej Nowej Fali, był pewnym powiewem świeżości w przeżartym do granic gatunku filmów o krwiopijcach, ale swojego potencjału ostatecznie nie wykorzystał. Irytują mnie twórcy, którzy jeszcze bardziej niż w kinie zakochani są we własnym stylu, chociaż ten nie jest jeszcze wyrobiony – stanowi zbiór dosyć koślawych zapożyczeń z dorobku innych twórców oraz powtarzanie rozwiązań mających znamiona nowości, które jednak w końskiej dawce zaczynają irytować. I gdy w O dziewczynie takie zagrywki miały jeszcze sporo uroku, pochłaniało się je dosyć bezboleśnie, tak w The Bad Batch już stają w gardle. Bo reżyserka tak naprawdę nie ma zbytnio pomysłu na ten film, ale najwidoczniej dobrze się bawi pielęgnując kolejne ujęcia. Sam pomysł jest tu naprawdę intrygujący – dostajemy Amerykę czasów postapokaliptycznych, gdzie poza miastami odgrodzonymi murem panuje dzicz, piach i kanibalizm. W tych warunkach śliczna dziewczyna, której już na początku filmu traci część kończyn, wdaje się w dziwną relację ze swoim niedoszłym oprawcą, który poszukuje córki. Kanibalistyczny romans? Znakomity na papierze pomysł szybko jednak zostaje przez reżyserkę rozwodniony – jasne, zdjęcia są bardzo atrakcyjne, kompozycja niektórych kadrów robi wrażenie, ale fabuła znika zupełnie pod formą, całość wlecze się niemiłosiernie, a trzeci akt jest zupełnie niesatysfakcjonujący. Amirpour chce odlecieć na kwasie, ale co chwila potyka się o własny pomysł. Można obejrzeć, bo jest tutaj trochę dobrego gore, niezłych technikaliów i zawsze miło na ekranie zobaczyć Jasona Momoę, jednak potencjał został zaledwie ugryziony. Ostatecznie to średni i wyraźnie rozwleczony festiwal straconych szans, nasycony toksyczną miłością autorki do własnego stylu. Chociaż kilka razy potrafi oczarować.


Marta Płaza

W swoim kolejnym filmie Amirpour nie zwalnia tempa, pozostając wierna nietuzinkowemu stylowi, nadal sympatyzując ze zgrają wyrzutków i outsiderów, których przegiętą egzystencję pokazuje na ekranie. Konsekwentnie trzyma się wizji świata, w którym baśniowość miesza się z brutalnością, a ironia jest jedynym sposobem na przetrwanie. The Bad Batch to przedziwna gatunkowa hybryda, w której jest miejsce na czarną komedię (duużo czarnej komedii), horror, thriller i kino postapo, a przy tym również sporo liryzmu. Wszystko spina świetny soundtrack (już w swoim debiucie Amirpour udowodniła, że potrafi dobierać muzykę do swoich historii) i genialna scenografia – ciężko nie kupić tej pokręconej wizji dystopiczno-kanibalistycznej rzeczywistości. Reżyserka zadbała nie tylko o estetykę swojego filmu, ale i aktorów, którzy z zadziwiającą łatwością odnaleźli się w tym mocno przerysowanym klimacie. Jason Momoa w końcu jest na ekranie kimś więcej niż tylko mięśniakiem; Jim Carrey wraca do formy po latach słabych filmów, niewielką rolką udowadniając, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa; gdzieś tam przewija się jeszcze autoironiczny i mocno przegięty Keanu Reeves, który dzięki swoim ostatnim filmowym wyborom przeżywa drugą młodość, pokazując się widzom od zupełnie innej strony. Najważniejsza  w tej zgrai jest jednak młodziutka Suki Waterhouse, która bawiąc się stereotypem heroiny kina akcji pozostaje twarda i charyzmatyczna. Nawet wtedy, gdy po starciu z kanibalami traci rękę i nogę.


Marcin Mess

Co bardzo w niej lubię, tak jak kiedyś twórcy włoskich gatunków, od peplum przez spaghetti westerny po gialli, i tak jak obecnie choćby Quentin Tarantino – nawet, jeśli czasem wydaje mu się, że jest inaczej – Amirpour konsekwentnie buduje świat stricte celuloidowy, gdzie nie ma miejsca na ujęcia, w których oglądalibyśmy naszą rzeczywistość. Choć nie brakuje do niej odniesień, głównie satyrycznych, reżyserka stawia na jej nieustanne poetyzowanie. Serwuje opowieści, które nie są filmowymi snami o życiu, lecz o kinie samym w sobie. I tak jak w jej znakomitym debiucie, tak i tutaj, w obrazie na moje oko minimalnie słabszym, już sam punkt wyjścia na to wyraźnie wskazuje. Wszakże mamy do czynienia z niezwykłą mieszanką gatunkową (kanibalistyczne love story w konwencji postapo!) potraktowaną zarazem tak przewrotnie i symbolicznie, że ostatecznie najbardziej pasującą do szufladki: „Zbyt artystyczne dla fanów kina gatunków i zbyt gatunkowe dla fanów kina artystycznego”. Na co ja się nie gniewam, bo to jedna z moich ulubionych szufladek. Najbardziej podobały mi się te wszystkie mrugnięcia okiem do widowni – od tego namalowanego na spodenkach bohaterki, po zdobiące ściany budynków napisy w stylu „This isn’t real” – oraz smutno-śmieszne przytyki w stronę amerykańskiej kultury/cywilizacji. Z jednej strony Amirpour znowuż jej hołduje, ale z drugiej wskazuje na to, że ta opiera się na eksploatacji, która prowadzi do wyniszczenia lub wyjałowienia. Nie bez powodu nawiązuje do American Dream przy okazji prezentacji posiadającego sporo świeżo zapłodnionych żon producenta narkotyków granego przez Reevesa, rewelacyjnie odegrany przez Carreya śmieciarz-podróżnik nosi czapkę akurat z logiem NASA, a kanibalizmem zajmują się głównie kulturyści. Ale jak umowna i aluzyjna by ta fabuła nie była, w stronę miłości między bohaterami takiej ironii już nie ma. I za to też się nie gniewam.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*