Wielogłos: The Love Witch (2016)

Niedziela. Słońce zachodzi, ptaszki kładą się spać, a na Kinomisji cztery osoby – w tym gościnnie Patryk z bloga Po napisach – toczą boje w Wielogłosie. Tym razem pokrótce piszemy o swoich wrażeniach z cieszącej się ostatnio pewną popularnością wśród fanów retro, opowieści o czarownicy, która bezskutecznie, choć za pomocą różnorodnych magicznych i psychodelicznych specyfików, próbuje upolować idealnego samca. Trzy opinie pozytywne (chwilami bardzo) i jedna negatywna (chwilami bardzo, bardzo!). Zapraszamy do lektury.


Michela Ferraro

Jedno zdanie – kobieta musi dać mężczyźnie wszystko, czego ten (często skrycie) pragnie. I już czytającym to paniom boleśnie skręcają się kiszki. Przecież mężczyzna powinien kochać kobietę taką, jaka jest, a nie oczekiwać od niej cudów na kiju! Konwersacja na ten temat pomiędzy Elaine, tytułową wiedźmą, a jej nową znajomą, Trish, odbywa się przy herbatce w jednej z początkowych scen filmu. Chociaż to właśnie główna bohaterka, która oczarowuje widza od razu, wyznaje wspomnianą na wstępie antyfeministyczną zasadę, Czarownica miłości jest skrajnym przeciwieństwem jakiegokolwiek antyfeministycznego manifestu. Anna Biller, reżyserka, scenarzystka, producentka, kompozytorka oraz projektantka scenografii i kostiumów w jednym, za pośrednictwem swojej twórczości bez opamiętania rzuca hasłami „girl power”. Więc i stworzona przez nią Elaine, chcąc nie chcąc, w końcu musi się przekonać, że bezwarunkowa męska miłość wcale nie jest taka cudowna, jak przypuszczała, ba – okazuje się wręcz nie do wytrzymania. Perfekcyjna stylizacja na ubiegłowieczny horror okultystyczny klasy B (nie wpływająca jednak na czas akcji, która rozgrywa się – wraz z trwającą od dawien dawna wojną płci – współcześnie) i bezpruderyjna celebracja kobiecej seksualności składają się na wyśmienitą pożywkę dla oczu, a przemycony między wierszami profil psychologiczny protagonistki (po mistrzowsku zagranej przez Samanthę Robinson) i jej droga do emocjonalnej emancypacji ma trafny komentarz społeczny… komentarz, który w filmie nie jest żadną nowością, ale w połączeniu z nietuzinkową oprawą wizualną dostarcza publiczności upragnionej odskoczni od bardziej konwencjonalnego kina. Elaine wiele musiała przejść, aby wreszcie móc odpowiedzieć sobie na pytanie: co uszczęśliwia panów? Musi jednak przejść jeszcze więcej, by zrozumieć, co uszczęśliwia ją samą…


Patryk Karwowski

The Love Witch to pozycja niemal doskonała. Reżyserka Anna Biller w sposób perfekcyjny opanowała stylistykę retro bawiąc się jednocześnie konwencjami. To w dużym skrócie komediowy horror zanurzony w ciepłej erotycznej kąpieli. Erotyzm w wydaniu soft mieni się tu w blasku luksusowo wyglądających kolorów. Natomiast historia wiedźmy, która pragnie miłości, wygląda jak polany soczystym lukrem thriller z lat 60. z akcją rozgrywającą się w czasach współczesnych. To film w filmie, wewnętrzne uniwersum z cudowną, hipnotyzującą zmysły aranżacją wnętrz, interesującymi bohaterami i wymuskanymi zdjęciami Davida Mullena. Prowadzona fabuła nigdy nie wychodzi poza wielogatunkowy pastisz. Reżyserka zahacza tym samym o mydlaną operę, dzieci kwiaty, sekciarskie kulty, giallo. Zawsze odbywa się to przy udziale erotycznych, nierzadko pompatycznych uniesień, nigdy wulgarnych, zawsze apetycznych. Ironizując z retoryką vintage Biller czasem wpada w pułapkę dosłowności i niektóre fragmenty stają się w kilku miejscach tym, co miało być sparodiowane, pokazując niekiedy swoje mdłe oblicze. To tylko parę chwil, które w rezultacie i tak odpływają niesione kolejną melodią na harfę. Prawda jest taka, że jeżeli po 5 minutach od rozpoczęcia seansu twoje serce powie: „Tak” w kierunku głównej bohaterki, to jesteś już kupiona/y do końca. The Love Witch jest przede wszystkim obrazem, na który się patrzy, wyciągając co rusz smakowitsze kąski z dialogowych linii, czasem z akcji. Obraz mocno skontrastowany w swoich odważnych kolorach ze słusznie wyeksponowaną bohaterką nie ma szans szybko wypaść z naszej pamięci.


Marta Płaza

Biller swój reżyserski debiut zaliczyła już w 2007 roku kręcąc film Viva, który mile połechtał ego wielu miłośników filmowego eksplojtu, szczególnie tego spod znaku Russa Meyera. Retro estetyka, erotyczno-feministyczne perwersje i postmodernistyczne cytaty wypełniły jej obraz aż po brzegi. Na kolejną historię reżyserka kazała jednak czekać aż 9 lat. Tym razem Biller opowiada przewrotną historię o demonicznej kobiecości i bezradności mężczyzn, oferując sporo zmysłowości, wysmakowanej erotyki i zgryźliwego humoru. The Love Witch to jednak nie tylko trafna analiza wielu, również współczesnych, problemów, ale przede wszystkim prawdziwa gratka dla miłośników postmodernistycznych zabaw. Mnogość filmowych cytatów, mieszanie przeróżnych stylów i gatunków, mogą przyprawiać o zawrót głowy. Reżyserka znajduje miejsce dla giallo, drugsploitation, erotyka, horroru okultystycznego, a nawet przegiętej telenoweli. Całości wspaniałego retro sznytu dodaje stylizacja na Technicolor. Mocne kolory i drobiazgowa scenografia tworzą prawdziwie magiczny świat, którym rządzi uwodzicielska czarownica Elaine. W obliczu przemyślanej i dopracowanej estetyki ginie gdzieś co prawda sama fabuła (film spokojnie można by skrócić o przynajmniej pół godziny), ale trzeba przyznać, że nawet w najsłabszych momentach nowe dokonanie Biller nadaje niepowtarzalnego blasku całemu kinu klasy B.


Wongo

Film jak ta landrynka – tyle kolorowy, co mdły i sztuczny. A mogło być pysznie – wszak mamy tu inspirację grindhouse’wymi produkcjami (ze wskazaniem na horror satanistyczny i sexploitation), zaczerpniętą z mniej znanej włoszczyzny muzykę, m.in. wykorzystaną jako temat przewodni kompozycję Ennio Morricone z Devil in the Brain (1974), jedynego giallo w karierze Sergia Sollimy, oraz utwory z soundtracku do Fifth Cord (1971) Luigi Bazzoniego, czy też wreszcie oprawę wizualną próbującą imitować to, czym raczyło widzów gatunkowe kino lat 60. i 70. Rezultatem okazuje się być zaskakująco przegadana, podszyta pewną pretensją, pensjonarska fantazja na temat filmowej eksploatacji. Co gorsze, dość ugrzeczniona i – nawet mimo całej swej pastiszowej umowności – drażniąca sztucznością: od kłujących w oczy komputerowych blurów aż po udawaną goliznę (tutaj tak naprawdę rozbierają się tylko statyści, główna bohaterka – ten niby demon seksu – w momencie rzekomej pełnej nagości ma zakryte piersi i założone cieliste majtki). Z prowadzeniem fabuły też nie jest najlepiej, gdyż ta szybko robi się cokolwiek nużąca i jej monotonii nie przełamują nawet sceny okultystycznych obrzędów, bo te – zazwyczaj stanowiące wdzięczne pole dla ekranowej frenezji lub erupcji barokowego campu –  u panny Biller pozostają nudne jak niedzielne roraty; możemy jedynie pomarzyć o jakiejś ekstrawagancji w stylu całowania kozła pod ogon, które to zaserwował nam ongiś Alberto de Martino (Antychryst 1974). Jeśli z rzadka trafią się fragmenty ciekawiej uderzające w klimat przywoływanych tu b-klasowych obrazów, np. lekko surrealna scena z bliźniczkami w klubie, czy drwiąca z onirycznych finałów końcówka, to nikną one na tle rozmemłanej – do bitych 2 godzin – całości. Zatem, podobnie jak w przypadku znacznej części neo-grindhouse’ów, znów okazuje się, że zdecydowanie lepiej wygrzebać jakąś autentyczną zakurzoną perłę ze skarbnicy kina pośledniejszej kategorii niż tracić czas na postmodernistyczne wydmuszki.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*