Szanowni pulpożercy! Z okazji słonecznej niedzieli prezentujemy pierwszy od dawna odcinek Wielogłosu, w którym dzielimy się wrażeniami z jednego z najbardziej radosnych filmów ostatnich miesięcy. Ostrzegamy przy tym, że głównie się nim zachwycamy, choć nie zabrakło kilku chłodniejszych zdań oraz przyglądania się odmiennym aspektom dzieła. O Wikingu „rozmawiają” Jakub Krysiak (Wieczorny Seans Filmowy), Piotr Kuszyński, Agnieszka Melcer (Opium) oraz Marcin Mess. Zapraszamy do lektury.
Jakub Krysiak
Najnowsze dzieło wizjonerskiego Roberta Eggersa zachwyca swoją oprawą audio-wizualną i faktycznie oddaje klimatem surowość epoki, aczkolwiek twórca Czarownicy i The Lighthouse porusza się po dobrze znanych wodach nordyckiej zemsty. Albowiem Wiking to tyleż obraz fascynujący na poziomie realizacji, co wyłącznie solidny w treści. Eggers opowiadając legendę o skandynawskim księciu szukającym pomsty na zabójcy ojca wykorzystuje interesujące zabiegi narracyjne, jak subtelność elementów fantastycznych, oraz prowadzi rozważania o bezsensowności męskiej vendetty, kreując przy tym klimat, który naprzemiennie mrozi krew w żyłach okrucieństwem postaci i brutalnością konkretnych scen oraz rozpala wolę walki i siłę ducha. Niestety nawet pociągające, enigmatyczne rytuały, percepcyjne igranie z fantastyką, nierzadko zapierająca dech w piersiach strona wizualna, epickość niektórych scen (finał pod wulkanem!) oraz genialna folklorystyczna muzyka nie potrafią w moich oczach przysłonić faktu, że Eggers dostarczył widzom wyłącznie solidnego filmu o zemście. Operując gdzieś na skraju komercyjności, kinem gatunków, a arthousem, Eggers znajduje łącznik pomiędzy serialem Wikingowie (2013-2020), Valhallą: Mrocznym wojownikiem (2009) i Zielonym Rycerzem (2021), co daje efekt obcowania z gatunkowością na najwyższym poziomie artystycznym. Mimo to nie wpadam w euforię na myśl o Wikingu, a jedynie życzyłbym sobie, aby tak świetnie skrojone przygodowe filmy akcji stały się znacznie powszechniejsze w Fabryce Snów. Rzecz nie stanie się niechlubną kartą w portfolio reżysera, dzieło Amerykanina jest od tego bardzo dalekie, ale to komercyjna chałturka artysty – chęć wypłynięcia na szerokie i zwodnicze wody głównego nurtu. Wiking dostarcza więcej niż godziwej rozrywki, zbliżając się w stronę emocjonującego arthouse’u, ale wszyscy wiemy, że tego twórcę stać na znacznie więcej. Epicka skromność obrazu Eggersa cieszy oczy i uszy, lecz trudno mówić tu o otwarciu kinematograficznych bram Valhalli.
Piotr Kuszyński
Trzeba przyznać, że przed Eggersem stało nie lada wyzwanie. Po świetnej Czarownicy i po absolutnie fenomenalnym The Lighthouse wielu kinomanów już skłonnych było obwieścić tego reżysera jedną z największych nadziei arthousowego horroru, stawiając jednocześnie olbrzymie oczekiwania co do jego dalszych poczynań. Ten tymczasem rozpoczął, jak mogłoby się zdawać, flirt z mainstreamem, tworząc wysokobudżetowe widowisko dla dużych wytwórni. Zamiast jednak zaprzedać duszę hollywoodzkiemu diabłu, reżyser próbuje znaleźć w Wikingu złoty środek między arthousem a kinem popularnym. Uczucie nieustannego balansowania między oboma tymi światami towarzyszy nam od samego początku, jednak na szczęście Eggers okazuje się całkiem zręcznym akrobatą, który nie pozwala na to, by którakolwiek strona tu przeważyła. Fabularnie stawia na prostotę, sięgając po klasyczne i niekoniecznie zaskakujące kino zemsty, pamiętajmy jednak, że Eggers czerpie tę historię z tych samych źródeł, co ongiś William Szekspir przy okazji tworzenia Hamleta, przez co całość jest wyraźnie naznaczona patosem i tragizmem wynikającym z ułomności ludzkiej natury i sytuacji bez dobrych rozwiązań. Czego rezultatem niezwykle przytłaczająca atmosfera. Dwoista natura obrazu objawia się także w przedstawieniu świata, z jednej strony niezwykle naturalistycznego, pełnego potu, brudu i bezprecedensowej przemocy, a z drugiej pełnego nordyckiego mistycyzmu i mantrycznej energii, która pochłania do reszty. Jednocześnie jednak nie można tu mówić o żadnych dłużyznach, czy zbytnim przeintelektualizowaniu całości. Wiking jest zaskakująco dynamiczny i posiada naprawdę imponujące tempo akcji, co jednak niekoniecznie zwiększa jego pulę odbiorców. Nie brakuje bowiem zarówno widzów niezadowolonych z bardziej konwencjonalnego kierunku obranego przez Eggersa, jak i tych, dla których seans Wikinga był i tak zdecydowanie zbyt dziwny. Zagospodarowuje on za to mocno podupadłą niszę, która sprawia, że znów czuję magię chodzenia do kina: wysokobudżetowych dzieł, a nie produktów, tworzonych przez prawdziwych zapaleńców, a nie rzemieślników-kukiełek pod dyktando wytwórni. Błagam, potrzebuję więcej takich filmów!
Agnieszka Melcer
Kino wikińskie entuzjastom historii niewiele miało do tej pory do zaoferowania, preferując zazwyczaj dość “swobodne” podejście do realiów. Robert Eggers, znany ze swojego obsesyjnego odtwórstwa epoki, w której rozgrywają się jego filmy, sprawił, iż skandynawscy wojownicy otrzymali nie tylko fachowe spojrzenie na swoją kulturę i religię, ale także – w przeciwieństwie do mocno lukrowanych i okropnie przerysowanych serialowych Wikingów – trzeźwy pogląd na mentalność i rzeczywistość tejże epoki. Jego bohater, Amleth, to postać od urodzenia przeklęta przez swoje “przeznaczenie”, powinność i wiarę. Spętana nie nićmi losu utkanymi przez Norny, ale przeświadczeniem o słuszności swojej zemsty jawiącej mu się jako jedyny i sensowny życiowy kierunek. To, co Eggers świetnie uchwycił w tej historii, to nasilenie toksycznej męskości, dla nas, współczesnych, przecież tak oczywiste i dość tragiczne, ale dla ówczesnych po prostu zupełnie normalne. Tamtejszą rzeczywistość reżyser maluje barwami krwi, niekończącej się przemocy, wytrwałości, ale też i bezsilności. Siła i wiara to motor napędowy niejednej postaci w filmie. Rytm całej historii, jak przystało na nordyckie sagi, pomimo surowego i brutalnego klimatu, jest niezwykle poetycki, a momentami wręcz epicki. Realizacyjnie to rzecz mocno immersyjna, dla mnie audiowizualnie niezwykle zachwycająca i momentami wręcz poruszająca. Co więcej, Eggers z równym zapałem i oddaniem zagłębia się w folklor i duchową stronę tamtej epoki, wrzucając do filmu sporo symboliki i odniesień do mitologii, co sprawia, iż prosta historia o zemście zyskuje fajny, metafizyczny sznyt. Wiking to opowieść z jednej strony dumnie prezentująca historyczny realizm na tyle, na ile pozwoliły skąpe źródła, a z drugiej odważnie zagłębiająca się w ówczesne wierzenia i to, co nienamacalne i nadprzyrodzone. Więcej takich filmów poproszę.
Marcin Mess
Wiking to popsute arcydzieło. A przynajmniej lubię o nim myśleć, że byłby skończonym arcydziełem, gdyby tylko – historia stara jak samo Hollywood – producenci nie odebrali reżyserowi filmu w montażowni. Eggers nie miał wszakże prawa głosu w sprawie ostatecznego kształtu filmu, który ma też wyraźne problemy z rytmem opowieści, najpierw niezwykle dynamicznej, następnie mocno zwalniającej; czasem można też odnieść wrażenie, że film, choć brutalny, został ocenzurowany. A jednak, mimo swoich wad, Wiking powala i hipnotyzuje, a przede wszystkim jawi się jako wyjątkowo autorskie widowisko. Jak się zdaje, w montażowni mogli się dwoić i troić, by rzecz uczynić bardziej popową, jednak Eggers tak ją specyficznie nakręcił (wspaniałe mastershoty oraz liczne ujęcia spychające akcję gdzieś poza kadr), że większe zepsucie jego wizji nie było możliwe. No tak, trochę go (i personę reżysera w ogóle) może teraz idealizuję, ale nie mówcie nikomu. Co mi się tu najbardziej podoba, to w jak dużym stopniu Wiking jest obrazem folkowym i mitycznym. To nie jest po prostu współczesna adaptacja XII-wiecznej opowieści o zagubionym księciu, to film, który na swój sposób wręcz imituje XII-wieczny folklor. Jest tu w końcu typowa dlań umowność i naiwność (czy nawet w paru miejscach niedorzeczność), które zostają uwypuklone i następnie potraktowane śmiertelnie poważnie (chłopie ukrywający się pod jaskrawo czerwonym płaszczem, który czyni go niemal niewidzialnym); jest nawał dawnych zwyczajów i rytuałów, które okazują się równie istotne, jak sama fabuła; jest wiara postaci w mitologię, która właśnie za ich sprawą staje się równie autentyczna, co ziemia, po której stąpają (vide wspaniałe sceny z Walkirią); jest wreszcie wszechobecny symbolizm z odpowiednim kontekstem kulturowym (moim ulubionym przykładem mocarny finał rozgrywany jednocześnie w „piekle” i zupełnie realnym miejscu o nazwie na cześć bogini śmierci). Jak dla mnie jeden z najlepszych filmów ostatnich lat. Byłem trzy razy w kinie (póki co mój życiowy rekord) i marzę o wersji reżyserskiej. Swoją drogą ta mieszanka brudu i błota z miłością do czasów minionych przywodzi też czasem na myśl klasyczne, chociaż dzisiaj zapomniane, obrazy wikińskie z Islandii, od Outlaw: The Saga of Gisli (Ágúst Guðmundsson, 1981; rzecz również na bazie średniowiecznej opowieści) po „kruczą trylogię” Hrafna Gunnlaugssona (jej pierwszą część, When the Raven Flies [1984], recenzował kiedyś u nas Krzysztof Ryszard Wojciechowski). Jeśli po seansie dzieła Eggersa jesteście dalej głodni, polecam zapolować i na te tytuły.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis