Włoski horror kanibalistyczny, mon amour

Włoski film kanibalistyczny to niewątpliwie to jeden z najbrutalniejszych i najbardziej kontrowersyjnych gatunków / nurtów w historii exploitation. Swoje korzenie mający w powstałym na początku lat 60. kinie mondo – kreacyjnym dokumentalizmie, który, pod przykrywką niesienia widowni wiedzy o tematach tabu czy rytuałach i zwyczajach ludów różnych egzotycznych krajów, sprzedawał okrutną przemoc, śmierć i goliznę – zasłynął jako wyjątkowo niemoralna rozrywka. Krzyżując survivalowe kino przygodowe z horrorem, a pseudo-dokumentalne obserwacje codzienności prymitywnych ludów z widokami tortur, śmierci, gwałtu czy wreszcie okrucieństwa wobec zwierząt (sceny autentycznego zabijania, skórowania czy patroszenia żywcem), znalazł się na celowniku cenzorów wielu krajów. Niejednokrotnie trafiał na słynną brytyjską listę Video Nasties i bywał oskarżany o rasizm czy mizoginię. W swoim najgorętszym okresie, oferując sporo wymyślnych scen gore, przyczynił się nawet do postawienia jego czołowego twórcy, Ruggero Deodato, przed sądem za rzekome zamordowanie swoich aktorów na planie zdjęciowym. Po latach zła sława gatunku zaczęła się jednak powoli przeobrażać w status kultowy, a wraz z pojawieniem się zajmujących się kinem grindhouse’owym krytyków i historyków do głosu zaczęły dochodzić opinie o walorach tej często ambiwalentnej w wymowie pulpy.

O różnych obliczach włoskiego horroru kanibalistycznego, o tym, co w nim najlepsze i o tym, co w nim najgorsze, o tych jego reprezentantach, których można uznać za obrazy wybitne, jak i tych, o których wiele dobrego powiedzieć się nie da (ale które z różnych powodów uznaliśmy za warte przedstawienia) pisze dzisiaj kinomisyjna załoga i znajomi pulpożercy w składzie: Jakub Krysiak (Wieczorny Seans Filmowy), Marcin Mess, Caligula, Justyna Wróblewska i Kuba Haczek (The Blog That Screamed). Łącznie 14 filmów z lat 1972-2004 oferujących bardzo różnie przyrządzane i serwowane mięso ludzkie i zwierzęce. Bon Appétit…

Marcin Mess


1972 – Człowiek z głębokiej rzeki (reż. Umberto Lenzi) – Jakub Krysiak

Prekursor kina kanibalistycznego, w którym, co zaskakujące, pojawia się tylko jedna scena aktu kanibalizmu, gdy członkowie plemienia ludojadów wcinają ze smakiem ciepłe jeszcze ciało nierówno co zgwałconej niewiasty. Ale wszystko po kolei. Charyzmatyczny Ivan Rassimow wciela się w rolę brytyjskiego fotoreportera, który udaje się na wycieczkę do Bangkoku. Gdy przypadkowo zabija oprycha w barze, zmuszony jest uciec wgłąb kraju do dżungli, by przynajmniej tymczasowo ukryć się przed organami ścigania. Pech chce, że trafia wkrótce w ręce pewnego plemienia i staje się jego niewolnikiem. Z czasem udaje mu się zasymilować z tubylcami, a nawet staje się ważnym członkiem ich społeczności, gdy między nim a córką wodza zaczyna rodzić się uczucie, a wrogie plemię kanibali zaczyna stanowić coraz większe zagrożenie. Fabuła jest tu silnie inspirowana westernem Człowiek zwany Koniem (1970), choć obraz jest duchowym spadkobiercą popularnego w poprzedniej dekadzie pseudo-dokumentalnego mondo. Lenzi bardziej zainteresowany jest odkrywaniem i przedstawieniem widowni odmienności świata niecywilizowanego, z wszelkimi ich cudacznymi obyczajami i rytuałami, niż faktycznie eksploatacją najbardziej prymitywnych ludzkich podniet, których w filmie jednak ostatecznie nie brakuje. Pojawia się nagość i seks, są sceny tortur, gore (sceny odcinania języków czy dłoni), charakterystyczny dla gatunku i jeden z jego najbardziej kontrowersyjnych elementów, czyli przemoc wobec zwierząt (trzy sceny zabójstw: węża na zupę, zabicie małpy w celu zjedzenia jej mózgu i rytualne zabójstwo kozy) oraz kontrowersja na poziomie różnicy kultur, gdy zaprezentowana zostaje scena, zaczerpnięta tak naprawdę z tradycji wybranych plemion afrykańskich, gdy wdowa zmuszona zostaje uprawiać seks z współplemieńcami na prochach świeżo co skremowanego męża, w celu duchowego oczyszczenia i uwolnienia. Znacznie lepiej charakter filmu, niż nawiązujący do wspomnianego westernu Elliota Silversteina eksportowy tytuł Człowiek z głębokiej rzeki, oddaje jego tytuł oryginalny Il paese del sesso selvaggio, co można tłumaczyć jako „Kraina dzikiego seksu”. Pomimo względnie dużej liczby tak brutalnych momentów, jak intymnych zbliżeń, reżyser znajduje sensowny umiar, stawiając też silnie na aspekt przygodowy w pierwszej godzinie i melodramatyczny w ostatniej półgodzinie, gdzie sprawna realizacja, dający się lubić bohaterowie, dobrze prowadzona akcja, klimatyczna ścieżka dźwiękowa oraz około-gatunkowe atrakcje czynią seans bardzo przyjemnym. Prekursorom należy wybaczać ich nieuformowane ramy gatunku, ale Człowiek z głębokiej rzeki zdecydowanie zasługuje na uwagę nie tylko ze względów na swoje znaczenie historyczne. Dobra, wciągająca opowieść, która opowiada o przenikających się seksie, przemocy, miłości, dramacie jednostki i woli przetrwania.


1977 – Zapomniany świat kanibali (reż. Ruggero Deodato) – Marcin Mess

Chociaż już Człowiek z głębokiej rzeki posiada niemal wszystkie najważniejsze elementy definiujące włoskie kino kanibalistyczne, dopiero sukces kasowy Zapomnianego świata kanibali sprawił, że na horyzoncie pojawił się tuzin twórców gotowych płodzić podobne opowieści. I tak oto gatunek się wreszcie faktycznie narodził. Co ciekawe, Umberto Lenzi i Ruggero Deodato zwykli się spierać, który z nich bardziej zasługuje na miano ojca tej plugawej konwencji, mimo że Zapomniany świat kanibali planowany był jako luźna kontynuacja Człowieka z głębokiej rzeki i to Lenzi miał ją reżyserować, lecz z czasem został zastąpiony wspomnianym kolegą. Sam zarys fabuły obu produkcji jest zresztą bardzo podobny – oto obserwujemy losy białego mężczyzny, który staje się niewolnikiem prymitywnego plemienia, ale któremu pomaga zafascynowana nim tubylcza piękność – a i obsada może przynieść widzowi deja vu – do dżungli wraca tu bowiem charakterny Ivan Rassimov, a rzeczoną „dzikuskę” ponownie gra urodziwa Me Me Lai. Wszelkie szczegóły są już jednak zgoła odmienne. Akcja rozgrywa się na filipińskiej wyspie Mindanao, na której grasuje ludożercze plemię wprost z epoki kamienia łupanego. Tam też trafia dwóch antropologów, którzy rezultatem ataku kanibali zostają rozdzieleni. Grany przez Rassimova Rolf niespodziewanie znika ekranu, podczas gdy Harper, znakomicie grany przez Massimo Foschiego, zostaje pojmany i trafia do piekła na ziemi. Charakter filmu znacznie się wówczas zmienia – znikają wszelkie dialogi, a poza kilkoma krótkimi monologami spoza ekranu narracja zaczyna być oparta o ciąg surowych obrazów, mroczną muzykę oraz mocno eksponowane naturalne dźwięki otoczenia. Rzecz jasna, bardzo widoczne są tu wpływy chętnie szokującego mondo: pod pretekstem „antropologicznych obserwacji” zaprezentowane zostają różne, zwykle brutalne, rytuały i zwyczaje (vide scena, w której pewien krnąbrny tubylca zostaje ukarany przez towarzyszy porcją mięsożernych mrówek wcinających jego okaleczoną wcześniej rękę), całkiem dużo golizny (wyglądająca jak modelka birmańsko-brytyjska aktorka Me Me Lai stale ukazywana jest nago; jej ewidentnie silikonowe piersi nie pomagają w uczynieniu tychże obserwacji bardziej wiarygodnymi, aczkolwiek niewątpliwie nie to jest ich celem), różnorakie sceny przemocy ze zwierzętami, od tych pokazujących ich walkę o przetrwanie (prym wiodą wielkie węże pożerające mniejsze zwierzaki) po te prezentujące ich okrutną śmierć z rąk ludzi (rytualne patroszenie jeszcze żywego krokodyla), wreszcie wieńcząca film bzdurna informacja, jakoby przedstawione w nim wydarzenia miały miejsce naprawdę. Duże wrażenie robi zimny, surowy styl opowiadania w połączeniu z kreowaniem tajemniczej i koszmarnej atmosfery oraz portretem (anty)bohatera, który stopniowo traci rozum. Więziony w jaskini Harper zmuszony jest walczyć o resztki jedzenia ze zwierzętami, bywa obsikywany dla zabawy przez dzieci, nieustannie czeka na moment śmierci i zaczyna wreszcie prymitywnieć, aby zacząć przypominać swoich oprawców. Groza jego sytuacji uwypuklana jest nie tylko ponurą muzyką (bardzo udany soundtrack Ubaldo Continiello) czy wszechobecnością przemocy (najbrutalniejszej w samym finale), ale też budowaniem napięcia poprzez montaż dźwięku (świetne fragmenty, w których ciszę otoczenia przerywają tylko regularne uderzenia kropel wody) czy okazjonalnym czynieniem opowieści mocno psychodeliczną (np. fragment, gdy protagonista traci nad sobą kontrolę po spożyciu trujących grzybów). Rezultatem kawał porządnie nakręconego, niejednoznacznego i bardzo dobrego kina, które słusznie otworzyło Deodato furtkę do większej kariery.

PS. Po sukcesie kolejnego kanibalistycznego majsterszyku reżysera, film został przemianowany na Jungle Holocaust.


1977 – Emanuelle i ostatni kanibale (reż. Joe D’Amato) – Marcin Mess

Po paroletniej eksploatacji przygód popularnej fotoreporterki / poszukiwaczki seksualnych wrażeń znanej jako Czarna Emanuelle, co przyniosło kinu grindhouse’owemu pięć filmów, Joe D’Amato, reżyser trzech z nich, nie był pewien, w którą stronę można jeszcze pójść, aby seria pozostała interesująca i opłacalna. W międzyczasie spory sukces osiągnął zaś Zapomniany świat kanibali i twórca zdecydował, że sofcore’owe sexploitation z ikoniczną Laurą Gemser w roli głównej ożeni z horrorem kanibalistycznym. Pomysł, wydawałoby się, karkołomny, lecz D’Amato, który miał już na koncie choćby Death Smiles on a Murderer (1973), bardzo udany horror gotycki z elementami typowymi dla giallo i sztuki surrealizmu, potrafił zgrabnie krzyżować rozmaite konwencje. Tak powstał jeden z najbardziej kultowych i nietypowych reprezentantów kina kanibalistycznego i włoskiej erotyki, którego już samo otwarcie wskazuje na jego pięknie dziki charakter. Oto bowiem znajdujemy się w szpitalu psychiatrycznym, gdzie Emanuelle, udając chorą psychicznie, robi potajemnie reportaż o jego codzienności, aparat fotograficzny chowając w głowie upiornie prezentującej się laleczki, z którą się nie rozstaje. Pewnego dnia dochodzi do niezwykłego incydentu – jedna z pacjentek odgryza pielęgniarce solidny kawałek piersi. Jak się okazuje, dziewczyna spędziła lata w dżungli amazońskiej w towarzystwie podobno dawno wymarłego plemienia kanibali. Rzecz jasna, Emanuelle postanawia zaraz polecieć do Amazonii, aby zbadać sprawę. Towarzyszyć jej będzie pewien przystojny profesor – który zostanie jej kochankiem od momentu zaproszenia jej do swojego domu celem pokazania nagrań przedstawiających tubylców odcinających i spożywających ludzkie genitalia – oraz niemal przypadkowa grupka „poszukiwaczy przygód”, składającą się m.in. z pewnego agresywnego łowcy-impotenta, jego niewyżytej seksualnie żony, muskularnego czarnoskórego przewodnika czy niezaskakująco urodziwej zakonnicy. Przez pierwszą godzinę to rozmaite igraszki stanowią największą atrakcję filmu. Ich pojawienie się potrafi być cudownie pretekstowe czy wręcz durne (niejednokrotnie dochodzi do małego narracyjnego chaosu), jednakże nie brakuje tu bynajmniej interesującej fabuły (nawet mimo tego, że wraz z pojawieniem się większej liczby postaci tytułowa bohaterka niejako schodzi na dalszy plan), a kolejnym scenom zbliżeń często towarzyszy bardzo ładna muzyka Nico Fidenco. Wreszcie, co najważniejsze, reżyser umiejętnie podsyca tu ciekawość widza, który nie wie, kiedy dokładnie spodziewać się ataku kanibali. Co jakiś czas otrzymujemy więc ujęcia z perspektywy przyszłych oprawców, początkowo tylko podglądających bohaterów zza zarośli, oraz coraz mroczniejszą muzykę, aż wreszcie opowieść wybucha w akcie trzecim, definiowanym nieustannym terrorem i widokami krwi i wycinanych wnętrzności. Nie znikają co prawda na poły kampowe rysy, a sam finał opiera się na wyjątkowo ryzykownym pomyśle, lecz te w połączeniu z eksplozją śmiałego gore czynią całość tylko ciekawszą. Bardzo smaczna pulpa. Oczywiście, jak informują napisy początkowe, powstała na bazie autentycznych wydarzeń…

PS. Choć jedna scena prezentuje atak duszącego węża, tym razem żadne zwierzęta nie ucierpiały podczas realizacji filmu.


1978 – Góra boga kanibali (reż. Sergio Martino) – Caligula

Maestro Martino jednorazowy flirt z kinem kanibalistycznego niepokoju. Wprawnie odhaczający obowiązkowe atrakcje świeżego wówczas nurtu, ale też dodający do listy kilka nowych pomysłów. Bohaterką historii jest Susan (Ursula Andress), żona antropologa, który zaginął w trakcie ekspedycji do dziewiczych rejonów Nowej Gwinei. Kobieta wraz z bratem Arthurem (Antonio Marsina) usiłuje odnaleźć męża i w tym celu wynajmuje do pomocy profesora Edwarda Fostera (Stacy Keach), który ma ich poprowadzić do położonej na odludnej wyspie góry Ra Ra Me… Przez jakieś 2/3 trwania Góra boga kanibali prezentuje się jako lekkie kino przygodowe, z trójką (a od pewnego momentu czwórką) postaci pokonujących rozmaite przeszkody w nieprzyjaznej dżungli. W tle przygrywa sielankowa ścieżka dźwiękowa od Guido & Maurizio De Angelisów, zdjęcia nadwornego operatora Martino Giancarlo Ferrando (m.in. Wszystkie kolory ciemności [1972] i Torso [1973]) eksponują piękno dziczy, wąż pożera kapucynkę – widok przykry, ale też nic, czego byśmy nie obejrzeli w popołudniowym paśmie na Animal Planet. Od momentu spotkania z kanibalami wchodzi jednak przepięknie eksploatacyjny trip, a Martino spuszcza ze smyczy demony włoskiego celuloidu. W orgiastycznej partii końcowej raczeni jesteśmy takimi specjałami kuchni śródziemnomorskiej jak: wybebeszanie nieszczęśnika w celach konsumpcyjnych, pożeranie żywcem węży i jaszczurek, użycie śluzu z rozkładającego się trupa w charakterze kremu do twarzy, roztrzaskanie czaszki, zwierzęcy seks międzyludzki, zwierzęcy seks ze świnią, masaż cipki ukazany en détail czy wreszcie kastracja dzikusa, któremu zamarzyły się wdzięki białej bogini. W nurcie tej rzeki wymiocin X muzy brodzą zaś sprowadzane na zamówienie gwiazdy: Ursula Andress i Stacy Keach. Dzieło Martino jest więc cudownie schizofreniczne w swym jestestwie, mieszając beztroskę kina gatunkowego dla mas z szowinizmem i chamstwem, którego najbardziej jaskrawymi przykładami sadystyczne traktowanie braci mniejszych i zapożyczone z filmów mondo wywyższanie się i moralizatorstwo białego człeka. Wszystko w cenie jednego biletu, z panoramicznym obrazem, wielkimi nazwiskami na czele listy płac i bajecznie egzotycznymi plenerami. Hulaj dusza, piekło jest zielone!


1978 – Papaya, Love Goddess of the Cannibals (reż Joe D’Amato) – Justyna Wróblewska

Sexploitation, pseudo-kanibale i egzotyczna Dominikana. Joe D’amato, włoski twórca masowo kręcący filmy bardzo nierówne, miał swój krótki flirt z nurtem kanibalistycznym. Czy udany, to już zupełnie inna kwestia… Na Dominikanę przybywa geolog (Maurice Poli), który należy do zespołu planującego postawić tam reaktor jądrowy (w niewiadomym celu). Jak się okazuje, jego poprzednik został zamordowany podczas prac wykonywanych na wyspie. Na miejscu spotyka swoją dawną znajomą dziennikarkę (Sirpa Lane) oraz poznaje tajemniczą Papayę (Melissa Chimenti) – uwodzicielską członkinię lokalnej społeczności, która wydaje się być kimś w rodzaju kapłanki (lub bogini?) voodoo, która wykorzystuje swoje wdzięki, by mordować krnąbrnych przyjezdnych. Za jej sprawą para trafia w sam środek corocznych rytuałów odprawianych przez tubylców oraz staje się świadkiem złożenia mężczyzny w ofierze. Czy ten niecodzienny incydent skłoni ich do ucieczki? Niekoniecznie… Wbrew angielskiemu tytułowi, w obrazie D’Amato nie uświadczymy tak naprawdę kanibalizmu. W pierwszej (i najlepszej) scenie filmu Papaya uprawia seks z geologiem-poprzednikiem głównego bohatera, a w trakcie aktu odgryza mu penisa. Ciężko jednak powiedzieć na ile może być to spowodowane niecodziennymi upodobaniami kulinarnymi. Filmowi tubylcy w niczym nie przypominają tych, znanych nam z reszty opisywanych dzieł nurtu. Ubierają się “po naszemu”, rozmawiają po angielsku, jeżdżą samochodami, pracują. Co jakiś czas odprawią jakiś bardziej egzotyczny rytuał ubrani w odświętne stroje (albo nie ubrani wcale), potańczą nago i złożą kogoś w ofierze na magicznym kamieniu. Tym, co zmusza ich do użycia swojej największej broni – bogini seksu Papayi – są zakusy przyjezdnych, którzy chcą zniszczyć ich ukochaną ziemię swoimi reaktorami. Muszą się więc bronić. Nim jednak przejdą do krwawych czynów przez większość filmu będą po prostu uwodzić parę głównych bohaterów oraz uprawiać seks w przeróżnych kombinacjach. We dwójkę, we trójkę, seks lesbijski. Wszystkie chwyty dozwolone. W filmie dominuje więc softcore’owa erotyka, całkiem przyjemna i sensualna, trudno jednak mówić o większych atrakcjach w tej dziedzinie. Największą przyjemność dla oczu stanowić będzie urodziwa Papaya, która chętnie zrzuca ciuchy i wije się w przemoczonej, prześwitującej koszuli. Wizualnie film budzi skojarzenia zarówno z Emanuelle i ostatnimi kanibalami (1977) jak i Emmanuelle 6: Ostatecznym ruchem (1988). Uroku dodają rajskie krajobrazy Dominikany oraz interesująca scena lokalnych rytuałów w której udział biorą tubylcy ubrani w białe suknie i kolorowe, zdobione maski. Zawiodą się natomiast miłośnicy gore, bowiem jest go tu niezwykle mało. Film oferuje nam tak naprawdę tylko dwie, wymienione już, krwawe sceny. Nieprzekonująco wypada też wątek ekologiczny, tak naprawdę niknący gdzieś w tle pośród rozbuchanej erotyki. Na plus zaliczyć można natomiast całkiem przewrotne zakończenie. Komu więc polecę Papayę? Chyba tylko tym, którzy chcą skompletować filmografię D’amato lub poznać nurt kanibalistyczny w całości. Seans to całkiem przyjemny, lecz nie pozostający w pamięci.


1978 – Primitives (reż. Sisworo Gautama Putra) – Caligula

Kuriozum z Indonezji. Wprawdzie ze względu na kraj pochodzenia podczepianie filmu Sisworo Gautamy Putry pod włoski nurt może wydawać się kontrowersyjne, niemniej – zgodnie zresztą ze słowami twórców – rzecz powstała jako próba zdyskontowania sukcesu kanibalistycznych okazów z Italii. Ba! Mało tego – Primitives aka Savage Terror aka The Death Cry of the Cannibals pod wieloma względami może uchodzić za remake Zapomnianego świata kanibali (niektóre sceny zostały dosłownie zerżnięte z filmu Deodato). Początek jest tyleż intrygujący, co ekscentryczny: w trakcie napisów obserwujemy filmowaną szerokokątnym obiektywem dżunglę (efekt „rybiego oka” jest tu w ogóle chętnie nadużywany), podczas gdy w tle przygrywa… utwór Die Roboter od czarodziei z Kraftwerk. Wynik takiego doboru muzyki (idę o zakład, że twórcy nie znali niemieckiego i nie mieli bladego pojęcia o czym jest utwór) jest zgoła psychodeliczny, ale też niestety mało reprezentatywny dla całości. Fabuła opowiada o trójce studentów antropologii, którzy w towarzystwie przewodnika udają się do dziczy, by poznać zwyczaje prymitywnych plemion. Podczas szwendania się po głuszy, dzieciaki wpadną w łapska plemienia wrogo nastawionych tubylców. Obraz Putry miejscami ogląda się nie jak rip-off, a wręcz parodię gatunku: członkowie plemienia to banda statystów z ulicznej łapanki pohukujących jak małe dzieci, którym polecono udawać szympansy. Gwoli sprawiedliwości należy przyznać, że ekipa wcielająca się w przedstawicieli cywilizacji (pośród nich przyszły gwiazdor indonezyjskiego kina akcji Barry Prima) wcale nie wypada znacznie bardziej przekonująco. Są tu również takie niezamierzenie komiczne akcenty, jak topór zachowujący się jak… bumerang. W opozycji do tej filuternej zawartości stoją sceny ze zwierzętami: część z nich to ujęcia stockowe z filmów przyrodniczych, ale są też fragmenty, w których ekipa sama dopuszczała się aktów barbarzyńskich względem bezbronnych stworzeń (głównie gadów). Ze względu na powyższe fakty, Primitives docenią zapewne tylko najbardziej zatwardziali entuzjaści kanibalistycznych szaleństw z kamerą, którym nie przeszkadza pół-amatorskie wykonanie i bezsensowne sianie pustki w indonezyjskim zwierzostanie.


1980 – Cannibal Holocaust (reż. Ruggero Deodato) – Justyna Wróblewska

Ruggero Deodato nakręcił bezkompromisowe arcydzieło, które na dobre ustanowiło standardy nurtu i zapoczątkowało prawdziwy boom na włoskie kino kanibalistyczne. Mowa oczywiście o Cannibal Holocaust, obrazie który wywołał kontrowersje tak ogromne, że 10 dni po jego premierze został zdjęty z ekranów włoskich kin, zakazany w około 50 krajach, a reżyser został aresztowany i oskarżony o szerzenie treści obscenicznych oraz zamordowanie aktorów. Aby odeprzeć zarzuty, Deodato zmuszony był sprowadzić obsadę na salę sądową oraz wyjawić tajniki stworzenia efektów specjalnych do sceny z kobietą wbitą na pal. Inspiracją dla filmu był dokument, który Deodato obejrzał w telewizji, traktujący o ekipie filmowców, która zaginęła podczas badania plemion kanibali w Afryce. Podobnie jak w Cannibal Holocaust, taśmy z filmem nakręconym przez ekipę zostały zniszczone, choć lokalna telewizja twierdziła, że posiada ich kopię. Fabuła filmu Deodato zawiera dwie paralelnie opowiadane historie – młodej ekipy żądnych przygód filmowców, którzy wyruszają do amazońskiej dżungli, by nakręcić dokument o kanibalach po czym giną bez wieści, oraz kolejnej ekipy, która pod wodzą antropologa, profesora Monroe (Robert Kerman), wyrusza by poznać prawdę na temat prawdopodobnej śmierci poprzedników. Kluczem do rozwiązania zagadki będą taśmy znalezione u tubylców. Tym sposobem, wraz z bohaterem, poznajemy po kolei losy zamordowanych filmowców. Sekwencje te, wykonane pionierską techniką found footage, konfrontują widza z wydarzeniami szokującymi równie mocno (lub jeszcze mocniej) co “barbarzyńskie” praktyki tubylców. Znany i ceniony filmowiec, Alan Yates (Gabriel Yorke), wraz ze swoją świtą, okażą się żądnymi sensacji, zdegenerowanymi ignorantami przekonanymi o własnej wyższości nad “dzikusami”. To poczucie wyższości, prowadzące do postrzegania tubylców jako ludzi (zwierząt?) niższej kategorii, obudzi w nich najgorsze, sadystyczne cechy. Nie ma wątpliwości, że Cannibal Holocaust zapracował sobie na status dzieła kultowego i wpływowego, można jednak spierać się czy kontrowersje, które wywołał, były sprawiedliwe (wszak podobnie szokującą przemoc pokazywały już wcześniej chociażby zapomniane filmy mondo). Tak pesymistyczne spojrzenie na kondycję ludzkości w połączeniu z intensywnie graficzną przemocą i wybitną ścieżką dźwiekową Riza Ortolani (z dojmująco smutnym Adulteress’ Punishment na czele!) skutkują pozostawieniem widza w szoku i przygnębieniu. Tym, co podczas seansu przytłacza najmocniej, jest wyjątkowy realizm oraz brutalność. Zbiorowe gwałty (w tym niesamowicie mocna scena kary – gwałtu zaostrzonym kamieniem), wbijanie na pal, odcinanie genitaliów i kończyn, pobicie kobiety w zaawansowanej ciąży i wymuszona “aborcja”, okrucieństwo wobec zwierząt (do dzisiaj budzące sprzeciw, gdyż rozgrywające się w rzeczywistości) – wszystkie te sceny wywołują poczucie dyskomfortu, jednocześnie plasując dzieło w kategorii czystej eksploatacji. Poza szokującą otoczką warto jednak dojrzeć także rozważania reżysera na temat europocentryzmu, naszej cywilizacji oraz roli mediów. To właśnie te ostatnie kierują się jedynie krwiożerczą pogonią za sensacją, nie bacząc na konsekwencje własnych czynów. W jednej ze scen dowiadujemy się, że sam Yates w celu ubarwienia swoich reportaży wojennych namawiał żołnierzy do zbiorowych egzekucji (tych samych metod użyje później w amazońskiej dżungli). Choć wielu antropologów oburzało się na, daleki od rzetelnego, sposób przedstawienia plemion tubylczych, tak naprawdę to moralność naszej cywilizacji jest tu poddawana w wątpliwość (co wyróżnia Cannibal Holocaust na tle innych przedstawicieli nurtu). Najlepszym podsumowaniem będą słowa profesora Monroe: I wonder who the real cannibals are.


1980 – Eaten Alive! (reż. Umberto Lenzi) – Caligula von Kömuda

Umberto Lenziego do kanibali podejście drugie. Zaczynamy – jak w wielu innych filmach nurtu – od wielkomiejskiego prologu: na ulicach Nowego Jorku dochodzi do serii morderstw dokonanych przez Indianina za pomocą zatrutych strzałek. Wnet po dokonaniu zabójstw mężczyzna ginie pod kołami ciężarówki, a jedynym tropem jaki posiada policja jest adres młodej kobiety znaleziony przy sprawcy. Dziewczyna wsiąkła jednak jak kamień w wodę, toteż gliniarze ściągają na przesłuchanie jej siostrę,  Sheilę (Janet Agren). Tej udaje się ustalić, że zaginiona siora dołączyła do tajemniczego kultu i najprawdopodobniej przebywa gdzieś w Nowej Gwinei. Wspólnie z najętym dezerterem z Wietnamu (znany z Cannibal Holocaust i Cannibal Ferox aktor porno Robert Kerman), Sheila udaje się do dziczy zamieszkanej przez religijnych oszołomów i tubylców-ludojadów… Eaten Alive! łączy klimaty kanibalistyczne z wątkiem wprost odwołującym się do masowych samobójstw w Jonestown, która to sprawa wstrząsnęła międzynarodową opinią publiczną dwa lata przed premierą filmu (współczesne snowflake’i zapewne stwierdziłyby „Too soon!”). O tym, że Lenzi dysponował nader skromnym budżetem świadczy fakt, że część scen (w tym prawie wszystkie ukazujące zabijanie zwierząt) ukradzione zostało z wcześniejszych przedstawicieli nurtu: Człowieka z głębokiej rzeki, Zapomnianego świata kanibali oraz Góry boga kanibali. Również decyzje castingowe stanowią czystej wody recykling w ramach gatunku: obok Kermana w drugoplanowych rolach powracają obecni również w Człowieku i Zapomnianym świecie Ivan Rassimov oraz obowiązkowo rozebrana w każdej scenie Me Me Lai (tu warto odnotować że scena śmierci jej bohaterki została zajumana z obrazu Deodato). Pomimo jednak wszelkich oznak, że rzecz stanowi cyniczny skok na kasę, próbę szybkiego zarobku na popularności nowego filone, Lenzi udowadnia, że nawet w takich warunkach potrafi dostarczyć porcję konkretnej, sleazowej rozrywki, wypychając ją po brzegi gore (dla każdego coś miłego, bowiem znajdzie się miejsce i na kastrację i na konsumpcję kobiecych piersi – notabene znów efekt „kradzieży” od poprzedników), egzotycznymi lokacjami i ujmującą arogancją białego człowieka względem obcych kultur. Nie jest to jeszcze twór tak ostentacyjnie obraźliwy i ordynarnie rozrywkowy jak młodsze o rok Cannibal Ferox, które stanowi swoiste „the best of…” włoskich kanibali, niemniej miłośnicy konwencji znajdą tutaj wszystko, za co ów gatunek można kochać/nienawidzić.


1980 – White Cannibal Queen (reż. Jesus Franco) – Marcin Mess

Śmiecio-pulpa lotów niezbyt wysokich, stanowiąca jednak ciekawy przypadek próby zdyskontowania sukcesu kontrowersyjnego nurtu i oferująca odpowiednio osobliwe i tym samym warte opisania pomysły. Teoretycznie film stanowi koprodukcję Francji, Hiszpanii, Niemiec Zachodnich i Włoch, jednak reżyserem jest wszakże Hiszpan, a głównymi odpowiedzialnymi za jego powstanie są francuscy producenci z kultowego tu i ówdzie studia Eurocine, zajmującego się tak produkcją, jak i dystrybucją różnych niskogatunkowych obrazów (od nazi exploitation po inne tytuły z dorobku Jesusa Franco), którzy chcieli zarobić na rosnącej popularności włoskich opowieści o kanibalach. Realizacja była błyskawiczna, ponieważ zależało im, by kuć żelazo póki gorące, oraz nie mieli pieniędzy na nic bardziej dopracowanego. Dużo zresztą mówi już to, że scenariusz, wedle wspomnień aktorów, liczył sobie trzy do pięciu stron (w filmie pełno jest improwizacji), a zdjęcia trwały ledwie dwa tygodnie. Innymi słowy, idealne wówczas warunki dla niesławnego reżysera. Jak na Franco, film początkowo rozgrywa się zaskakująco szybko. Oto poznajemy profesora Taylora, który celem pewnego badania wybiera się, wraz z żoną i ok. 10-letnią córką, w rejs rzeką obok bliżej nieokreślonej dżungli. Profesor zostaje poinformowany o grasujących w okolicy kanibalach, a ci atakują już po 10 minutach filmu. Tak oto żona bohatera zostaje pożarta żywcem, ich córka wypada za burtę, a samemu bohaterowi zostaje odrąbana ręka. Gdy kanibale odnajdują nieprzytomną dziewczynkę na plaży, biorą ją za boginię, którą natychmiast czczą, tym samym przestając katować bohatera, który wykorzystuje to, aby uciec. Choć wkrótce zyskuje pomoc i zostaje przetransportowany do nowojorskiego szpitala, cała sytuacja sprawia, że zaczyna cierpieć na amnezję. Mija 10 lat. Taylor przypomina sobie o istnieniu córki i po niełatwym zorganizowaniu odpowiedniej ekspedycji, wraca do dżungli, aby ją uratować. Nie wie, że dziewczyna jest obecnie swoistą królową okrutnego plemienia… Trzeba przyznać, że sam pomysł wyjściowy to kawał interesującego komiksu, który dawał pewne pole do popisu w kwestii urozmaicenia gatunku, zwłaszcza zaś dzięki samej postaci kanibalistycznej królowej. Niestety szybko okazuje się, że zabrakło na nią pomysłu i królowa/bogini zwykle ogranicza się do przechadzania się nago przed kamerą. Niewątpliwie jednymi z ciekawszych fragmentów są sceny, w których kanibale pożerają swoje ofiary żywcem – kręcone jest to zawsze w zwolnionym tempie i prezentuje się wyjątkowo frenetycznie, niemalże jakby Franco celował bardziej w filmowanie scen dzikiego seksu (ot, w konwencji koszmaru sennego…). Tym, co film wyróżnia z tłumu jest też jego wybitnie niski budżet – kolejnych kanibali przeważnie grają przypadkowi ludzie ściągnięci z zachodnio-europejskich ulic, tj. biali, często z modnym wąsem, czasem i bokobrodami. Oraz w bardzo kolorowym i bardzo sztucznym makijażu, który nie wiadomo czy swoją pstrokatością miał na celu zakamuflowanie europejskich twarzy statystów, czy po prostu był dziełem osób, które nie miały wcześniej zbyt wiele wspólnego z charakteryzacją. Niestety, choć to wszystko daje powody do uśmiechu podczas seansu, po pierwszym akcie akcja filmu drastycznie zwalnia i za swoje główne wyznaczniki okazuje się on mieć niezgrabność i ślimacze tempo. Cóż, Franco miał później przyznać, że zupełnie nie lubił horroru kanibalistycznego i nie miał wcale ochoty nic takiego kręcić (choć niemal równocześnie zrealizował jeszcze The Devil Hunter). Tym samym White Cannibal Queen uznać możemy za ciekawy przykład tego, jak tego lepiej nie robić (oraz tego, jak mimo to zawsze może się udać wcisnąć twórcom kilka ciekawych pomysłów).


1981 – Niech umierają powoli a.k.a. Cannibal Ferox (reż. Umberto Lenzi) – Kuba Haczek

Cannibal Ferox to obok Cannibal Holocaust jeden z najbardziej niesławnych filmów w historii włoskiego kina gatunkowego. Pełen wizualnej przemocy oraz scen okrucieństw dokonywanych wobec zwierząt, dostał się na listę cenzurowanych i zakazanych produkcji w 31 krajach, jak dumnie głosił jeden ze sloganów reklamowych (trudno jest to dziś mierzalnie sprawdzić, wiadome jest, że w Stanach Zjednoczonych okazał się jednak wielkim sukcesem kasowym). Doczekał się z czasem miana filmu kultowego, choć na planie i poza nim, jego twórcy nie czuli się zbyt dobrze. Umberto Lenzi otrzymał na produkcję bardzo niski budżet, skuszono go jednak udziałem w ewentualnych zyskach z międzynarodowej sprzedaży. Napisał więc nieskomplikowany scenariusz, w którym studentka antropologii Gloria Davis (Lorraine de Selle) zapuszcza się w niezbadane regiony południowoamerykańskiej dżungli, by udowodnić swoją tezę o zanikaniu kanibalizmu wśród tamtejszych plemion, a także korzeniach ludożerstwa wyrastających z supremacji rasowej. W wyprawie towarzyszą jej brat oraz przyjaciółka. Po dotarciu w rejony rzeki Manioca grupa spotyka Mike’a (Giovanni Lombardo Radice) oraz Joego (Walter Lucchini), dwóch przemytników narkotyków, uciekających przed tubylcami…

Historia ta musiała dziać się w jak najbardziej odludnych miejscach dżungli, które podkreślałyby niedostępność i dzikość, wyzwalającą w ludziach najgorsze instynkty. Lenzi zabrał więc ze sobą niewielką ekipę do leżącego nad brzegiem Amazonki kolumbijskiego miasteczka Letizia. Już podczas lotu na plan zdjęciowy zaczęły się spory, które stworzyły dodatkową legendę otaczającą Cannibal Ferox. Reżyser, znany ze swojego nonkonformizmu i nieustępliwego charakteru, tworzył z siebie wielkiego artystę i znawcę kina, co w oczach aktorów i ekipy zaczęło wydawać się co najwyżej śmieszne. Szczególne problemy zaczęły się tworzyć w relacji między Lenzim a jego głównym aktorem, Lombardo Radice, który już w samolocie miał okazję zapoznać się z ego reżysera. Potem było już tylko gorzej – aktor odmówił zabicia świni, choć scena była w scenariuszu, który zaaprobował (myślał, że sprawę załatwi spec od efektów specjalnych). Po tej krwawej scenie zaczął grozić reżyserowi opuszczeniem planu, Lenzi nie bał się jednak nikogo i niczego, wobec czego na użytek filmu zaczęły ginąć kolejne zwierzęta (reżyser później tłumaczył, iż każde z nich zostało przeznaczone do zjedzenia przez lokalne plemiona, co niestety nie było prawdą; więcej o wydarzeniach z planu zdjęciowego tutaj). Film zasłynął także z wykorzystania szczególnie krwawych i obrzydliwych efektów specjalnych, takich jak ukazane z całą dosłownością kastracja, odłupanie czaszki maczetą czy wieszanie kobiety poprzez wbicie haków w jej piersi. Efektom nie dorównywała jednak fabuła, pełna nielogiczności i dziur, zwyczajnie bezsensowna.

Powstał film, który poza fanami włoszczyzny dziś nie zadowala już właściwie nikogo. Sam Lenzi mówi o nim jako o wypadku przy pracy, aktorzy także nie zamierzają się nad nim rozwodzić (wspomniany Radice oficjalnie uważa go za największy gniot, w jakim brał udział i chciałby o nim zapomnieć, choć paradoksalnie to ten film stał się jego najbardziej rozpoznawalnym). Jest jednak ważny dla samego nurtu, gdyż pokazuje, w jakim miejscu zaczął się upadek gatunku i co go spowodowało – niskie budżety i coraz głupsze fabuły, niewybaczalne mordowanie zwierząt na planie, solidna eksploatacja aktorów, jak i samej materii filmowej (w obrazie wykorzystano muzykę napisaną przez Roberto Donatiego do wcześniejszych Zjedzonych żywcem). Późniejsze próby włoskich reżyserów w gatunku nie były już tak krwawe i odpychające, kierując kino kanibalistyczne raczej w kierunku pełnego nagich aktorek filmu przygodowego wypełnionego akcją (Zagubieni w dolinie dinozaurów (1985), Amazonia: Catherine Miles Story (1985), Green Inferno (2004)).


1984 – White Slave (reż. Mario Garazzo) – Caligula von Kömuda

Catherine Miles (Elvire Audray) staje przed sądem oskarżona o podwójne zabójstwo. Jak doszło do tego, że niewinnie wyglądająca siedemnastolatka przemieniła się w morderczynię, dowiemy się z jej zeznań, w których przedstawi historię porwania przez plemię z amazońskiej dżungli oraz uczucia, jakim obdarzyła jednego z dzikusów… Film Mario Gariazzo (m.in. napalony rip-off Egzorcysty The Sexorcist [1974] oraz świntuszące giallo Play Motel [1979]) powstawał w momencie, kiedy krótki, plugawy żywot kina kanibalistycznego w zasadzie dobiegł już końca. Znany pod alternatywnymi tytułami Amazonia: The Catherine Miles Story oraz Cannibal Holocaust 2: The Catherine Miles Story obraz w istocie stanowi ubogą kalkę kultowego obrazu Ruggero Deodato oraz – przede wszystkim – Człowieka z głębokiej rzeki. Plemię kanibali (warto odnotować, że w zasadzie nigdy nie widzimy ich w akcji jako ludożerców) to oczywiście barbarzyńcy, którzy uwielbiają dekapitować wrogów i w życiu codziennym kierują się wysoce prymitywnym kodeksem (karą za cudzołóstwo w ramach wspólnoty jest na ten przykład śmierć w męczarniach), ale przy bliższym poznaniu okazują się być wcale sympatyczni, ze szczególnym uwzględnieniem wyłonionego w pojedynku oblubieńca złotowłosej bohaterki, osobnika szarmanckiego i skłonnego do poświęceń. White Slave szybko przemienia się więc w egzotyczny romans z majaczącym gdzieś w tle wątkiem kryminalnym i eksponowanym od czasu do czasu gore. Wykonanie krwawych efektów niestety z reguły pozostawia wiele do życzenia, toteż nie cieszą one oka tak jak powinny. Ukontentowani będą za to z pewnością obrońcy praw zwierząt: sceny śmierci milusińskich są tu wprawdzie obecne (w znikomej ilości), ale nie są one wynikiem działania człowieka, lecz odwiecznych prawideł natury (czyt. silniejszy gatunek pożera słabszy). Rzecz jest ponadto mocno przegadana, co w połączeniu z koślawym dubbingiem daje efekty na przemian komiczne i usypiające. Nie jest to tak złe i pokraczne jak choćby dokonania na polu kanibalistycznym spod ręki Jessa Franco, historia ma pewien potencjał i przez jakiś czas jest nawet wciągająca, ale to wciąż tylko niskobudżetowy, spóźniony skok na kasę z okresu, kiedy ludojady z dżungli już dawno widowni się przejadły (sic!). Przede wszystkim dla ciekawskich.


1985 – Zagubieni w dolinie dinozaurów (reż. Michele Massimo Tarantini) – Kuba Haczek

Poszukiwacz przygód (i przygodnych związków) Kevin Hall (Michael Sopkiw) wyrusza do Brazylii, by odszukać zakopane tam kości dinozaurów, mające przynieść mu spore zyski. Na miejscu dołącza do planującej ekspedycję w głąb dżungli ekipy złożonej z doktora i jego córki, fotografa i jego dwóch modelek oraz podstarzałego weterana wojny wietnamskiej, oraz jego paranoicznej żony. Niestety podczas podróży dochodzi do katastrofy samolotu w dżungli (nic dziwnego, skoro jest uwieszony na sznurkach, co widzimy wyraźnie podczas wypadku). Podróżnicy są zdani na łaskę natury oraz śledzącego ich plemienia kanibali. Spory nie prowadzą do niczego, tubylcy zaś zaczynają eliminować nieproszonych gości. W głębi głuszy czai się jeszcze jeden napastnik, równie niebezpieczny jak ludożercy. Kevin musi przetrwać za wszelką cenę, jeśli chce jeszcze w przyszłości przytulić tak pieniądz, jak i rozkochane w nim niewiasty…

Znany gdzieniegdzie jako Cannibal Ferox II (sic), film Tarantiniego to brazylijsko-włoska koprodukcja, ze znanym fanom włoszczyzny z Blastfightera (1984) Michaelem Sopkiwem w roli głównej (z obrazu Bavy juniora skanibalizowano zresztą ścieżkę dźwiękową). Z filmem Lenziego nie ma wiele wspólnego poza kilkoma pomysłami fabularnymi, nie zobaczymy w nim także tytułowych dinozaurów. Kanibale na szczęście są, jesteśmy przez moment nawet świadkami ciekawego obrzędu, w którym gumowa łapa harata piersi jednej z bohaterek (oryginalny włoski tytuł dzieła Tarantiniego to Nadzy i dzicy). Poza kilkoma bardziej krwawymi scenami, pośród których prym wiedzie wygryzienie skóry nogi przez piranie oraz wyrwanie i konsumpcja serca z piersi jednego z bohaterów, nie zobaczymy w filmie Włocha niczego wstrząsającego (chyba że widok kobiecych piersi przez 2/3 seansu może kimś wstrząsnąć). To dosyć sprawnie poprowadzona, mocno eksploatacyjna przygodówka z  elementami kina kanibalistycznego oraz scenami rodem z survivalowego akcyjniaka. Chyba najbardziej „serowy” film nurtu, zważywszy na idiotyczność fabuły, zachowanie bohaterów i amatorszczyznę efektów specjalnych (vide wspomniana scena katastrofy samolotu). To jednak również masa świetnej zabawy, głównie dzięki brakowi zdolności aktorskich ekipy, oraz cudownie absurdalnym dialogom („- Dlaczego bujasz tak na boki tym helikopterem? – Jest brazylijski, ma wyczucie rytmu”). Jeśli chcecie zobaczyć, jak wyglądałyby przygody Indiany Jonesa bez budżetu, koniecznie sprawdźcie film Tarantiniego. Ja bawiłem się doskonale.


1988 – The Green Inferno (reż. Antonio Climati) – Caligula von Kömuda

Film wyspecjalizowanego w klimatach mondo operatora Antonio Climatiego (pracował m.in. przy Pieskim świecie [1962], Farewell Africa [1966] i Goodbye Uncle Tom [1971]) często uznawany jest za oficjalne zamknięcie żywota włoskiego kina kanibalistycznego (co niekoniecznie musi być do końca zgodne z prawdą – patrz akapit poniżej). Rzecz opowiada o czwórce przyjaciół, którzy udają się do amazońskiej dżungli, by odnaleźć niejakiego profesora Korenza (Roberto Ricci). Po drodze przeżyją masę niezwykłych perypetii, wpakują się w niejedne tarapaty, a także napotkają wrogo nastawionych Indian… Na rynku brytyjskim obraz rozpowszechniany był jako Cannibal Holocaust II, pomimo że fabularnie nie ma on związku z osławionym dokonaniem Deodato. Także pod względem ciężaru dramaturgicznego i tonu jest to zupełnie inna bajka: to lekkie kino przygodowe, które – pominąwszy może kilka scen z golizną i przemocą – można by oglądać w rodzinnym gronie przy niedzielnym obiedzie. Historia jest przy tym w swej strukturze mocno epizodyczna: bohaterowie lecą odszukać swego mentora, ale po drodze ewidentnie zapominają w jakim celu przybyli do dziczy i zaczynają prowadzić iście awanturniczy tryb życia, a to bawiąc się w łapanie małp do badań (sic!), a to wpadając w łapska mafii przerabiającej ludzkie głowy na suweniry. Ponadto wszyscy tubylcy doskonale władają językiem angielskim, nie ma więc mowy o żadnej większej barierze kulturowej. Ma ta zabawa zatem jakikolwiek sens? Niewielki, ale pobrzmiewa już w tym wszystkim duch hollywoodzkiego kina Nowej Przygody: natłok wątków nie pozwala się nudzić, w tle przygrywa syntezatorowa ścieżka dźwiękowa, postaci to lekkoduchy, które doskonale radzą sobie w spartańskich warunkach. Twórcy powstrzymują się od bestialskich czynów względem zwierząt i unikają nadmiernego epatowania efektami gore, w zamian wrzucając takie atrakcje, jak… kastracja za pomocą anakondy (niestety, nie widzimy samej czynności na ekranie) czy analny atak ryby (trochę grzebania w tyłku dzikusa w ramach akcji ratowniczej). Jako epitafium dla całego nurtu dzieło Climatiego sprawdza się zatem marnie, może jednak zadowolić widzów nieprzywykłych do bardziej ekstremalnych doznań, z których kanibalizm w wydaniu włoskim zasłynął.


2004 – Mondo Cannibale (reż. Bruno Mattei) – Justyna Wróblewska

Bruno Mattei, proszę Państwa. Włoski reżyser specjalizujący się w taniej, radośnie przegiętej pulpie oraz bezwstydnych rip-offach tym razem postanowił dołożyć swoją cegiełkę do kina kanibalistycznego. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie podparł się sławą najważniejszego z przedstawicieli owego nurtu. Tak powstało Mondo Cannibale, znane też jako Cannibal Holocaust II lub Cannibal Holocaust: The Beginning (gdzieniegdzie reklamowane też jako The Real Cannibal Holocaust!), czyli stworzona na rynek video, niskobudżetowa zżynka ze słynnego dzieła Deodato, którą Mattei podpisał swoim pseudonimem – Vincent Dawn. Pisząc “niskobudżetowa” mam oczywiście na myśli niemal zerowy budżet, skutkujący ogólnym wyglądem i aktorstwem a’la opera mydlana kręcona w pobliskim lesie. Scenariusz w dużej mierze stanowi marną kopię wspomnianego obrazu Deodato, co ciekawe, porzuca jednak element, który najmocniej stanowił o sile dzieła – wątek poszukiwania taśm, dzięki którym poznajemy losy zaginionej ekipy, oraz całą konwencję found footage. Taśmy co prawda teoretycznie są, my jednak nie mamy okazji oglądać materiału “z pierwszej ręki”. Główną bohaterką filmu jest Grace Forsyte (Helena Wagner), prezenterka telewizyjna, której kariera wisi na włosku – popularność stacji, w której pracuje, drastycznie spada. Aby odzyskać uwagę widzów, kobieta postanawia dać im sensacyjny materiał. W tym celu, wraz z ekipą, wyrusza do amazońskiej dżungli w poszukiwaniu plemienia kanibali. Przyświeca im dewiza “po trupach do celu” w związku z czym dopuszczają się fabrykacji, a nawet zbrodni o które oskarżają potem tubylców. Mattei, wzorem Deodato, próbuje poruszyć wątek etyki dziennikarskiej i zła jakie drzemie w człowieku, robi to jednak w tak nieprzekonujący i płytki sposób, że ciężko nazwać to czymś więcej niż nieudolnym skopiowaniem motywu z Cannibal Holocaust. Równie kiepsko skopiowane są zresztą całe sekwencje gore – zabijanie jaszczurki, spalenie wioski, morderstwo ciężarnej kobiety. Mattei nawet nie próbuje popisać się jakąkolwiek oryginalnością – bezwstydnie podbiera wszystkie kultowe sceny z pierwowzoru. Największy problem w tym, że robi to w sposób budzący nie grozę, a śmiech. Krew co prawda leje się strumieniami, ale fatalne aktorstwo, sterylny, cyfrowy obraz i bardzo niski budżet odzierają film z jakiejkolwiek wartości szokowej. Weźmy chociażby scenę z kobietą wbitą na pal – reżyser nie zadał sobie trudu, by godnie odtworzyć ten szokujący obraz. Zamiast tego dostajemy członkinię plemienia wysmarowaną krwią i przywiązaną za ręce do pnia. Aktorstwo stojące na poziomie polskich paradokumentów nieustannie dodaje komizmu nawet najbardziej krwawym sekwencjom. Ekipa telewizyjna biega po dżungli bez ładu i składu, nie wykazuje żadnych przejawów szoku czy przerażenia oglądanymi okropieństwami, a wśród czyhających niebezpieczeństw czuje się jak na egzotycznych wakacjach. Wśród naszych antybohaterów brylują dwie niezbyt rozgarnięte, przedstawicielki płci pięknej, wyglądające raczej jak prowadzące programu o fitnessie czy kosmetykach, które w jednej ze scen urządzają sobie nawet tzw. catfight. Dialogi przyprawiają o zgrzytanie zębami, a postaci co jakiś czas rzucają oklepane frazesy zgodne ze swoją filozofią – Grace mądrzy się na temat potrzeb nowoczesnego widza, zaś jedyny członek ekipy, przejawiający jakiekolwiek skrupuły, w komiczny sposób moralizuje towarzyszy, a nawet cytuje głównego bohatera pierwowzoru, profesora Monroe. Wybitnie nieprzekonująco wypadają też sami tubylcy – charakteryzator poszedł tu po linii najmniejszego oporu malując na ich ciałach esy-floresy czy przyozdabiając czymś w rodzaju zasuszonej trawy, a niektórzy z lokalsów posiadają nawet azjatyckie rysy. Ich przerysowane zachowania również nie pomagają w nadaniu obrazowi jakiejkolwiek grozy i powagi. W rzeczywistości Mondo Cannibal  przypomina więc parodię całego nurtu z jego czołowym przedstawicielem na czele. I to właśnie w takim, komediowym, kontekście najlepiej go odbierać. Nie liczcie więc, że seans wywoła w Was przygnębienie, skłoni do rozmyślań czy wryje się w pamięć jako brutalne i bezkompromisowe arcydzieło sztuki szokowania. Nic z tych rzeczy. Zamiast tego może rozbawić do łez swoją nieudolnością. To taki The Room (2003) kina kanibalistycznego. 

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*