Dzień dobry. Po paru miesiącach przerwy wracamy do naszej małej recyklingowej restauracji. W dzisiejszym odcinku odpowiednio tanie spaghetti popijamy na zmianę whiskey i tequilą. Rezultatem mieszanka romantyzmu, fatalizmu, melancholii i czarnego humoru. W tle płonące hacjendy, a dookoła kilka stosów trupów, między którymi przechadza się dzierżąca rewolwer Śmierć. Zapraszamy.
1966 – My Name Is Pecos (reż. Maurizio Lucidi)
Zdaniem niektórych fanów gatunku jest to jeden z fajniejszych „drugoligowych” spaghetti westernów, niesłusznie zapomniany i dający kupę pulpowej zabawy. Ja się filmem nie zachwyciłem, aczkolwiek ma on faktycznie do zaoferowania pewne bardzo ciekawe elementy, które znacząco wyróżniają go z tłumu. Fabuła przedstawia losy tajemniczego, ale też cokolwiek sympatycznego rewolwerowca, który przybywa do miasteczka terroryzowanego przez bandytów świeżo okradzionych z pieniędzy, które sami wcześniej zrabowali. Rzecz jasna, szybko wdaje się z nimi w konflikt, chociaż po ok. 30 minutach filmu okazuje się, że ma w tym pewien bardzo konkretny cel. Niczym Django (i tak jak też Django, na starcie opowieści podróżujący po pustkowiu bez konia) ma się on okazać bezlitosnym mścicielem. Ogólnie rzecz biorąc, opowieść jest więc dosyć standardowa. Ale przyjrzyjmy się szczegółom. Po pierwsze i najważniejsze, Pecos to przecież Meksykanin (zagrany co prawda przez Roberta Woodsa w nie zawsze całkiem przekonującej charakteryzacji, ale najważniejsze, że zagrany bardzo klawo!). W gatunku, gdzie Meksykanie to albo brutalni bandyci albo smutne ofiary przemocy (ewentualnie rewolucjoniści) widok meksykańskiego rewolwerowca był czymś niezwykłym. Jeden z szablonów gatunku zostaje wszakże wywrócony na lewą stronę – trochę podobnie do Navajo Joe (Sergio Corbucci, 1966), niebiały bohater przyjeżdża do białego miasteczka pełnego niezdolnych do walki jednostek i terroryzowanego przez bandę białych idiotów i skończonych rasistów, aby zaprowadzić tam antyrasistowski porządek. Z tym też wiąże się moja ulubiona, zdecydowanie najbardziej umowna, a wręcz częściowo odrealniona, scena, gdy Pecos wpada do saloonu i żąda od barmana tequili. Barman mówi, że nie wie, czym jest tequila i chce mu dać „białe” whisky. Obok siedzi też akurat dwóch bandziorów, którzy zaczynają się nabijać z narodowości bohatera i coraz śmielej prowokować go. Kończy się to oczywistym zastrzeleniem ich, ale też zupełnie niewyjaśnionym samoistnym włączeniem się gramofonu, z którego zaczynamy zaraz słyszeć zdeformowaną dźwiękowo słynną pieśń ‘La Cucaracha’. Wtedy też barman okazuje się mieć flaszkę tequili. Viva la Mexico!
Muzyka jest tu ogólnie ciekawym tematem, a to głównie dlatego, że kompozytor Lallo Gori oparł główny motyw przewodni na… „Domie wschodzącego słońca”. Tak jest, rockowa ballada przerobiona na spaghetti westernową modłę. Woods gra zaś Peco trochę tak, jakby był on pomostem między innymi antyherosami gatunku, mianowicie między Ringo z filmów Duccio Tessariego a Nieznajomym z filmów Luigiego Vanziego i Ferdinando Baldiego. Jest więc jednocześnie (lub na zmianę) szorstki i dobroduszny, (pozornie) nieporadny i niebezpieczny, cwany, sympatyczny i dowcipny. Źródłem pewnego humoru często jest to, jak arogancko podchodzą do niego niektórzy ludzie tylko dlatego, że jest ubranym w łachmany Meksykaninem. Z drugiej strony, w przeciwieństwie do wielu protagonistów gatunku, nie jest on bynajmniej postacią, która mogłaby kiedykolwiek sprawiać wrażenie nieśmiertelnej i niepokonanej. I tak oto typowy dla konwencji punkt zwrotny, kiedy nie dający się wcześniej zranić bohater zostaje nagle pojmany przez przeciwników i staje się ofiarą ich tortur (dopóki nie uwolni się, aby zemścić się w wielkim finale) tutaj następuje jeszcze w pierwszej połowie filmu. Innym zaskakującym urozmaiceniem ogranej formuły jest też choćby to, że finałowy pojedynek (tak, teraz będzie spoiler) kończy się nie zastrzeleniem głównego antagonisty, lecz uduszeniem go (!). Film ogólnie całkiem zgrabnie łączy ostrą chwilami przemoc (zaskakujący moment, kiedy bandyci częstują przed kamerą ołowiem nawet kilkuletniego chłopca, na jego starszą siostrę rzucając się zaraz celem gwałtu) z ironią i czarnym humorem, najczęściej jako rezultatem wypowiedzi Pecosa („Co zrobimy z tymi wszystkimi pieniędzmi?” – pyta go mieszkaniec, gdy wszyscy bandyci leżą już martwi, a bohater nie jest zainteresowany ich łupem. „Wybudujcie sobie większy cmentarz” – odpowiada z delikatnym uśmiechem). Szkoda, że główna fabuła idzie jak po sznurku i bywa miejscami wcale naiwna, bo potencjał był na coś więcej. Jednak źle też z pewnością nie jest.
PS. Film ten to spaghetti-westernowy debiut George’a Eastmana, który bardzo fajnie wypada w roli jednego z bandytów. Operatorem był zaś sam Joe D’Amato, ciągle na kilka lat przez rozpoczęciem reżyserskiej kariery.
1967 – The Fury of Johnny Kid (reż. Gianni Puccini)
Oto jak wygląda spaghetti-westernowa Śmierć – to noszący maskę trupiej czaszki rewolwerowiec, który pojawia się znikąd, aby dobić rannych po jednej ze strzelanin ukazanych w The Fury of Johnny Kid. W zależności od wersji językowej, Śmierć nie mówi nic (wersja amerykańska – maska sprawia, że nie widać ruchu ust) lub przemawia następująco: „Oto dzień czarnego pokoju. Ktokolwiek wzywa Śmierć, od Śmierci dostaje odpowiedź, a ma ona tylko jedną odpowiedź dla wszystkich. Reszta jest milczeniem” (wersja włoska).
Niestety, Śmierć pojawia się w całym filmie tylko raz, ale tenże horrorowo-teatralny element robi wrażenie i był dla mnie zresztą głównym powodem włączenia tego filmu. Całość jest zaś westernową adaptacją Romea i Julii. Przedstawia krwawy, stale zaostrzający się spór dwóch potężnych rodzin ranczerów – wzorem leonowskiego przeboju jedna jest amerykańska, druga meksykańska. Film zaczyna się, kiedy Meksykanie, żądni zemsty za mord dokonany na jednym ze swoich członków, przeprowadzają zasadzkę, w trakcie której ginie spora część amerykańskiej familii i jej najemników. Tytułowy bohater, przebywający w zupełnie innym miejscu, zostaje wkrótce złapany przez przeciwników. Udaje mu się jednak uciec, a to w towarzystwie podstarzałego kryminalisty o pseudonimie Lefty – posiadającego hak w miejscu odciętej lewej dłoni (a pod hakiem chowającego jeszcze nóż, niestety wykorzystany tu tylko w jednej scenie). Na wzór Dni gniewu (Tonino Valerii, 1967), Lefty wkrótce uczy Johnny’ego jak zostać świetnym rewolwerowcem, a także jak być prawdziwym mężczyzną (z pierwszą wizytą w burdelu oraz rozpoczęciem barowej bójki na czele).
Co zaskakujące, pierwsze pół godziny, kiedy film nie ma jeszcze tak wiele wspólnego z Szekspirem, jest zdecydowanie najlepsze – stoi pod znakiem przyjaźni nastolatka i rewolwerowca (w prawdopodobnie najlepszej, pięknie B-klasowej scenie, stary wyga prezentuje Johnny’emu obsługę broni jak gdyby była ona rzeczą świętą, recytując przy tym „biblijne” sześć przykazań zabijaki), zakochującej się w bohaterze prostytutki oraz paru scen brutalnej bądź ekscentrycznej przemocy, vide siłowanie się na ręce w barze przy stole, który dziurawią przybite od spodu wielkie gwoździe (rezultatem czego, oczywiście, dłoń przegrywającego pojedynek również zostaje podziurawiona; dziwnym trafem dłoń wygranego obchodzi się bez choćby draśnięcia).
Wreszcie dopiero po tejże solidnej ekspozycji pojawia się postać imieniem Giulietta, a wraz z nią sporo romantyzmu. Nie znaczy to bynajmniej, że dozy testosteronu i seksizmu maleją. Wprost przeciwnie, kiedy Giulietta w jednej ze scen kłóci się ze swoim Romeo, ten kończy dyskusję uderzając ją w twarz, po czym przechodzi do rozebrania jej; po już odbytym stosunku uśmiechnięta teraz dziewczyna stwierdza, że mu wybacza. Tu też pojawia się dla mnie problem. O ile Johnny otrzymał niemałą podbudowę, dzięki czemu widz chętnie mu kibicuje, o tyle jego ukochana jest postacią nie mającą w sobie zbyt wiele życia – jest potraktowana tak przedmiotowo, jak cała płeć piękna – a przez to ich wielka miłość nie wypada przekonująco. Jest, bo jest, mimo kilku scen namiętności i nawet niezłego aktorstwa (zwłaszcza młodziak Peter Lee Lawrence w roli tytułowej) prezentuje się raczej pretekstowo. A przecież ma być tu najważniejsza. Szkoda, wszakże spycha wątek Lefty’ego oraz wspomnianej prostytutki na dalszy plan (paradoksalnie, ich losy pozostają najciekawszymi do samego końca), a cały film jest naprawdę sprawnie zrobiony, z ładnymi, czasem bardzo plastycznymi zdjęciami Mario Montuoriego oraz równie fajną, gdzieniegdzie pięknie balladową, muzyką Gino Peguriego. No, do końca zdarzają się naprawdę niezłe sceny (vide Śmierć, rzecz jasna), jednak dla mnie The Fury of Johnny Kid to obraz tyleż interesujący, co nierówny, po świetnym pierwszym akcie opowieści konsekwentnie marnujący swój wielki potencjał. Ostatecznie nie zbliża się do poziomu równie szekspirowskiego Johnny’ego Hamleta (Enzo G. Castellari, 1968) czy adaptującego operę Carmen balladowego Man, Pride and Vengeance (reż. Luigi Bazzoni, 1967). Niemniej, przeglądam zacne The Spaghetti Western Database i widzę, że film ma swoich fanów, którym daleko do mojego narzekania. Więc może nie do końca wierz w moje słowa i przekonaj się sam(a).
1969 – The Forgotten Pistolero a.k.a. Gunmen of the Ave Maria (reż. Ferdinando Baldi)
Jeden z najciekawszych i najlepszych spaghetti westernów końca lat 60. Stanowiąc jedno wielkie przetworzenie greckiego mitu o Orestesie, za swoje największe bronie ma melancholię, romantyzm i tragizm opowieści. Rzecz prezentuje zapijaczonego i okaleczonego mężczyznę imieniem Rafael, który stale ścigany przez pewnych oprychów poszukuje dawnego przyjaciela. Jest nim cierpiący na amnezję Sebastian, który mieszka samotnie „gdzieś na końcu świata”. Gdy ranny po strzelaninie Rafael odnajduje go, dowiadujemy się, że Sebastian jest synem meksykańskiego generała, który został zamordowany przez swoją żonę oraz jej kochanka. Kilkuletni wtedy bohater uciekł ze swoją opiekunką, natomiast jego siostra niejako niewolona jest teraz w ich rodzinnej miejscowości. Rafael przekonuje go do powrotu do domu, na co Sebastian przystaje licząc na odzyskanie wspomnień z odległej przeszłości.
Co zależnie od widza może stanowić walor lub mankament, The Forgotten Pistolero to w gruncie rzeczy rodzinny melodramat. Nie, żeby miało brakować w nim scen strzelanin, bójek oraz spaghetti-westernowej przesady i okrucieństwa, ale to najpierw romantyczna tragedia o grupie cierpiących z różnych powodów i często skazanych na porażkę postaci, a dopiero później bardziej typowe dla gatunku kino zemsty. Co też czyni ten film osobnym i tak interesującym. W pewnych miejscach potrafi też złapać za serducho, zwłaszcza we wspaniale wyglądającym finale, który rozgrywa się na terenie płonącej posiadłości. Dramatyzm historii uwypukla jeszcze bardzo udana muzyka autorstwa Roberto Pregadio, na zmianę balladowa i patetyczna, często oparta o gwizd oraz bijące dzwony, które zwłaszcza na sam finisz dobitnie przypominają: zbliża się pora pogrzebów. A w międzyczasie, zupełnie gratis, widz poczęstowany zostaje być może najlepszą sceną picia tequili w historii kina
1972 – The Grand Duel (reż. Giancarlo Santi)
Jakieś 15 lat po pierwszym seansie postanowiłem wreszcie odświeżyć sobie The Grand Duel a.k.a. The Big Showdown z nieśmiertelnym Lee Van Cleefem w roli głównej. Przyznaję bez bicia, że z filmu nie pamiętałem kompletnie nic oprócz przepięknej muzyki Luisa Bacalova, choć ta zyskała popularność przede wszystkim za sprawą Tarantino, który pożyczył ją sobie do jednej ze słynniejszych scen w Kill Bill (klik).
Film wyreżyserował Giancarlo Santi, który zaczynał jako asystent m.i.n. Sergia Leone przy Dobrym, złym i brzydkim (1966) i Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968) oraz Giulia Petroniego przy Śmierć jeździ konno (1967). Jego kinowym debiutem miała być już produkowana przez Leone Garść dynamitu (1971), jednak gwiazdy filmu, które z jakiegoś powodu przekonane były, że to wielki Sergio będzie reżyserować, domagały się zwolnienia Santiego i zastąpienia go wiadomo kim. Santi został wówczas zdegradowany do funkcji tzw. second unit director, lecz nie znalazł się nawet w napisach końcowych.
Niewątpliwie sfrustrowany twórca na swój debiut musiał czekać kolejny rok. Rezultatem film fajny, jednak na pewno nie tak fajny, jak można by po takim wprowadzeniu oczekiwać. Choć może to wina scenariusza. Ten, mimo że napisany przez Ernesto Gastaldiego, doświadczonego i w spaghetti westernie (Arizona Colt [Michele Lupo, 1966]), i w horrorze gotyckim (The Long Hair of Death [Antonio Margheriti, 1965]), i w giallo (The Strange Vice of Mrs Wardh [Sergio Martino, 1971]), prezentuje fabułę jednocześnie solidną i szablonową. Mamy tu opowieść o podstarzałym ex-szeryfie, który z jakiegoś powodu zaczyna w takim samym stopniu tropić, co chronić młodego przestępcę ściganego przez łowców głów za pewne morderstwo. Przez sporą część fabuły pojawia się co jakiś czas retrospekcja ukazująca dawną zbrodnię, za każdym razem pokazując kolejny jej kawałek i tym samym oczywiście rozbudowując opowieść (której sednem okazuje się odpowiedź na pytanie: Kto naprawdę zabił i dlaczego?). To z miejsca przypomina upiorne retrospekcje z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie, choć szybko okazuje się mieć zupełnie inny charakter (plus tutaj wspomnienie to filmowane jest w czerni i bieli, co również z miejsca je wyróżnia). Gorzej, że mamy cały czas tylko dwóch podejrzanych, zagadka jest więc banalna, a większość postaci jest raczej nijaka. Świetni są za to główni antagoniści, trzej bracia Saxon, choć ich potencjał zdecydowanie nie został wykorzystany (zwłaszcza najmłodszego z nich, psychopatycznego Adama, którego twarz pokrywają rany po przypalaniu papierosami; jego pojawienie się w połowie filmu robi mocne wrażenie, niestety później jego szaleństwo i sadyzm są ledwie zarysowane). Porządny występ daje też Van Cleef, ale to oczywistość.
The Grand Duel to więc drugoligowe spaghetti, które smakuje, ale o którego większości składników znowu niedługo zapomnę. Nie da się oczywiście zapomnieć muzyki Bacalova, która niektóre sceny czyni pięknie gęstymi (wspaniała sekwencja otwierająca), a sam finał filmu, stylistycznie bardzo leonowski, dowodzi, że Santi był niezłym uczniem i twórcą z potencjałem. Nigdy już jednak nie wrócił do westernu, który był wtedy we Włoszech gatunkiem umierającym. Inna sprawa, że nakręcił później już tylko dwa filmy – jeden w 1978 roku, a drugi dopiero w 2000. O ile się nie mylę, oba przeszły bez echa. Cieszy fakt, że przynajmniej The Grand Duel doczekał się właśnie odrestaurowanej cyfrowo wersji pięknie wydanej przez brytyjskie Arrow Video. Niech żyje kino.
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis