
Po kilku miesiącach przerwy czas wrócić do reklamowania spaghetti westernu. W dzisiejszym odcinku Wysypiska biorę na tapet trzy tytuły, które w różny sposób – raz oficjalnie, raz nie bardzo – bazują na innych znanych markach, stając ich się luźnymi kontynuacjami. Od spotkania Django z Sartaną, przez powrót Django z mnisiej emerytury parę dekad później, po duchowego spadkobiercę Keomy. Zapraszam do lektury, a przede wszystkim seansów (mimo że żadnego z tych filmów nie potrafię nazwać dobrym!).
1970 – Django Defies Sartana (Pasquale Squitieri)

Django Defies Sartana to chyba najgłupszy spaghetti western, jaki miałem okazję do tej pory poznać. I gdybym niniejszy tekst musiał zakończyć na dwóch zdaniach, tym drugim byłoby: polecam, oczywiście.
Rzecz jest bardzo tania, bardzo tandetna, ale też bardzo interesująca. Logika nie nadąża za nią już na starcie. Oto bowiem oglądamy czołówkę, podczas której słyszymy pieśń o tym, że bohater imieniem Django umiera, ale jego syn go pomści. Zaraz, to mamy tutaj Django – tak przecież informuje nas sam tytuł – czy jednak jego syna? Jak się wkrótce okazuje, Django nie ma syna. Ma za to brata. Brat zostaje tu zamordowany, oczywiście, i Django musi go pomścić. Film się kończy i pojawia się następna piosenka. „Django nie żyje, ale już go pomściłem” – śpiewa ten sam jegomość, co na początku. Zaraz, że jak?!
No, i jest jeszcze Sartana. Tak jak Django nie jest tutaj pokrewny ikonicznemu antybohaterowi od Sergia Corbucciego, Tak i Sartana nie ma zbyt wiele wspólnego ze swoim pierwowzorem z oficjalnej serii zapoczątkowanej przebojem Gianfranco Paroliniego w 1968 roku. Obaj funkcjonują jako sławne (lub niesławne) nazwiska symbolizujące niezwykle niebezpiecznych rewolwerowców, o których każdy na Zachodzie słyszał, ponieważ każdy odbiorcy spaghetti westernu je dobrze zna. Można więc śmiało powiedzieć, że to legendy spaghetti westernu, na podobnej zasadzie, na jakiej ikonami amerykańskiego gatunku pozostają Billy Kid czy Jesse James. Jednakże Django i Sartana, wyzbyci bagażu w postaci prawdziwych życiorysów i historii kraju, pozostają tworami wyobraźni, które kolejni włoscy filmowcy mogą do woli deformować. Co ciekawe, obaj wizualnie prezentują się tutaj zaskakująco „amerykańsko”, nosząc białe koszule i często będąc filmowanymi nie na tle typowych dla spaghetti hiszpańskich pustkowi, lecz raczej ładnych zielonych prerii. O ile jeszcze Sartana jawi się jako dosyć tajemniczy rewolwerowiec, którego łatwo zezłościć (toteż i więcej czerni w jego odzieniu), o tyle sam Django prezentuje się dosyć „jankesko”, będąc typem może i surowym, ale wyraźnie dobrodusznym. Obaj są przy tym „poszukiwaczami sprawiedliwości”. Dodajmy do tego pozornie dobre, tj. pełne moralnie postępujących mieszkańców, miasteczko jako główne miejsce akcji czy wyjątkowo poczciwego szeryfa na drugim planie, i cały film wydawać się może podejrzanie mało „włoski”. W połowie dobrzy mieszkańcy dokonują jednak linczu na bracie Django i wszystko się zmienia. Z nieba spada deszcz, słońce zakrywają chmury, ulice miasta pokrywa błoto (niemalże na miarę dokonania Corbucciego), a Django wybucha nienawiścią, chwyta za broń i szykuje się do solidnej masakry. Zaczyna się rasowe spaghetti.
Jego konflikt z Sartaną (pozwolę sobie tutaj nie opisywać jego genezy) przypomina wiele komiksowych crossoverów, gdzie kolejni superbohaterowie piorą się po gębach dopóki nie orientują się, że powinni zostać kumplami i prać razem kogo innego. Ale chyba tylko tu zobaczyć można pojedynek rewolwerowców przypominający turniej rycerski, w którym dwóch rycerzy/rewolwerowców sunie ku sobie na rumakach celując w siebie lance. Tu mamy oczywiście rewolwery zamiast lanc, ale charakter starcia jest taki sam, co czyni je oczywiście kuriozalnym. Panowie zderzają się, padają na ziemię, zaczynają się bić. Jeśli jednak chodzi o prawdziwie nieudane elementy, największe wrażenie robi ostatnie 20-30 minut, w trakcie których jeden z bohaterów zostaje podziurawiony kulami przez pewnych bandytów, a jednak za chwilę biega i strzela jak gdyby nigdy nic, i gdzie ogólnie otrzymujemy jedną wielką strzelaninę rozgrywającą się w kilku miejscach jednocześnie. Reżyser stosuje wówczas montaż równoległy, jednak nagłe ujęcia pokazujące strzelających bandytów bywają tak narracyjnie oderwane od reszty – zwłaszcza kiedy wydaje się, że strzelanina dobiegła końca, a tu ktoś wyskakuje jak filip z konopi – że wygląda to tak, jakby Sama Peckinpaha próbował naśladować Ed Wood.
Brzmi to wszystko, jakby był to jednoznacznie zły film, który można oglądać najwyżej dla żartu. Nie jest tak. To rzecz interesująca nie tylko z powodu swojej „C-klasowości”. Ma bardzo fajny hybrydowy charakter, nie tylko łącząc takie ikony, jak Django i Sartana, czy elementy typowe dla amerykańszczyzny z tymi już wyraźnie włoskimi, ale też krzyżując to wszystko z wpływami Za kilka dolarów więcej (relacja Django z Sartaną, po ich początkowym konflikcie, okazuje się być wzorowaną na tej Człowieka Bez Imienia i Płk Mortimera), Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (oniryczno-podobne wspomnienia Django o znalezieniu martwego brata, regularnie pojawiają się w tle postać stale grająca na harmonijce) czy Śmierć jeździ konno (biały bohater przebierający się za Meksykanina i zakradający się w ten sposób do obozu bandytów). Dodać do tego możemy czasem naprawdę fajne i ciekawe zdjęcia (vide scena pogrzebu z kamerą prezentującą punkt widzenia trumny, oglądającej akurat otaczającą ją postaci) czy jak najbardziej udaną muzykę Piero Umilianiego, potrafiącą przynieść tej niezbyt mądrej opowieści całkiem gęsty klimat. Innymi słowy, warto filmowi dać szansę, bynajmniej nie tylko dlatego, że jest urokliwie bezsensowny i tani.
1987 – Django Strikes Again a.k.a. Django 2: Powrót zza grobu (Nello Rossati)

Jak wiadomo, oryginalny Django Sergia Corbucciego odniósł tak duży międzynarodowy sukces (zdobywając serca widzów Europy Zachodniej czy nawet Ameryki Południowej, ale, z powodów cenzuralnych, początkowo omijając USA), że zaraz doczekał się ponad 30 nieoficjalnych sequeli. Większość z nich nie miała zresztą nic wspólnego z oryginalnym filmem, ot pożyczała od niego imię głównego bohatera w celach marketingowych. Dopiero ponad 20 lat później, w 1987 roku, włoskie kino zaprezentowało pierwszy oficjalny sequel, czyli Django Strikes Again z Franco Nero ponownie wcielającym się w swojego ikonicznego antyherosa. Podobno film początkowo miał nawet reżyserować sam Corbucci, ale zrezygnował. Zadania tego podjął się więc Nello Rossati, wcześniej specjalizujący się w komediach erotycznych i różnorakich thrillerach.
Ogólnie rzecz biorąc, w latach 80. włoskie kino popularne zaliczało solidny upadek i grono ichnich producentów i filmowców postanowiło spróbować wskrzesić spaghetti western. W ten sposób powstały filmy takie, jak Comin’ at Ya! (1981) Ferdinando Baldiego, Tex and the Lord of the Deep (1985) Duccio Tessariego, czy właśnie Django Strikes Again. Jak się jednak okazuje, w tym ostatnim wyłącznie pastiszowa sekwencja otwierająca jest westernem sensu stricto. Jako jedyna część filmu rozgrywa się na Dzikim Zachodzie i prezentuje podstarzałych rewolwerowców, którzy wspominają dawne czasy i ich największe ikony. Jako ostatnią i najważniejszą, „tego, co chodził z karabinem maszynowym”, wymieniają oczywiście Django. I zaraz giną. Po tym uroczym i nawet obiecującym początku akcja przenosi się gdzieś do Ameryki Południowej (film kręcony był w Kolumbii), gdzie w klasztorze mieszka nasz bohater, teraz będący pokojowym mnichem żałującym uczynków z brutalnej przeszłości. Pewnego dnia odwiedza go jego dawna ukochana i informuje, że umiera, a przecież samotnie wychowuje córkę, która, jak się okazuje, jest jego dzieckiem. Po kilku dniach namysłu bohater wybiera się do jej domu poznać swoją pociechę, lecz natyka się tam tylko na stos trupów oraz informację, że córka, wraz z wieloma innymi ludźmi z okolicy, została porwana przez handlarzy niewolników. Rzecz jasna, oznacza to powrót na ścieżkę przemocy. Najpierw co prawda Django spróbuje odzyskać dziecko pokojowo, co skończy się dlań źle, ale wkrótce wybierze się na cmentarz, gdzie pod nagrobkiem ze swoim imieniem zakopał kiedyś swój legendarny karabin.
Django Strikes Again to film wyraźnie powstały pod wpływem rozgrywającego się w dżungli ejtisowego kina wojennego i obrazów o Rambo. Są tu też jednak elementy szybko przywodzące na myśl oryginał Corbucciego – dowodzący handlarzami El Diablo to sadystyczny kolonialista na miarę konfederackiego majora Jacksona, bardzo podobnie traktujący swoich niewolników, bohater często biega z wiadomą bronią, a opowieść ma mocno antyrasistowski wydźwięk – i jest też grupa polujących na ludzi bandytów bardzo przypominająca, również wizualnie, okrutne szajki z licznych spaghetti westernów. Niestety, jak na taką pulpową opowieść tempo nie jest zbyt szybkie, a reżyser najwyraźniej nie miał pomysłu, jak filmować sceny akcji z użyciem karabinu maszynowego, często chowając go przed kamerą lub unikając bezpośredniego pokazania spustoszenia, jakie sieje. Poniekąd pasuje to do unikania pokazywania w kadrze co brutalniejszych widoków. Niby okrucieństwa tu nie brakuje, jednak to rzadko jest filmowane i zastanawiam się tylko, czy to z powodów budżetowych czy cenzuralnych, bo twórcy chcieli trafić do jak najszerszego grona. Całkiem możliwe, że jedno i drugie, ale rezultatem obrazy, które niekoniecznie przekonują. Do tego sam Django przeszedł przemianę trochę smutną – będąc postacią cokolwiek naiwną, jednoznacznie pozytywną i chcącą czynić już wyłącznie dobro, jawi się jak niemalże wykastrowana wersja samego siebie. Niby wszystko jest fabularnie uzasadnione, ale problem w tym, że bohatera można by tak naprawdę nazwać zupełnie inaczej i niewiele by się w tej opowieści zmieniło.
Nie znaczy to wszystko, że film jest zły. Ma on kilka fajnych elementów, jak wspomniany pastiszowy początek, urokliwie nawiązująca do Corbucciego scena odkopywania broni na cmentarzu czy drugoplanową postać czarnoskórej wojowniczki będącej oddaną niewolnicą i niemal prawą ręką El Diablo (który też jest postacią całkiem charyzmatyczną). Całości z pewnością brakuje jednak werwy i pazura, czyli cech, zdawałoby się, dla takiego filmu najważniejszych. Rezultatem po prostu ciekawostka dla fanów gatunku i oryginału. No cóż, Django skończył się na Django!
PS. Żaden z wyliczonych westernów lat 80. nie odniósł sukcesu.
1995 – Jonathan of the Bears – Enzo G. Castellari

Keoma (1976) Enzo G. Castellariego to zdaniem wielu ostatni wielki spaghetti western. Gatunek umierał już od początku lat 70., gdy zdominowały go parodie, i nostalgiczny Keoma miał przywrócić mu dawny blask. Co prawda przywrócił, ale tylko na chwilę, bo ratunku dla całości już nie było. Niemniej, jeszcze w latach 80. niektórzy włoscy filmowcy próbowali wskrzesić swój do-niedawna-największy towar eksportowy. Żaden z nich nie odniósł sukcesu i spaghetti western pozostawał martwym. W tym czasie Castellari zajmował się kinem przygodowym i sci-fi, największy sukces osiągając swoimi śmiecio-pulpowymi obrazami postapo, czyli 1990: The Bronx Warriors (1982), The New Barbarians (1982) i Escape From the Bronx (1983). Ciągle jednak marzył o tworzeniu westernów. Był to wszakże jego ulubiony rodzaj kina i na początku kariery, której start właśnie mu zawdzięczał, nakręcił 8 reprezentujących go obrazów. Wraz z latami 90. i wielkimi sukcesami Tańczącego z wilkami (1990) czy Bez przebaczenia (1992) pojawiła się sposobność zrealizowania westernu numer 9.
Co szybko rzuca się w oczy, Jonathan of the Bears to duchowa kontynuacja Keomy, powstała przy tym pod wpływem Tańczącego z wilkami. Film jest koprodukcją włosko-rosyjską, w całości nakręconą w Rosji, toteż nie ujrzymy w nim typowych dla spaghetti westernów plenerów. Tak jak w Keomie, tytułowego bohatera gra długowłosy Franco Nero; o ile tam był on pół krwi Indianinem, tutaj jest rosyjskim imigrantem wychowanym przez Indian. No, przez Indian oraz niedźwiedzie, a przynajmniej jednego niedźwiadka, na którego natknął się jako dziecko, gdy schował się przed bandytami, którzy zamordowali jego rodziców. Tak jak Keoma, jest on gotów w każdej chwili sypać mądrościami na temat wolności i sprawiedliwości, nie przepada za przemocą, ale przede wszystkim za rasizmem, i w razie potrzeby jest świetnym wojownikiem.
Pierwsza połowa filmu ciekawie miesza płaszczyzny czasowe, często ukazując wspomnienia bohatera z czasów dzieciństwa. Z jednej strony towarzyszy temu fajnie nostalgiczna atmosfera i przyjemna muzyka łącząca folk indiański z folkiem amerykańskim (Castellari wraca do soundtracku Keomy, ale zmienia instrumentarium), z drugiej nie brakuje dziecinnej naiwności, zwłaszcza oczywiście w wątku przyjaźni z niedźwiedziem. W międzyczasie widzimy zaś rosnącą w bohaterze żądzę zemsty i cokolwiek porwany wątek jego polowania na oprawców swojej rodziny. Ładne formalnie (dopracowane zdjęcia, gęsty klimat), jednak niekoniecznie zgrabne dramaturgicznie (leniwe tempo, wspomniane skupienie się na dzieciństwie). Zresztą sam Nero miał po premierze filmu otwarcie narzekać na czas trwania opowieści (110 minut) i ciężko nie przyznać mu racji. Druga połowa bardziej skupia się na teraźniejszości oraz konflikcie z człowiekiem chcącym wypędzić Indian z ich ziemi, ale i tu, mimo większej dozy akcji, tempo nie jest szczególnie szybkie, a przydałoby się, aby ożywić widza po jednocześnie ładnie balladowej i z czasem usypiającej pierwszej połowie. Więcej emocji przynosić mają choćby ujęcia w slow motion, ale te nie cechują się już gracją na miarę Keomy. Wreszcie wisienkę na torcie stanowi fakt, że ponad 50-letni Nero, choć generalnie grający całkiem nieźle, udaje tu, że ma jakieś 20 lat mniej. Niekoniecznie dziwi więc, że film, choć to i owo mający do zaoferowania, okazał się komercyjną porażką. Castellari do dziś jednak marzy o powrocie do westernu. W Jonathan of the Bears widać zresztą jego szczerą miłość do gatunku. I choćby dla niej warto po ten film sięgnąć.
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis