Z Miasta Aniołów. Historia serii Trancers

Co powiecie na to, żeby pomówić sobie co nieco o królach trashowego kina, czyli o Full Moon Features? Wytwórnia ta zasługuje na pamięć i odrobinę miłości, może nie za swoje obecne dokonania, ale za te dawniejsze, za perełki pokroju Re-Animatora (1985), From Beyond (1986, oba w reżyserii Stuarta Gordona), a także za jej trzy sztandarowe filmowe serie – Władcę lalek (1989 – 2012), SubSpecies (1991 – 1998) oraz Trancers (1985 – 2002), której poświęcony poniższy tekst.

Trancers jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych produkcji Full Moon. Na przestrzeni lat doczekała się całej masy sequeli, czasem nawet kręconych równolegle, ale nie uprzedzajmy faktów. Dla mnie jako raczkującego kinomana (podczas pierwszego seansu byłem świeżo po gimnazjum) dzieło Charlesa Banda było niemałym odkryciem. Nigdy przedtem nie znałem terminu „kino klasy B”. I cóż, było to najlepsze wprowadzenie jakie mogłem mieć.

Pierwsze Trancers (wydane także pod tytułem Future Cop) swoją premierę miało w 1985 roku, w czasach kiedy Full Moon jeszcze nawet nie nazywało się Full Moon. Założone przez Charlesa Banda Empire International Pictures specjalizowało się w produkcji niskobudżetowych filmów science-fiction oraz horrorów, a także ich dystrybucji kinowej. Wytwórnia ta zbankrutowała w 1988 roku, jednak szybko odrodziła się i przyjęła nazwę, pod którą wszyscy ją dziś znamy.

Film zaczyna się w post-apokaliptycznej, oświetlonej neonami przyszłości, a dokładniej w XXIII wieku, gdzie poznajemy Jacka Detha, funkcjonariusza policji Miasta Aniołów. W swojej wyjętej żywcem z filmu noir narracji bohater informuje nas, że niedawno wyeliminował niejakiego Martina Whistlera – przestępcę, który siłą swojego umysłu potrafi zmieniać ludzi o słabej woli w tzw. Trancerów, swoich zombie-niewolników. Szybko jednak wychodzi na jaw, że Whistler wcale nie umarł. Wrócił i zaczął wcielać w życie swój plan przejęcia władzy w metropolii. Cofa się on w czasie do lat 80-tych XX wieku, gdzie zamierza zabić przodków członków Rady Miasta Aniołów, w skutek czego ci nigdy się nie narodzą. Jack zostaje wysłany w ślad za swoim dawnym nemezis z oczywistym zadaniem.

Za scenariusz do Trancers odpowiedzialni byli Danny Bilson i Paul De Meo – duet, który pracował przy serialu Flash z 1990 roku oraz starszym o rok Disneyowskim Człowieku Rakiecie. Ze streszczenia fabuły, które zaserwowałem, łatwo wywnioskować, że jest to film mocno inspirowany Łowcą Androidów (1982) i Terminatorem (1984). Nie jest to jednak jakaś bezwstydna zrzynka. Powiem nawet, że film wykłada kilka własnych, ciekawych pomysłów. Głupich jak but, ale wciąż ciekawych. Podróżowanie w czasie w świecie Trancers nie odbywa się za pomocą kiczowatych maszyn, a za pomocą pewnego serum. Ów specyfik po wstrzyknięciu przenosi w czasie świadomość podróżującego i umieszcza ją w ciele jego przodka. Jednakże, jak na film traktujący o podróżach w czasie, dzieło Charlesa Banda mocno „olewa” zasady funkcjonowania kontinuum czasoprzestrzeni. Kolejni członkowie rady zostają wymazani i nikt nie powinien ich istnienia w ogóle pamiętać, powinno to również pociągnąć za sobą inne alternacje w przyszłości… ale nic takiego się nie dzieje. Jest także wiele innych mniejszych lub większych głupotek i naiwności, ale gdy przyjrzymy się im dokładniej, to nie będziemy w stanie pozbyć się wrażenia, że ta głupkowatość była zamierzona. Scenarzyści musieli wiedzieć jak absurdalne były ich pomysły i musieli umieścić je w scenariuszu z pełną tego świadomością. Chwilami to wręcz przypomina badanie tolerancji widza na różne rozwiązania fabularne.

Czy te wszystkie głupoty przeszkadzają w czerpaniu przyjemności z oglądania Trancers? Absolutnie nie! Może to zabrzmi nieprawdopodobnie, ale nadają one całości unikalnego smaku i uroku. Poza tym, film wcale nie zapomina o bohaterach i potrafi widza zaangażować w tę kuriozalną fabułkę. Jack Deth to stereotypowy, zmęczony życiem macho-glina w prochowcu i z włosami na żelu, ale nie jest on ani pisany, ani grany całkiem serio. Wyrazy uznania należą się niezastąpionemu w tej roli Timowi Thomersonowi, który wykreował prawdziwie wyrazistego i zabawnego protagonistę.

Po drugiej stronie barykady, jako Martin Whistler wystąpił Michael Stefani, który to z kolei celował w odczłowieczony, zimny wizerunek antagonisty ze swoim monotonnym głosem. I choć na pierwszy rzut oka jaki się to jako po prostu drętwe aktorstwo, należy pamiętać, że w tym filmie wszystko jest zamierzone… nawet wady.

Reszta postaci nie zostaje wcale w tyle. Wszyscy bowiem są charakterystyczni, a w dodatku całkiem dobrze zagrani. Pośród występujących w filmie aktorów znalazła się mająca na koncie Oscara młodziutka Helen Hunt w roli Leny, dziewczyny z XX wieku, która będzie pomagać Jackowi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, co oczywiście zaowocuje wątkiem romansowym. Prostym, ale nie ckliwym, a dzięki niesamowitej chemii między aktorami – wiarygodnym dla widza.

Muzykę do Trancers skomponował duet Mark Ryder i Phil Davies, który towarzyszyć nam będzie aż do trzeciej części cyklu. Soundtrack odgrywany jest na syntezatorach i choć słyszalne są mniejsze lub większe inspiracje kompozycjami Vangelisa z Łowcy Androidów, to w większości jest on czymś „własnym”. Zapada w pamięć, buduje klimat i dobrze wkomponowuje się w resztę. To jeden z tych soundtracków, które przesłuchałem kilkukrotnie.

Oczywiście nie mamy do czynienia z filmem wysokobudżetowym. Trancers kosztowało ok $400 000, i tak, jest to film tani i kiczowaty, ale nie jest to taniość, która powinna kogokolwiek razić w oczy. Scenografie w przyszłości są proste, ale starano się nadać im futurystycznego wyglądu. Przypomina to stylistykę filmów science-fiction z lat 50/60-tych z dodatkiem neonów. Efekty specjalne są archaiczne, ale nie tandetne. Ciekawostka: Pojawia się efekt kuli lecącej w zwolnionym tempie… 14 lat przed Matrixem (1999)!

Trancers to film z wyjątkowym „duchem”. Jest konsekwentny w tym co robi, nawet jeśli jest to absurdalne. Bywa tanie, naiwne, absurdalne, a jednak potrafi uczynić z tego swój atut. To głupawa historia, która napisana i zagrana została zaskakująco dobrze. Nie zapomina o tym czym jest i czerpie z tego frajdę. Wymaga przymrużenia oka, ale zapewnia bardzo dużo zabawy.

Film był wielkim sukcesem dla wytwórni, ale z powodu bankructwa powrót Jacka Detha przeciągnął się na sześć lat. W tym czasie kształtujące się Full Moon wypuściło Władcę Lalek (1989) w reżyserii Davida Schmoellera, a także kilka filmów o robotach takich jak Robot Jox (1989) od Stuarta Gordona. Gdy w 1991 roku Charles Band powrócił do tematu gliniarza z przyszłości, udało mu się ie tylko zebrać całą obsadę z pierwszego filmu, ale i wzbogacić ją o kilkoro rozpoznawalnych aktorów, jak dziewczynę Jamesa Bonda, czyli Martine Beswick, weterana kina klasy B (w tym także produkcji Full Moon i Empire) Jeffrey’a Combsa (czyli samego Herberta Westa) oraz Richarda Lyncha.

Trancers II (1991) wydane zostało gdzieniegdzie z podtytułem The Return of Jack Death, albo pod nazwą Future Cop II. Scenariusz do niego sporządził Jackson Barr (scenarzysta pierwszego SubSpecies) i napisał sequel lepszy od oryginału.

Rada Miasta Aniołów chce aby Jack wrócił i został jej członkiem, jako że trwają przygotowania do wojny z Trancerami. Niestety nie można już go sprowadzić poprzez serum, bo jego ciało w przyszłości obumarło po sześciu latach leżenia bez życia. Posłużyć temu ma najnowszy wynalazek – komora TCL, czyli wehikuł czasu.

Plan napotkał pewne komplikacje, bowiem pierwsze wysłana w przeszłość agentka, która miała sprowadzić komorę TCL, zaginęła. Tą agentką była Alice Stilwell – żona Jacka Detha z przyszłości. Co więcej – żona, która została zamordowana.

W międzyczasie Jack stara się ułożyć sobie życie z niejaką Leną, ale ich plany również zostają przerwane przez pojawienie się Trancerów. Okazuje się bowiem, że Whistler miał brata i brat ten pod przykrywką organizacji ekologicznej zbiera ludzi z ulicy i przemienia ich w zombie-niewolników.

Nagromadzenie wątków jest dość duże, bo oprócz wprowadzenia nowych, kontynuowane są te z poprzedniej części. Nowy scenarzysta nie zgubił jednak uroku „jedynki”, a wręcz wzbogacił go szczyptą humoru. Najciekawszym elementem historii jest (czego łatwo się domyślić) Jack i jego dwie żony. Panie z oczywistych powodów nie mogą się ze sobą pogodzić, z kolei grany przez Tima Thomersona bohater przechodzi z ramion do ramion, rozdarty przez uczucia do jednej i do drugiej. Wątek ten jest o tyle ciekawy, że prowadzi zarówno do tych najzabawniejszych, jak i najsmutniejszych momentów całego filmu. Jack nie jest już tylko archetypicznym twardzielem w prochowcu. Dużo z tego wizerunku ulatuje w konfrontacji z tą… niecodzienną sytuacją. Z zamian postać zyskuje więcej „człowieczeństwa” i wiarygodności.

Trancers II to afera na o wiele większą skalę niż część pierwsza. Twórcy dołożyli starań by była to produkcja większa, ambitniejsza i bogatsza i w ogólnym rozrachunku udało się im z tego wywiązać. W ramach taniego kina klasy B, ale jednak. Zatrudnieni zostali rozpoznawalni aktorzy, masa statystów, akcji jest o wiele więcej, są strzelaniny, a nawet wybuchy.

Film jest „bogatszy”, ale jego ton, klimat i strona wizualna zostały zmienione względem pierwowzoru. Jest to produkcja, która traktuje się jeszcze mniej poważnie, a elementy neo-noir i neonowe światełka poszły w odstawkę. Całość sfotografował często współpracujący z Full Moon Adolfo Bartoli, który sprawił, że Trancers II wygląda miejscami jak film telewizyjny. Zdjęcia w jego wykonaniu wyglądają bardzo prosto, przez co ucierpiała strona wizualna nijak już nie pasująca do odgrywanego na syntezatorze soundtracku.

Jak już wspomniałem, obsada filmu jest iście doborowa. Richard Lynch dostarcza ekscentryczny czarny charakter jakim jest E. D. Wardo. Oczywiście, ma on jeszcze pomocników w postaci Jeffrey’a Combsa i Martine Beswick. Nie są to skomplikowani złoczyńcy, ale wcielający się w nich aktorzy posiadają na tyle silną prezencję, że są w stanie zdeklasować Martina Whistlera bez najmniejszego problemu.

W 1992 roku na rynek video trafił Trancers III – pierwsza odsłona cyklu, która nie miała dystrybucji w kinach. Jest to też pierwsza część niereżyserowana przez Charlesa Banda. To stanowisko wraz ze sporządzeniem skryptu powierzono weteranowi kina klasy B, wielokrotnie pracującemu z Full Moon scenarzyście C. Courtney Joynerowi. Twórca ten zasłużył się dzięki pracy nad scenariuszami do trzeciej, i przez wielu uznawanych za najlepszą, odsłony Władcy Lalek, czyli Zemsty Toulona (1991) oraz Klasy 1999 (1990) Marka L. Lestera, a w przyszłości dokona adaptacji Przyczajonej Grozy Lovecrafta oraz napisze nieoficjalną adaptację Marvelowskiego Dr Strange’a zatytułowaną Dr Mordrid (1992).

Film zaczyna się w niezbyt ciekawym momencie życia Jacka. Nad jego małżeństwem z Leną wisi widmo rozwodu, a praca detektywa szkodzi mu bardziej niż pomaga. Jako, że zawsze może być gorzej, z przyszłości, w komorze TCL przybywa android o nazwie Shark i porywa Jacka. Trancerzy rozpętali prawdziwą apokalipsę w Mieście Aniołów i niedobitki sił policji proszą bohatera, by ten udał się do roku 2006 (który nadal wygląda jak rok 1990) i powstrzymał katastrofę. Na miejscu Jack odkrywa istnienie wojskowego projektu polegającego na hodowaniu super-żołnierzy prowadzonego przez niejakiego pułkownika Muthuna.

Trancers III to pod wieloma względami powrót do korzeni serii. Ton zrobił się o wiele poważniejszy, klimat mroczniejszy, pozwolono sobie na więcej brutalności, wrócono nawet do neonów i nawiązań do kina noir. Jest to także najdrożej wyglądająca odsłona serii. W porównaniu z dwiema poprzednimi częściami, scenografie, jak na przykład baza pułkownika Muthuna, czy charakteryzacje, wykonane zostały o wiele lepiej. Czegoś takiego nigdy przedtem w tej serii nie uświadczyliśmy.

Duża część obsady z poprzednich części nie powraca, jednakże film wyjaśnia co stało się z poszczególnymi postaciami. Powracają, oprócz Tima Thomersona oczywiście, Thelma Hopkins, Megan Ward i żegnająca się z serią Helen Hunt. Przedstawiony zostaje Harris grany przez Stephena Machta, który powróci przy okazji części czwartej i piątej. Antagonistę filmu, czyli pułkownika Muthuna zagrał nie byle kto, bo sam Andrew Robinson (który nawet mówi raz „Come to daddy” w ramach uroczego nawiązania do Hellraisera (1987)). Nie jest to skomplikowany czarny charakter – szalony wojskowy chcący stworzyć żołnierza doskonałego – ale prezencja i przerysowana gra Robinsona czyni z niego kompetentnego złoczyńcę.

Film ten jest zakończeniem pewnej epoki w serii. To ostatni raz, gdy widzimy znane nam postacie i wcielających się w nich aktorów. To ostatni raz, gdy usłyszymy w tle muzykę Rydera i Davisa. Postać Jacka również się zmieniła, bowiem w zderzeniu ze wszystkimi przeciwnościami losu stał się posępniejszy i… zmęczony. Przyznam, nie spodziewałem się takiego finału jego historii. Podczas gdy poprzednie części kończyły się optymistycznie, a jego związek z Leną kwitnął z filmu na film, tutaj dostaliśmy coś nieoczekiwanego – smutne i gorzkie zakończenie wątku miłosnego, a przy okazji postaci takiej jak Jack nietrudno o wzbudzenie u widza żalu i współczucia.

Jedyną poważną wadą jaką mógłbym znaleźć w Trancers III jest niewykorzystanie postaci Sharka. Pojawia się on na początku, porywa Jacka w przyszłość, by potem zniknąć aż do finału. Wydaje mi się, że Joyner sam nie wiedział co z tą postacią zrobić bo w owym finale nie bierze ona dosłownie żadnego udziału. Po prostu tam jest… i nic nie robi.

Po ten film chyba nikt poza fanami serii nie sięgnie. To solidna kontynuacja, udane zakończenie pewnych wątków, a dla wielu ostatnia godna uwagi część cyklu.

***

Nadszedł czas wielkich zmian. Historia Jacka Detha była już w gruncie rzeczy zamknięta. Nie było już Trancerów, z którymi ten mógłby walczyć, dlatego też postanowiono eksperymentować. W połowie lat 90-tych Full Moon obrało kierunek kręcenia dwuczęściowych sequeli do swoich najlepiej sprzedających się serii. Były one realizowane równolegle, a potem wypuszczane z rocznymi odstępami. Dla serii SubSpecies, Bloodstone i Bloodlust (1993-94) były najlepszym, co mogło je spotkać, ale dla Władcy Lalek był to moment osiągnięcia dna, z którego już nigdy się nie podniósł (a seria tworzona jest po dziś dzień i liczy już 10 części). Trancers 4: Jack of Swords i Trancers 5: Sudden Deth (1994-95) nie cieszą się popularnością wśród fanów cyklu i często są pomijane. Ku mojemu zaskoczeniu, nawet Tim Thomerson wstydzi się udziału w tych dwóch filmach… i po dziś dzień nie wiem dlaczego tak jest.

Oba filmy powierzone zostały Davidovi Nutterowi, pracującemu przez większość swojej kariery nad serialami i innymi produkcjami telewizyjnymi. Również aktorzy zasilający obsadę Trancers 4 i 5 występowali wyłącznie w takich produkcjach. Stephen Macht jako jedyny z całej obsady trzech poprzednich części powtarza tutaj swoją rolę. Do roli głównego złoczyńcy – lorda Calibana chciano zatrudnić Rona Perlmana, ale ostatecznie powierzono ją o wiele mniej znanemu Clabe’owi Hartleyowi. Ponieważ film kręcono w Rumunii (producenci Oana i Vlad Paunescu odpowiedzialni byli za całą serię SubSpecies) w tle dostrzec można wielu rumuńskich aktorów. Znani z wampirzego cyklu Teda Nicolaua Mihai Dinvale i Ion Haiduc odgrywają tutaj epizodyczne role. Wszyscy ci aktorzy jednak zostali zdubbingowani w postprodukcji.

Produkcja napotkała kilka problemów po drodze, głównie z powodu niewystarczających funduszy. Pierwotnie powrócić miała postać Sharka i miał on być pomocnikiem Jacka. Wątek ten jednak porzucono, a sam Shark (takie wyjaśnienie otrzymujemy na początku) zostaje zniszczony w ostatniej misji na jaką Jack został wysłany. Z jednej strony, to straszne marnotrawstwo postaci, ale z drugiej Jack jest kimś, kto byłby zdolny od razu posłać swojego partnera do piachu. Brak środków pociągnął za sobą kilka innych zmian. Reżyser wraz z ekipą nie przepisywali jednak scenariusza, a… wyrywali po prostu zeń kartki.

Film zaczyna się w chwili, w której Jack wraca ze swojej ostatniej misji. Pracuje teraz jako strażnik czasu i przestrzeni. Nie czeka go jednak miłe powitanie, bowiem dowiaduje się, że jego żona Alice w czasie jego nieobecności zakochała się w jego przełożonym – Harrisie. Sama postać się nie pojawia, a w scenariuszu wspomniano ją zapewne tylko dlatego, że Megan Ward nie chciała powtórzyć swojej roli, niemniej jednak jest to całkiem ciekawy finał wątku żon Jacka z poprzednich części. Macho-glina znów zostaje sam.

Jack szybko zostaje wysłany na kolejną misję. Wsiada do komory TCL i już ma zostać wysłany w czasie, kiedy coś idzie nie tak. Okazuje się, że Solonoid – potwór, z którym Jack walczył na swojej ostatniej misji – zregenerował się wewnątrz komory. Natychmiast atakuje on bohatera, aparatura zaczyna wariować i oboje zostają trafiają do innego wymiaru – do fantastycznego świata zwanego Orpheus. Światem tym rządzą… Trancerzy, ale inni niż ci, z którymi do tej pory ścierał się Jack. Nazywający siebie Szlachcicami muszą wysysać energię życiową z innych ludzi żeby przetrwać. Nie odbijają się także w lustrze (skojarzenie z wampirami jest jak najbardziej na miejscu). Przeciwko tyranii Szlachciców staje ruch oporu zwący się Szczurami Tunelowymi i prędzej czy później drogi ich i Jacka skrzyżują się, co zaowocuje sojuszem.

Mimo dość niepochlebnego komentarza na temat obydwu produkcji, Tim Thomerson nadal daje z siebie wszystko, a jego postać jeszcze nigdy przedtem nie była pisana aż tak komediowo. Jack sypie ironicznymi tekstami jak z rękawa, a z powodu podróży międzywymiarowej jego gadżety przestają działać jak należy, co prowadzi do jeszcze większej ilości zabawnych scen. Nie ma tu jednak żadnej infantylizacji czy nadmiaru. Idealnie to wszystko wkomponowuje się w ton całej produkcji. Jack of Swords i Sudden Deth nie są filmami, które powinno traktować się poważnie. Choć pod wieloma względami można uznać je za zabawne, aktorstwo stoi na o wiele niższym poziomie w porównaniu z częściami poprzednimi. Postacie w Orpheus mówią nienaturalnymi, patetycznymi kwestiami zupełnie jakby wyrwali się z jakiegoś średniowiecznego poematu, a aktorzy swoją przerysowaną grą dolewają tylko oliwy do ognia. Takie podejście jest złe, to oczywiste, ale jest to podejście tak złe, że aż dobre. Najlepiej obrazuje to Terri Ivens w roli Shaleen – liderki Szczurów.

Clabe Hartley gra lorda Calibana i jest to charakterologicznie najciekawszy czarny charakter serii. Nigdy nie podnosi on głosu, nigdy nie szarżuje, jest opanowany, ale gdy ktoś mu podpadnie, ten od razu skręci mu kark lub gorzej, a co więcej – zrobi to z anielskim spokojem wyrytym na twarzy. To złoczyńca przerysowany i subtelny jednocześnie.

Choć można kręcić nosem na różne rzeczy, docenić należy Trancers 4 i 5 za organiczność. Podobnie jak przy okazji SubSpecies, wszystko kręcone było w prawdziwych lokacjach. Nie czyni to tychże filmów jakimiś wizualnymi majstersztykami, niemniej jednak miło jest sobie na te średniowieczne wnętrza popatrzeć. Po opisie fabuły łatwo się domyślić, że seria na tym etapie odrzuciła praktycznie wszystkie swoje charakterystyczne elementy i skręciła w kierunku niskobudżetowego fantasy. I faktycznie tak jest. Poza wampirycznymi Trancerami pojawia się magia, duchy, czarownicy i walki na miecze. Konieczne było skomponowanie nowej ścieżki dźwiękowej, bowiem odgrywane na syntezatorach motywy z poprzedników pasowałyby do tego wszystkiego jak pięść do nosa. Nowy soundtrack przygotował Gary Fry i wywiązał się ze swojego zadania solidnie, aczkolwiek nie są to kompozycje zapadające w pamięć.

W czasie trwania obydwu części śledzić będziemy przygodę Jacka od niefortunnego wypadku, przez walkę u boku Szczurów Tunelowych, aż po jego próby powrotu do domu. Scenarzysta Peter David zebrał całe mnóstwo ogranych motywów z filmów fantasy. Orpheus jest rządzone przez złego władcę i tylko mała grupka śmiałków postanawia się mu przeciwstawić. Jack jest przybyszem z innego świata, który wciągnięty zostaje w nieswój konflikt. Syn lorda Calibana – Prospero wstydzi się tego kim jest i próbuje walczyć ze swoimi popędami. To typowy skonfliktowany ze sobą bohater, który koniec końców odstąpi od swojej rodziny by stanąć po stronie dobra. Miedzy nim, a Shaleen narodzi się toporny, nikogo nie obchodzący romans okraszony dialogami, których nie powstydziłby się sam George Lucas. Nie tylko między aktorami nie ani trochę chemii, sam Prospero na etapie części czwartej przypomina charakterologicznie Stephana z pierwszej części SubSiecpes. Dopiero na etapie części piątej stał się on całkiem niezłą przeciwwagą dla porywczego charakteru Jacka.

W części piątej tempo zdecydowanie przyśpiesza. Złoczyńcy gromadzą siły żeby przeprowadzić kontratak, a Jack i Prospero podróżują do Zamku Nieubłaganego Terroru. Problem z nim jest tylko taki, że mało w nim samego nieubłaganego terroru. Na drodze bohaterów stają bowiem piękne tancerki, upiory, a na końcu zły doppelganger Jacka. Finał za to jest bardzo dramatyczny, ale niestety dość krótki.

Można znaleźć masę argumentów przeciwko dokonaniom Davida Nuttera. Zmiana, jaka nastąpiła względem trylogii, jest zbyt drastyczna, a znajomych elementów jest zbyt mało, by fani nie poczuli się kompletnie wyobcowani. Co gorsza, widać, że „piątka” jest w gruncie rzeczy bardzo tania. Kostiumy wyglądają prosto, a scenografie w pierwszych sekwencjach dziejących się w przyszłości wyglądają wcale ubogo. Fabuła nie jest niczym odkrywczym, a wręcz w sposób bezwstydny wykorzystuje znane wszystkim klisze i schematy.

To wszystko nie oznacza jednak, że nie da się z Trancers 4 i 5 czerpać jakiejkolwiek rozrywki. Da się, o ile złapie się odpowiedni dystans i zachowa otwarty umysł. Pierwszy film zdawał się brnąć w głupotę i kicz intencjonalnie i w filmach Nuttera można w zasadzie zaobserwować to samo. Myślę, że ci, którzy polubili pierwsze trzy filmy powinni dać Jack of Swords i Sudden Deth szansę, choćby po to by samemu wyrobić sobie o nich opinię.

I w tym miejscu chciałbym się zatrzymać. Nie oznacza to jednak, że seria skończyła się na części piątej. Trancers 6 trafiło na rynek video w 2002 roku i było powrotem do korzeni. Niestety film stracił całkowicie urok poprzedników traktując się zbyt poważnie, nie miał w obsadzie Tima Thomersona, i w końcu pochodził z czasów, w których taniocha Full Moon przestała być urocza, a zaczęła być nieznośna dla oczu (sequele Władcy lalek po części piątej czekał ten sam los). Make-up stał się „gumowy” do granic możliwości, bronie były wykonane z plastiku, a jeszcze w zanadrzu film miał karykaturalną scenę wyskoczenia przez okno.

Nigdy nie ukończona antologia (jeszcze za czasów istnienia Empire) zatytułowana Pulse Pounders miała zawierać segment, będący sequelem do pierwszego Trancers. Nowela ta została kilka lat temu (dokładnie w 2013 roku) odrestaurowana i wydana na DVD pod tytułem Trancers: City of Lost Angels. Podobne wydanie otrzymała inna część tejże antologii będąca adaptacją Lovecraftowskiego Złego duchownego (1987, wydane w 2012 – w obsadzie David Warner i Jeffrey Combs).

Trancers miało swoje wzloty i upadki ale nigdy nie schodziło poniżej pewnego poziomu. Seria ta przedstawiła mi Full Moon i po dziś dzień zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Warto też zaznaczyć, że była robiona z prawdziwą pasją. Oglądając odcinki Videozone, które wytwórnia poświęciła sequelom Trancers, niejednokrotnie uśmiechałem się pod nosem widząc jak dużą frajdę miała przy kręceniu cała ekipa. Ed Wood byłby dumny.

Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*