Panowie oglądają porno. Screen z opisanej w tekście kroniki filmowej.
W czasach PRL-u pornografia była zakazana. Oznacza to oczywiście, że za jej przemyt, rozpowszechnianie czy nawet posiadanie można było mieć, najogólniej rzecz ujmując, spore nieprzyjemności. Tego typu sytuacja prawna utrzymywała się aż do roku 1989. To o tyle paradoksalne, że polska popkultura lat osiemdziesiątych – nawet ta sterowana centralnie – nęciła wyposzczonych widzów seksem, kiedy tylko mogła. Za najlepszy przykład niech posłuży polski horror, który w tych czasach przeżywał jedyny bodaj w swojej historii okres rozkwitu (mniejsza o jakość produkowanych wówczas filmów). Horrory takie jak Wilczyca, Widziadło czy Lubię nietoperze obiecywały widzom nie strach, ale seks właśnie, a ich plakaty nie próbowały nawet ukryć faktu, że fabuły z wątkami paranormalnymi są przede wszystkim dodatkiem do biustów urodziwych polskich aktorek.
Ten nagły rozkwit erotyki w polskim kinie zawdzięczać możemy przede wszystkim kryzysowi ekonomicznemu. Wpłynął on na polską popkulturę w sposób, który uznalibyśmy dzisiaj za… całkiem pozytywny. Patrząc na topniejące środki dewizowe, włodarze kinematografii stwierdzili bowiem, że jeśli już kupować filmy zagraniczne, to te, które się sprzedadzą. Dzięki temu na polskich ekranach pojawili się między innymi Luke Skywalker, Indiana Jones i Bruce Lee. Rodzime kino zwróciło się z kolei w stronę niezobowiązującej i jednocześnie mocno nieporadnej rozrywki przyozdobionej sporą dawką seksu i specyficznie pojmowanej eksploatacji.
Filmem, który łączy wszystkie te zjawiska, jest Karate po polsku. Oto skromny dramat inspirowany westernem, który miał początkowo wejść na nasze ekrany pod wieloznacznym tytułem Drzazgi. Szefostwo studia uznało jednak, że widzowie – opętani wówczas szaleństwem na punkcie Wejścia smoka – zdecydowanie chętniej pójdą na Karate po polsku. Była to chyba najbardziej włoska z ducha decyzja w historii polskiego kina, film pozbawiony niemal scen walki sprzedano bowiem jako lokalną wersję hitu z Małym Smokiem. A widzowie i tak nie mieli pretensji, bo Dorota Kamińska, jedna z najseksowniejszych polskich aktorek lat osiemdziesiątych, przez większość filmu ganiała w krótkich szortach, a w dwóch scenach występowała w stroju Ewy.
Inna sprawa, że podejście władz do seksu było, co może sugerować już wspomniane wyżej prawo, dość schizofreniczne. Choć erotyka zagnieździła się w rodzimej popkulturze, pornografię piętnowano na każdym kroku. W Polskiej Kronice Filmowej z 1988 roku znalazł się krótki reportaż o kasetach wideo. Oprócz prowizorycznych wypożyczalni realizatorzy sfilmowali także magazyn towarów skonfiskowanych przez celników, a wśród nich kasety z zagranicznym porno. „Świerszczyki już tylko w bagażach emerytów starego portfela” – komentował narrator, podkreślając rosnącą popularność erotyki „ruchomej” i jej większą atrakcyjność od erotyki „statycznej”. Materiał kończył się jednak jasnym przekazem: w zainscenizowanej scence dwóch starszych panów popijało wódeczkę, z podnieceniem wpatrując się w telewizor wyświetlający film z modelką, która dotyka swoich piersi, podczas gdy narrator konstatował, że zainteresowanie pornografią to oznaka impotencji.
W opisanej powyżej scenie współczesnego widza zaskoczyć może jeszcze jedna rzecz, a mianowicie fakt, że panowie oglądają kasetę razem. Dzisiejsze porno kojarzy się przede wszystkim z zabezpieczonymi hasłem folderami i stronami internetowymi, na które wchodzi się po uprzednim ukryciu numeru IP, w dodatku tylko wtedy, gdy nikogo nie ma w domu. W czasach PRL-u porno z kasety było jednak doświadczeniem kolektywnym, a czasami nawet bardzo kolektywnym. Krakowski klub studencki „Rotunda” na przełomie lat 1982/1983 oferował widzom repertuar, na który składały się między innymi Emmanuelle, Historia O i Salo, czyli 120 dni Sodomy, a więc filmy kontrowersyjne i skandaliczne, oferujące śmiałą erotykę. Kilkuset spragnionych sensacji widzów oglądało więc piersi Sylvii Kristel na kilku ustawionych w strategicznych miejscach klubu telewizorach, podczas gdy lektor czytał dialogi na żywo (które i tak nie były w tym wypadku specjalnie istotne).
Wspólne oglądanie porno dotyczyło jednak nie tylko klubów, ale i prywatnych domów. Temat ten pojawia się zresztą czasami podczas rozmów z właścicielami wypożyczalni, którzy twardą erotykę wspominają zazwyczaj nie jako coś wprawiającego w konsternację i wywołującego rumieniec wstydu, ale jako intrygującą nowość. Nigdy nie zapomnę rozmowy z przesympatyczną panią w okolicach sześćdziesiątki, która swój pierwszy magnetowid kupiła już w latach osiemdziesiątych. Znajomi przywieźli jej przemyconego zza granicy pornosa i zaproponowali wspólny seans. Ponieważ nikt z dorosłych nie wiedział, jak obsłużyć magnetowid, film musiał włączyć jej dziesięcioletni syn, podczas gdy przyszła właścicielka wypożyczalni pilnowała, by chłopiec patrzył tylko na elektroniczny sprzęt, a nie na inne sprzęty, które zaczęły pojawiać się na ekranie.
Dopiero otwarcie rynku dystrybucyjnego na działalność prywatną i upowszechnienie się magnetowidów spowodowały, że porno przestało być ciekawostką i stało się wstydliwą przyjemnością. Każdy, kto chadzał do wypożyczalni, pamięta zresztą na pewno kolorowe kotarki, za którymi rozciągał się świat okładek przyozdobionych damskimi ciałami w różnych, mniej lub bardziej wyuzdanych, pozach. Na początku lat dziewięćdziesiątych powstało co najmniej kilkanaście firm dystrybucyjnych, które specjalizowały się w rozpowszechnianiu pornografii. Do Polski ściągano wówczas nawet najbardziej dziwaczne filmy dla dorosłych, takie jak porno wersja Terminatora czy Super Mario Bros. (pod wiele mówiącym tytułem Super Hornio Brothers), a dystrybutorzy prześcigali się w wymyślaniu coraz bardziej kuriozalnych haseł reklamowych („Film reżysera Włóż go przez kraty” – głosiła jedna z okładek).
Zmiany w obyczajowości nie wszystkich jednak cieszyły. Właściciel wypożyczalni w niewielkiej podkarpackiej miejscowości, z którym miałem okazję niedawno rozmawiać, do dziś pamięta anonimowe listy z pogróżkami związane z oferowanymi przez niego filmami porno. Pisali głównie oburzeni katolicy, ale poziom ich wypowiedzi niewiele miał wspólnego z katolickim miłosierdziem. Jeden z listów zaczynał się od słów „Szczęść Boże”, po których następował zwrot „Ty skurwysynu!”, a dalej ciągnęła się litania zarzutów i gróźb.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że okres transformacji przyniósł też pierwszą gwiazdę porno polskiego pochodzenia, czyli Teresę Orlovsky. Choć pani Orlovsky karierę robiła za naszą zachodnią granicą, jej wielki biust był doskonale znany bywalcom rodzimych wypożyczalni. Na początku lat dziewięćdziesiątych w Olsztynie złapano wideopirata, który zajmował się masowym kopiowaniem i sprzedawaniem filmów, w których grała aktorka. A jako że Orlovsky była producentką dużej części swoich erotyków, miejscowa policja miała świetny pretekst, by wezwać ją na przesłuchanie. Wszyscy poinformowani z niecierpliwością czekali więc, aż gwiazda przyjedzie na komendę swoim białym mercedesem, a policjanci wystawali w oknach i wypatrywali jej wytapirowanej fryzury. Ponoć tego dnia żaden ze stróżów prawa nie miał ochoty brać wolnego.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis