Zombie Strippers! (2008). Let’s Dance!

Tematyka zombie wydaje się być nieśmiertelna, od kiedy w 1968 roku amerykański reżyser George A. Romero przedstawił światu Noc żywych trupów. Na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu lat opowieści o ożywionych umarłych prezentowane były w przeróżnych wariantach. Poza Romero kolosalny wpływ na ten konkretny podgatunek horroru wywarł ojciec chrzestny włoskiego kina grozy, Lucio Fulci. Jego nieoficjalna kontynuacja Świtu żywych trupów (1978) Romero – Zombie – pożeracze mięsa (1979), czy też trylogia Bram piekieł, w skład której wchodzą Miasto żywej śmierci (1980), Hotel siedmiu bram (1981) i Dom przy cmentarzu (1981), są tego idealnym potwierdzeniem. Poza tym niezwykle oryginalny wariant obrazu o wskrzeszonych umarlakach w 2002 roku zaproponował brytyjski twórca, Danny Boyle. 28 dni później, jakie wyszło spod jego ręki, cieszyło się powodzeniem na tyle dużym, że pięć lat później nakręcono kontynuację w postaci 28 tygodni później, a w tym roku do kin weszła – świetnie zresztą przyjęta – część trzecia, czyli 28 lat później. Ponadto w świecie zombie zanurzali się inni znani twórcy, chociażby Dan O’Bannon, Peter Jackson czy Edgar Wright. A teraz wyobraźcie sobie, że po tylu udanych produkcjach, z których spora część cieszy się absolutnym kultem, filmową zombie-nawierzchnię w 2008 roku „zakaziło” dzieło niejakiego Jay’a Lee, sytuujące ożywione trupy w klubie ze striptizem, gdzie główne role powierzono odtwórcy postaci Freddy’ego Kruegera – Robertowi Englundowi i czołowej gwieździe niezależnej wytwórni filmów pornograficznych – The Vivid Entertainment, nazywanej carycą imperium XXX – Jennie Jameson. Reżyser przy wsparciu tych dwojga, dodatkowo odpowiedzialny za scenariusz, zdjęcia i montaż, zrealizował dynamiczne, obskurne widowisko podszyte dawką niewybrednego humoru. Dla części odbiorców będzie to jeden z najgorszych seansów w życiu, lecz na pewno znajdą się tacy, którym Zombie Strippers! spodoba się na tyle, że z wypiekami na twarzy będą śledzić akcję, a być może nawet i ciskać napiwki w stronę ociekających seksapilem roztańczonych bogiń.

W niedalekiej przyszłości, gdzie urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych po raz czwarty (tak, dokładnie!) sprawuje George W. Bush, zakazane są wszelkie rozrywki natury erotycznej. Wprowadzono całkowity zakaz publicznego rozbierania się. W międzyczasie tajny rządowy wirus wymyka się spod kontroli i zaraża jednego z amerykańskich żołnierzy. Ten, nieco zdezorientowany, zupełnie przypadkiem trafia do nielegalnie działającego klubu ze striptizem. Lokalem zarządza szowinistyczny Ian, którego „podwładne” w osobach sześciu niezwykle atrakcyjnych dziewczyn mają zadbać o dobre samopoczucie swoich wiecznie niezaspokojonych klientów. Kiedy nieformalna liderka damskiej grupy imieniem Kat zostaje zainfekowana przez wojskowego przybysza, poza tym że staje się zombie, nabywa przy okazji lepszych umiejętności tanecznych. Cała sytuacja zbiega się w czasie z przybyciem nowej tancerki – bardzo nieśmiałej dziewczyny zbierającej pieniądze na operację dla chorej babci. Jessy, bo tak jej na imię, czeka podwójna walka. Pierwsza skupi się na przełamaniu wstydu na scenie, zaś druga na konfrontacji z zarażonymi koleżankami – striptizerkami…

Produkcja Zombie Strippers!, oceniając ją jako przedstawicielkę kina klasy B, ma wszystko to, co powinien posiadać niskobudżetowy film komercyjny. Fabuła jest na tyle przejrzysta, że nawet gdy na chwilę spuścimy wzrok z ekranu, nie pogubimy się przy ponownym skupieniu na myśli przewodniej. Sceny przemocy, choć na pierwszy rzut oka wyszukane i obrzydliwe, częściej powodują uśmiech niż przerażenie. Natomiast jeśli brać pod uwagę ilość roznegliżowanych fragmentów, czyli magnes, którym film Lee w trakcie premiery szczególnie przyciągał potencjalnych odbiorców, dostajemy ich na tyle dużo, że z czasem bardziej zaczynają interesować nas kolejne taneczne akrobacje aniżeli działania bohaterów mające na celu zgładzanie zombich. Z jednej strony to wada, z drugiej zaleta.

Rozpatrując ten motyw jako mankament – szkoda, że reżyser poświęcił tak mało miejsca ekipie żołnierzy wezwanej z powodu wycieku wirusa. Ich wejście w początkowych minutach nastrojem przypomina bowiem sceny z serii Obcy czy Predator, oferując całkiem imponującą rozwałkę. Ponadto siedmioosobowa drużyna wojskowych prezentuje się nad wyraz ciekawie. Charakterystykę czterech przedstawicieli płci męskiej zredukuję do tego, że trzej z nich to doświadczeni „rzeźnicy”, natomiast ostatni – będący typową fabularną kliszą – jest nieporadny i tchórzliwy. Jeśli zaś brać na warsztat damski odłam w osobach trójki ponętnych najemniczek, niewiele różni się on od tancerek będących „pod batem” Iana. Natura wyposażyła bowiem wspomniany żeński tercet w walory o niebanalnych rozmiarach i choć dziewczyny wykonują powierzone im zadania w ubraniu, ich garderoba jest na tyle krótka, obcisła i prowokacyjna, iż można odnieść wrażenie, że za chwilę wejdą na scenę, pozbędą się wszystkiego i przy akompaniamencie drapieżnych metalowych nut będą kusić nas swoimi zgrabnymi ciałami.

Jeśli zaś rozpatrywać wspomniany czynnik w kategorii mocnych punktów – w końcu to striptizerki są tutaj głównym wabikiem i to im należy się większy czas antenowy. Zacznijmy od tych najbardziej niewinnych. Poza przyjezdną Jessy drużynę tancerek erotycznych o podobnie subtelnym charakterze zasilają Berenge i Gaia. Pierwsza, jak już wcześniej wspomniałem, zatrudnia się, gdyż potrzebuje środków finansowych, aby sfinalizować operację chorej babci. Berenge wie, że striptiz to uwłaczająca profesja i trzyma się jej, bo nie widzi nic lepszego na horyzoncie. Gaia wydaje się być rozdarta między dwiema delikatniejszymi koleżankami a pozostałą, drapieżniejszą częścią tego strip-squadu. A skoro już jesteśmy przy tych bardziej wyzwolonych tancerkach, złote laury wstępu dzierży Lilith – dziewczyna o czarnych włosach i dość przerażającej acz zmysłowej aparycji, wyglądem przypominająca damską wersję Marilyna Mansona. Kolejna z nich – Bobby Sox, wydaje się z początku ledwie zauważalna. Dopiero w końcowych sekwencjach, w trakcie tańca, jej bluźnierczy wizerunek na stałe tatuuje nam się na mózgu. Jeannie to jedna z dwóch dominatorek. Poza pyskatym usposobieniem jest wulgarna i ponadprzeciętnie pewna siebie, zaś potężny cielesny kapitał, jaki ukrywa pod bielizną, spycha na dalszy plan resztę zatrudnionych dziewczyn. I choć wszystkie tancerki z klubu Iana są pociągające i charyzmatyczne, żadna z nich – jeśli brać pod uwagę zarówno doświadczenie, warsztat sceniczny, jak i seksapil – nie dorównuje drugiej dominatorce, czyli Kat. To ona uchodzi za królową tego lubieżnego ula, a najbardziej pociągająca okazuje się wtedy, kiedy jest… martwa.

Pomimo iż Jay Lee zaangażował do swojego rozbieranego projektu w większości piękne kobiety, jedną z głównych gwiazd produkcji uczynił Roberta Englunda. Ian w jego wykonaniu to nie tyle szowinista, co mężczyzna wręcz brzydzący się niewiastami, które zarabiają na życie świadcząc zatrudnienie w zawodach oscylujących wokół seksu. I nie ma większego znaczenia, czy próbuje doprowadzić do porządku wyniosłą Kat, czy też sprowokować u delikatnej Berenge większe poświęcenie na scenie. Zarówno w jednym, jak i drugim wypadku jest tak samo arogancki i niesprawiedliwy. Ciekawe uzupełnienie tworzy jego „prawa ręka” – niejaka Madame Blavatski, w którą wcieliła się Carmit Levité. To jedyna atrakcyjna kobieta w tej wyuzdanej tancbudzie, która chroni swoich drogocennych „skarbów” przed nalotem męskich spojrzeń.

Drugą rozpoznawalną personą zatrudnioną na potrzeby Zombie Strippers! jest osoba nietuzinkowa. Nietuzinkowa z kilku powodów. Po pierwsze, duże kontrowersje budzi jej filmowa przeszłość, gdyż była nie tylko jedną z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd imperium XXX, lecz przede wszystkim wprowadziła porno na salony w latach 90. Po drugie, często zapraszano ją jako modelkę na potrzeby różnych wideoklipów, które w latach jej świetności były emitowane przez każdą stację muzyczną na świecie. Wystarczy wspomnieć chociażby klip do utworu Without Me Eminema czy związek z gitarzystą Jane’s Addiction – Dave’em Navarro. Po trzecie, choć kariera w branży porno nieco nadwątliła jej wizerunek, to jednocześnie przyczyniła się do zapewnienia jej osobie kultu. To jedyna aktorka grająca w filmach dla dorosłych, która ma nie tylko gadżety erotyczne ze swoim wizerunkiem, ale również zabawkowe figurki, grę wideo symulującą seks i odzież wraz z innymi ciekawymi dodatkami. Ponadto napisała dwie książki, z których pierwsza, stworzona w kooperacji z Neilem Straussem – Jak… kochać się jak gwiazda porno. Opowieść ku przestrodze, została okrzyknięta przez The New York Times jedną z najciekawszych pozycji 2004 roku i wydawniczym bestsellerem. Mowa, rzecz jasna, o Jennie Jameson.

Zombie Strippers! zawdzięcza swój nietypowy urok nie tylko wrednemu Englundowi i bezpruderyjnej Jameson z całym zastępem równie kuszących tancerek i żołnierek, lecz również ścieżce dźwiękowej. Piosenki grup Kazy, The Dirtbombs, Maroon, KYO, Vistalance i Yeva doskonale korelują z widowiskiem, jakie dziewczyny Iana robią na scenie. Mimo to najciekawsze utwory to te w wykonaniu Roxy Saint, czyli odtwórczyni roli Lilith. Jeśli podobają się Wam kawałki w stylu Hardly Wait Juliette Lewis, które zdobiło soundtrack do Dziwnych dni (Kathryn Bigelow, 1995), jak najszybciej powinniście zapoznać się z piosenkami tej mrocznej diwy.

Kiedy ktoś czyta tutaj o Zombie Strippers!, pewnie odnosi wrażenie, że to wspaniały film, z oryginalnym podejściem do tematu, całą masą obleśnych atrakcji i paradą wiecznie rozebranych, zmysłowych dziewczyn. Co prawda świeżości, obrzydliwości i cielesnej wulgarności dziełu Lee odmówić nie można, lecz jeśli brać pod uwagę wymiar intelektualny tej produkcji i tak zwany dobry smak (w kategorii horroru, oczywiście), lepiej skoncentrować się na innych tytułach opowiadających o żywych trupach. Omawiany obraz kierowany jest do wąskiego grona odbiorców i docenią go raczej ci, którzy poszukują w kinie niekoniecznie erudycyjnych uniesień, a czegoś szalonego i uroczo idiotycznego. Czego by jednak nie mówić, drugie wejście Jenny Jameson na scenę, kiedy nie jest jeszcze splugawiona zombiryczną mazią, powinno przypaść do gustu wszystkim, bez względu na ich osobiste upodobania. Taniec erotyczny to sztuka, zaś emerytowana caryca imperium XXX, choć nie ciesząca się szacunkiem u wielu, dała tu absolutny popis i przy okazji idealnie skwitowała, jak faktycznie sprawy się mają, mianowicie: „Wszystko, co piękne, musi najpierw nosić ohydną maskę, aby się zapisać w ludzkich sercach”.

 

"Kino w sercu, muzyka w słuchawkach, dziewczyny na analogu" Aleksander Biegała aka Cooler King.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*