Rok 1944. Alianci zdobywają kolejne francuskie tereny spychając nazistów do defensywy. W jednej z wielu potyczek na normandzkiej ziemi zniszczeniu ulega niemiecki oddział pancerny, poza jednym czołgiem, którego załoga staje przed odwiecznym dylematem: poddać się czy nadal walczyć ku chwale führera. Oczywiście wybierają tę drugą opcję.
Choć La battaglia dell’ultimo panzer zalicza się do gatunku macaroni combat, w rzeczywistości to koprodukcja włosko-hiszpańska, gdzie ten iberyjski wkład jest dosyć znaczący. Przede wszystkim za reżyserię odpowiada José Luis Merino znany z kilku innych filmów wojennych, paella westernów, filmów przygodowych o Zorro czy horrorów, w tym kultowego La orgía de los muertos (1973). Większość aktorów drugoplanowych pochodzi z Hiszpanii lub krajów hiszpańskojęzycznych, przykładowo wcielający się w rolę jednego z niemieckich pancerniaków Gustavo Rojo jest Urugwajczykiem. No i przede wszystkim hiszpańskie plenery: film nakręcono w regionie Kastylia-La Mancha, w centralnej części kraju i nie da się ukryć, że ma to spory wpływ na wizualną stronę filmu, gdyż te surowe, chwilami wręcz na wpół pustynne plenery w żadnym momencie nie przypominają zielonej, wietrznej Normandii. I w tym kontekście trudno nie zauważyć jak bardzo La battaglia dell’ultimo panzer jest bliski estetyce południowoeuropejskiej odmiany westernu. Jest scena kiedy alianci wjeżdżają do wyzwolonego miasteczka, które wygląda niczym żywcem wyjęte z teksańskiego pogranicza, a miejscowa restauracja to saloon jak się patrzy. Prażące słońce, twardzi jak skała mężczyźni, piękne i uległe kobiety (w zasadzie to jedna kobieta), przesiąknięte złem i bezprawiem okolice, partyzanci wyglądający jak meksykańscy rewolucjoniści i finałowy pojedynek jeden na jednego, co prawda między czołgami a nie kowbojami, ale co tam… Udająca Normandię Hiszpania jawi się w tym filmie niczym Dziki Zachód widziany oczami europejskiego filmowca. Także ścieżka dźwiękowa autorstwa Angelo Francesco Lavagnino wypełniona jest motywami kojarzącymi się raczej z westernem niż kinem wojennym.
Czy zakłóca to odbiór produkcji Merino? Zapewne tak, jeżeli ktoś preferuje realistyczne podejście do kina wojennego, ale przecież nie o to w macaroni albo raczej macaroni/chorizo combat chodzi. Realizm nigdy nie był czynnikiem na którzy twórcy tego typu kina stawialiby na pierwszym miejscu. Spójrzmy na czołgi, zwłaszcza tytułowego Tygrysa. W rzeczywistości jest to amerykański M48 Patton, który wszedł do użytku dopiero w połowie lat 50, a w latach 60 był na wyposażeniu hiszpańskiej armii. Ekipa filmowa nawet nie starała się szczególnie „ucharakteryzować” amerykańską maszynę na niemiecki czołg o bardzo przecież specyficznej, nieco „kanciastej” sylwetce. Także mundurowi konserwatyści oraz fetyszyści broni nieraz zazgrzytają zębami, gdyż nasi wojacy poubierani i uzbrojeni są w sposób dosyć, rzekłbym, przypadkowy. Nie wspominając już o tym, że Niemcy i Francuzi mówią piękną angielszczyzną, ale to standard w tego typu kinie.



Natomiast jeżeli nie stawiacie realizmu na pierwszym miejscu, powinniście się dobrze bawić oglądając La battaglia dell’ultimo panzer, bo to kawałek czasem niezdarnej, ale urokliwej wojennej pulpy, choć do najfajniejszych przedstawicieli gatunków trochę mu brakuje. Co ciekawe jednak, film posiada pewien poważniejszy, antywojenny podtekst. Mottem filmu są słowa „dopóki na ziemi pozostanie choćby dwóch ludzi, wojna będzie istniała zawsze”. I choć przede wszystkim jest to wojenna rozwałka, gdzieś ten pacyfistyczny wydźwięk rezonuje w mniejszym lub większym natężeniu na przestrzeni całego filmu. Główny bohater, paradujący pół filmu bez koszulki porucznik Hunter (Stan Cooper), to Niemiec z „zasadami”, czasem nawet zdolny do ludzkich odruchów, jak w momencie kiedy puszcza wolno zakładników, którzy wcześniej służyli mu jako żywe tarcze. Taki z niego porządny koleżka. Stan Cooper to pseudonim Stelvio Rosiego, charakterystycznego włoskiego aktora o dość plastycznej twarzy, kilkukrotnie współpracującego z Merino, ale na koncie mającego też choćby występ w Lamparcie (Luchino Visconti, 1963). Przy okazji, zwróćcie uwagę jak niefortunne główne zdjęcie ma Stelvio na IMDb.com. Hunter to twardy dowódca i czuły kochanek, wszak udaje mu się uwieść Jeanette (piękna Erna Schürer) żonę burmistrza miasteczka, w którym dzieje się część akcji. Ogólnie Merino kreuje go na oddanego sprawie, ale nie pozbawionego honoru gościa, przynajmniej jak na Niemca, wychodząc z założenia, że „to nie narody są złe, lecz ludzie” (takie słowa wypowiada jeden z bohaterów). Jednak gdy Hunterowi się ulewa, staje się obłąkaną maszyną do zabijania, jak – jakkolwiek niezręcznie to nie zabrzmi – w dość zabawnej, choć też surrealistycznie dziwacznej scenie masakry partyzantów. Nasz Tygrys chyba działa na kodach na nieskończoną amunicję, gdyż Hunter przez dokładnie 53 sekundy (tak, sprawdziłem) bez przeładowania grzeje z karabinu maszynowego w stronę francuskich bojowników o wolność. Ekran spowija wtedy czerwona poświata, niczym ostatnio w 28 lat później. Także już wiecie kim między innymi inspirował się Danny Boyle tworząc swoje ostatnie dzieło.
Sam motyw samotnego czołgu przeciwko przeważającym siłom wroga nie był wtedy czymś zupełnie nowym. Pierwszym ważnym filmem traktującym o takiej tematyce była Sahara (Zoltan Korda, 1943) z Humphreyem Bogartem. W 1969, roku premiery La battaglia dell’ultimo panzer, Colin Forbes opublikował powieść wojenno-przygodową Tramp in armour, która u nas wyszła pod kuriozalnym tytułem Pancerna wycieczka. Co prawda w kolejnym wydaniu „wycieczkę” zmieniono na „ucieczkę”, ale niesmak pozostał. Nawiasem mówiąc uwielbiałem tą powieść za nastolatka, ale dziś boję się do niej wracać. A w 2014 roku temat na tapet wzięło Hollywood tworząc gwiazdorsko obsadzoną Furię (David Ayer). Jak na tym tle wypada film Merino? Według mnie, fana starego kina przygodowo-wojennego, wcale nie najgorzej. Jasne, budżet całości zapewne wynosił mniej niż budżet na jednodniowy catering dla Brada Pitta podczas kręcenia Furii, ale zaryzykowałbym stwierdzenie, że walory rozrywkowe obu produkcji są dość podobne. Są filmy ciekawsze w gatunku macaroni combat, bardziej szalone, lepiej operujące tempem i suspensem, ale mimo wszystko produkcja Merino posiada kilka niezłych scen, parę fajnych tekstów (np. „Dręczy mnie fakt, że będę musiał stać na baczność, kiedy dostaniesz żelazny krzyż w piekle”), no i fatalistyczne, peckinpahowskie nieomal zakończenie.
Co ciekawe, film jako jeden z nielicznych macaroni combat, wyszedł w Polsce na DVD nakładem wydawnictwa Demel. Uprzedzam z góry, wydanie to jest koszmarne i nie warto zawracać sobie nim głowy, a jeśli chcielibyście zobaczyć La battaglia dell’ultimo panzer, film jest dostępny w całości na Youtube.

Nałogowy pochłaniacz filmów, w szczególności wojennych i horrorów. Pasjonat muzyki zwanej potocznie zgrzytami, szumami i trzaskami. Zarówno jako słuchacz jak i twórca. Stary kociarz.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis