Legion of the Damned (1969). Parszywa szóstka

Choć Legion of the Damned brzmi jak tytuł satanicznego horroru albo płyty blackmetalowej, w rzeczywistości jest to całkiem zacne macaroni combat w reżyserii Umberto Lenziego. Film, znany także pod tytułem Battle of the Commandos, został nakręcony w 1969 roku, a za jego powstanie odpowiedzialny był prawdziwy dream team. Oprócz Lenziego w ekipie mamy także Dario Argento, który zanim sam stał się reżyserską ikoną włoskiego kina gatunkowego, napisał kilka scenariuszy którymi, w mniej lub bardziej udany sposób, starał się pomagać uzyskać kultowy status innym. No i obsada… palce lizać. W roli głównej jak zawsze magnetyczny i uwodzący charyzmą Jack Palance, mający wcześniej na koncie jeden z najlepszych filmów wojennych w historii, czyli Atak (Robert Aldrich, 1956). Sekunduje mu m.in. Robert Hundar, gwiazda niesamowitego paella westernu Cut-throats Nine (Joaquín Luis Romero Marchent, 1972). A po drugiej stronie barykady są takie tuzy jak Wolfgang Preiss, który zjadł zęby na kinie wojennym i Curd Jürgens, niekwestionowana legenda kina niemieckiego. Taka ekipa powinna gwarantować niezapomniane widowisko. W rzeczywistości jednak do najlepszych macaroni combat trochę brakuje, nie jest to nawet najlepszy film wojenny Lenziego, autora Komandosów pustyni czy Z piekła do zwycięstwa, ale w ostatecznym rozrachunku film to fajny i dający sporo rozrywki.

Na kilkadziesiąt godzin przed D-day niesforny pułkownik Henderson (uwaga: na IMDb postać ta figuruje jako MacPherson, ale w wersji z włoskim dubbingiem jest to Henderson i tego się trzymam) otrzymuje misję oczyszczenia odcinka wybrzeża z położonych przez Niemców min morskich, tak aby umożliwić bezpieczne lądowanie innym oddziałom komandosów mającym przeprowadzić kilka akcji dywersyjnych na tyłach wroga. Major rekrutuje swoją grupę spośród typów spod ciemnej gwiazdy, żołnierzy skazanych za mniej lub bardziej poważne przestępstwa. Całej tej wesołej gromadzie towarzyszyć będzie Amerykanin, Kapitan Burke (Thomas Hunter), spec od materiałów wybuchowych, takie combo kaprala Millera z Dział Nawarony (J. Lee Thompson, 1961) i porucznika Schaffera z Tylko dla orłów (Brian G. Hutton, 1968). A ostatnim członkiem załogi jest sikhijski sierżant Habinda, stary druh i prawa ręka Hendersona, postać wzorowana nieco na granym przez Richarda Jaeckela sierżancie Bowrenie z Parszywej Dwunastki (Robert Aldrich, 1967).

I to właśnie dzieło Aldricha stanowi główną inspirację dla Legion of the Damned. Zachodzę w głowę jak z takim podejściem do hierarchii służbowej Henderson dochrapał się rangi pułkownika, ale z majorem Reismanem i jego stosunkiem do oficerów, mogliby się spotkać po drodze i przybić sobie piątkę. Także dlatego, że wykonywali swoje misje mniej więcej w tym samym czasie i w podobnej okolicy aczkolwiek ekipa Reismana działała bardziej na zasadzie „wpadamy, robimy rozpierduchę, spadamy”, a Henderson i jego kompani spędzili za liniami wroga nieco więcej czasu. Obaj to twardzi wojacy, obaj mający w głębokim poważaniu przełożonych, obaj wykonujący straceńczą misję w towarzystwie typów, którzy przy pierwszej lepszej okazji wbiliby im nóż w plecy. Ale bądźmy szczerzy, Henderson miał łatwiej. Nie dość, że musiał użerać się tylko z szóstką skazańców, to jeszcze nie było pośród nich takich osobników jak niezapomniany Archer Maggott, grany przez Telly’ego Savalasa gwałciciel i obłąkany fanatyk religijny. Podopieczni Hendersona skazani są „co najwyżej” za bójki, niesubordynację wobec przełożonych i kradzieże. W tym miejscu muszę wspomnieć o elemencie, w którym włoska produkcja góruje nad amerykańskim klasykiem. Jak być może pamiętacie, spośród tytułowej Dwunastki bodajże tylko sześciu skazańców miało jakiś głębszy rys, charakter i backstory, podczas gdy reszta użyczyła filmowi jeno twarzy i nazwiska. Osobiście zajęło mi kilka seansów Parszywej Dwunastki kiedy wreszcie zacząłem mniej więcej rozpoznawać tych bardziej anonimowych członków grupy. W Legion of the Damned sprawa jest ułatwiona, bo jest ich sześciu, i choć nie są to postaci aż tak charyzmatyczne i dobrze napisane jak Viktor Franko (John Cassavetes) czy Joseph Vladislav (Charles Bronson), da się od razu zapamiętać całą bandę i przejmować losem całej grupy, a nie tylko wybranych jej członków.

Poza tym, otrzymujemy tu jeszcze jeden element, którego u Aldricha zabrakło, czyli pobudki osobiste Hendersona. Początkowo pułkownik odmawia wykonania misji, ale gdy dowiaduje się, że odcinkiem wybrzeża, na którym alianci mają dokonać dywersji dowodzi pułkownik Ackerman (Wolfgang Preiss), odpowiedzialny za masakrę plutonu Hendersona kilka lat wcześniej w Afryce, ten, w nadziei że na swojego zaprzysięgłego wroga gdzieś po drodze się natknie, rozszerza cele misji o zniszczenie potężnego działa na szynach, mogącego skutecznie utrudnić inwazję Aliantów w regionie. Czyżby ukłon w stronę Dział Nawarony? Ackerman, nemesis Hendersona, to niemiecki wiarus, być może pochodzący z pruskiej rodziny o długich tradycjach wojskowych, dziś nie ufający już Hitlerowi i marzący o wynegocjowaniu pokoju na jak najkorzystniejszych warunkach dla Niemiec. Choć przez niektórych uważany za defetystę, to wybitny strateg, jako jedyny zdający sobie sprawę, że uderzenie nastąpi w Normandii na początku czerwca, a nie w okolicach Pas-de-Calais kilka dni później. Ten motyw znajduje zresztą uzasadnienie w rzeczywistości, gdyż Alianci faktycznie przeprowadzili szeroko zakrojoną operację wywiadowczą o kryptonimie „Fortitude”, mającą na celu zmylenie Niemców gdzie i kiedy inwazja ma zostać przeprowadzona. Ackerman nie potrafi jednak przekonać do swoich racji przełożonych, w tym generała von Reilowa (w tej roli Curd Jürgens, którego na ekranie jest zdecydowanie zbyt mało). Pułkownik prawdopodobnie był nieco inspirowany postacią „lisa pustyni”, Erwina Rommla, który również stracił wiarę w powodzenie wojny i pragnął doprowadzić do jak najbardziej pozytywnego dla Niemiec układu z siłami alianckimi. Kto wie, gdyby film skończył się inaczej, być może także Ackerman przystąpiłby do spisku, który zakończył się nieudanym zamachem na führera w Wilczym Szańcu.

Jeśli chodzi o scenariusz, Argento z kolegami spisali się znośnie, czasem wkładając w usta bohaterów całkiem błyskotliwe kwestie. Przykładowo podczas rozbrajania miny celem zdobycia materiałów wybuchowych szeregowy Carlyle (Guido Lollobrigida, kuzyn legendarnej Giny) podtrzymując z boku śmiercionośne urządzenie stwierdza że „jeśli coś pójdzie źle, przynajmniej umrę obejmując wystrzałową brunetkę”. Oczywiście są tu niedociągnięcia, postaci są grubo ciosane a kilka wątków pobocznych potraktowanych zostało po macoszemu, ale akcja toczy się wartko a strzelaniny, choć nie imponują rozmachem, zrealizowane są całkiem kompetentnie. W przeciwieństwie do opisywanej poprzednim artykule Bitwy ostatniego Tygrysa (José Luis Merino, 1969) kwestie czysto formalne stoją na wyższym poziomie, choć oczywiście o pełnym realizmie nie może tu być mowy, przykładowo pojawiające się na chwilę czołgi to – podobnie jak we wspomnianym filmie Merino – ponownie popularne Pattony. A występujące w finale działo, choć prawdopodobnie wzorowane na Kruppie K5, bardziej przywodzi na myśl śmiercionośną machinę z któregoś Jamesa Bonda niż faktyczną broń z czasów Drugiej Wojny Światowej. A tak swoją drogą trochę przykro się robi widząc, że nawet w niskobudżetowych filmach z lat 50 lub 60 mieliśmy prawdziwe czołgi, samoloty czy okręty, a dziś w wielkich hollywoodzkich produkcjach tak często zastępuje się je CGI. I oczywistym jest fakt, że od zakończenia wojny minęło 80 lat i sprzęt z tamtej epoki, albo wyprodukowany kilka bądź kilkanaście lat później, poza muzeami praktycznie już nie występuje, ale mimo wszystko szkoda.

Osobiście wolę późniejsze, te bardziej, powiedzmy „ambitne” macaroni combat Lenziego w stylu wspomnianego na początku Z Piekła Do Zwycięstwa, ale jeżeli łykacie ten rodzaj kina, Legion of the Damned powinien przypaść wam do gustu.

Nałogowy pochłaniacz filmów, w szczególności wojennych i horrorów. Pasjonat muzyki zwanej potocznie zgrzytami, szumami i trzaskami. Zarówno jako słuchacz jak i twórca. Stary kociarz.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*