Wojenny autobus (1986). Ten żółty autobus po wietnamskiej dżungli sobie mknie…

Choć gatunek macaroni combat kojarzony jest przede wszystkim z filmami osadzonymi w realiach drugiej wojny światowej, to im bliżej jego kresu, tym częściej pojawiały się produkcje dotyczące innych konfliktów – najczęściej wojny wietnamskiej, a precyzyjniej: okresu amerykańskiego zaangażowania militarnego na Półwyspie Indochińskim. Takich tytułów powstało jednak zauważalnie mniej, gdyż włoscy filmowcy dopiero w latach 80. odkryli rozrywkowy potencjał tkwiący w dalekowschodnich działaniach wojennych. Był to już czas, gdy włoskie kino wojenno-przygodowe zmierzało ku swojemu końcowi, a jednym z ostatnich reżyserów, którzy zdążyli wskoczyć do tego wojennego pociągu (albo w tym przypadku –  autobusu), okazał się Ferdinando Baldi.

Baldi nigdy nie był wymieniany w ścisłej czołówce włoskiego kina gatunkowego, pozostając jednak twórcą dość wszechstronnym. Szczególnie upodobał sobie filmy peplum i spaghetti westerny, które stanowią około połowę jego dorobku. Po macaroni combat sięgnął dopiero u schyłku kariery, a jego trzy ostatnie filmy, nakręcone pod pseudonimem Ted Kaplan, należą właśnie do tego nurtu. Najgłośniejszym z nich stał się właśnie Wojenny autobus (War bus).

Film zaczyna się od mocnego uderzenia. Oglądamy atak Vietcongu na ukrytą w dżungli, prawdopodobnie chrześcijańską misję, bronioną przez żołnierzy Armii Republiki Wietnamu. Gdy szala zwycięstwa przechyla się na stronę komunistów, kilku cywilów decyduje się nie czekać na nieuchronny finał i czmycha tytułowym autobusem w nieznane. Wkrótce na ich drodze pojawia się trójka zagubionych za liniami wroga marines – od tego momentu rozpoczyna się odyseja przez nieprzyjazne terytoria, w kierunku odległej o wiele mil bezpiecznej przystani.

Kręcony w filipińskich plenerach Wojenny autobus był onegdaj całkiem popularną pozycją w polskich wypożyczalniach video. I słusznie, ponieważ w ramach gatunku to dzieło ze wszech miar udane. Oglądając film po ponad trzydziestu latach, bawiłem się równie dobrze jak w pierwszej połowie lat 90, okresie mojej edukacji filmowej, gdy do szczęścia wystarczały mi fajne strzelaniny i porządne wybuchy. A te elementy – mimo niewielkiego budżetu, jakim zwykle dysponowali włoscy twórcy – zrealizowane są nad wyraz kompetentnie. Owszem, brakuje tu rozmachu charakterystycznego dla analogicznych amerykańskich produkcji, ale niedostatki finansowe nie rzucają się aż tak w oczy. Akcji nie brakuje, wymiany ognia cieszą oko, a efektownych eksplozji jest tyle, że spokojnie wystarczyłoby jeszcze na kilka innych macaroni combat.

Sam film to w podobnym stopniu wojenny akcyjniak, co kino drogi, które – uwaga, karkołomne porównanie – może na pewnej płaszczyźnie przywodzić na myśl Cenę strachu (Henri-Georges Clouzot, 1953). Jasne, we francuskim arcydziele największe zagrożenie czaiło się na pace wielkiej ciężarówki (nitrogliceryna mogąca eksplodować przy najmniejszym wyboju), podczas gdy u Baldiego niebezpieczeństwo przychodzi z zewnątrz, w postaci Vietcongu i Armii Północnowietnamskiej. A jednak sama odyseja przez wrogie, egzotyczne tereny maszyną zupełnie nieprzystosowaną do takich warunków pozwala dostrzec pewne paralele między obydwoma produkcjami. Trzeba jednak dodać, że Wojenny autobus stawia przede wszystkim na akcję i próżno tu szukać egzystencjalnego fatalizmu rodem z mrocznego francuskiego kina lat 50 i 60.

Co zaskakujące, bohaterowie Wojennego autobusu są naprawdę całkiem nieźle napisani. Jasne – ich zachowania bywają pozbawione sensu, a Baldi potrafi wcisnąć im w usta kilka dość krindżowych kwestii. Mimo to postacie są wyraziste, zapadają w pamięć i w trakcie podróży przez wietnamskie bezdroża część z nich przechodzi coś w rodzaju wewnętrznej przemiany. Nie ma tu mowy o wielkiej psychologicznej głębi czy subtelnych niuansach, ale nie o to przecież chodzi. To tylko dodatkowy, przyjemny smaczek.

Najbardziej charyzmatycznym „bohaterem” okazuje się jednak sam tytułowy autobus o piekielnym numerze rejestracyjnym NGH666. Maszyna, która początkowo służyła do przewozu dzieciaków, na ekranie jawi się niczym niemal pancerna bestia prowadząca pasażerów ku ocaleniu. Może to moja fiksacja na punkcie wielkich pojazdów, ale za każdym razem, gdy autobus pojawia się w kadrze, kradnie całą scenę spychając pasażerów na dalszy plan. Zresztą te pojazdy tak mają, wystarczy wspomnieć czerwoną maszynę z Tylko dla orłów (Brian G. Hutton, 1968). Obok pamiętnej sekwencji z kolejką linową to właśnie sceny z autobusem w roli głównej stanowiły najefektowniejsze fragmenty tamtego filmu. Podobnie jak w przypadku dzieła Baldiego. Jest autobus, jest impreza.

W obsadzie trudno szukać „gwiazd” pulpowego kina, ale zauważymy tu kilka znajomych twarzy. Romano Kristoff w roli Gusa, jednego z trójki marines, to aktor hiszpańskiego pochodzenia, który kariery na Półwyspie Iberyjskim nie zrobił, lecz w Azji zapisał się na trwałe dzięki kultowym rolom w filipińskich akcyjniakach klasy B. Centralną postacią filmu jest jednak sierżant Dixie, grany przez Daniela Stephena – twardziel w przepasce na głowie, niczym John Rambo dzierżący ciężki karabin maszynowy M60 jak zabawkę. I trzeba przyznać: to postać, którą naprawdę da się lubić. Wyróżnia się też major Kutran, w którego wcielił się filipińczyk Ernie Zarate – aktor mający według IMDb na koncie aż 315 ról. Nieźle. Jego fizys kojarzy się raczej z członkami jednostki 731, ale w filmie Baldiego to właśnie on jest głosem rozsądku – to oficer Armii Republiki Wietnamu, zawsze zachowujący zimną krew i dzielący się z marines cennymi wskazówkami.

Włosi, nie będąc bezpośrednio zaangażowanymi w konflikt, traktowali wojnę wietnamską raczej jako swoisty plac zabaw i pretekst do pokazania efektownych scen akcji i wybuchów. Nie zaprzątali sobie głowy antywojennym przesłaniem, które – w mniej lub bardziej sugestywny sposób – wybrzmiewało w niektórych drugowojennych macaroni combat. Czy brak tej refleksji wpływa na odbiór Wojennego autobusu? Ani trochę. To oczywiście nie jest drugi Czas Apokalipsy (Francis Ford Coppola, 1979), ale jako czysta rozrywka film Baldiego dostarcza naprawdę sporo frajdy.

Nałogowy pochłaniacz filmów, w szczególności wojennych i horrorów. Pasjonat muzyki zwanej potocznie zgrzytami, szumami i trzaskami. Zarówno jako słuchacz jak i twórca. Stary kociarz.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*