Bloodrayne is dead… undead… undead

Kwiecień 2004

Zafascynowany wszystkim, co mroczne, krwawe i wampiryczne, 13-latek wrócił do domu, trzymając najnowszy numer swojego ulubionego magazynu o wirtualnej rozrywce. Wedle ówczesnej mody, do pisma dołączono płyty z kilkoma pełnymi grami. Nastolatek z wypiekami na twarzy zainstalował interesujący go tytuł. Na kilka godzin zaginął w świecie wampirów, mutantów, nazistów, pradawnych artefaktów i hektolitrów krwi. A to wszystko w trakcie sterowania ognistowłosą pół-wampirzycą (czyli dhampirzycą) odzianą w ciasny i niepraktyczny strój. To musiało podbić serce chłopaka.

Gra nazywała się BloodRayne.

Tamten 13-latek ma teraz prawie 31 lat i opowie Wam o swojej dziwnej obsesji na punkcie serii, która w mainstreamie już dawno straciła znaczenie, ale wśród pewnego grona obrosła kultem. Tytułowa bohaterka nie grzeszy oryginalnością. Inspiracji dla postaci Rayne należy szukać w przebrzmiałym nurcie komiksowym, jakim było bad girl. Heroiny takie jak Vampirella, Lady Death, Shi, Razor czy Witchblade nie przyciągały czytelników do komiksów ze swoich udziałem wyrafinowanymi historiami, a ciałami odzianymi w skąpe kostiumy oraz krwawym pozbywaniem się wrogów. BloodRayne odhaczyła wszystkie te niezbędne punkty. Równocześnie twórców gry oskarżono o skopiowanie innej postaci – Durham Red. Jednak wszystkie bad girls są do siebie tak podobne, że podrobienie czerwonowłosej zabójczymi z ostrymi kłami mogło być nieumyślne. Durham Red pozostała jednak mało znana, będąc rozproszona po numerach brytyjskiego magazynu komiksowego 2000 AD, głównie w historiach z serii Strontium Dog, zaś Rayne dostała dużo więcej okazji do pokazania się w świetle medialnych reflektorów. Co zresztą doprowadziło do jej szybkiej śmierci.

Pierwsza gra z udziałem Rayne ujrzała światło dzienne w USA jesienią 2002 roku na PlayStation 2 i Xboxie. Później, w kolejnych miesiącach roku 2003, zagościła na komputerach osobistych. Jak to bywało w tamtych czasach, tło fabularne znalazło się w instrukcji, z której dowiadujemy się, że główna bohaterka jest wynikiem gwałtu wampira na zwykłej kobiecie (która później również zostaje przez niego zamordowana). W poszukiwaniu sprawcy (którym okazuje się sam król wampirów znany jako Kagan) Rayne regularnie rozprawia się z wampirzą zarazą. Ostatecznie zostaje członkinią sekretnego Brimstone Society, organizacji zwalczającej wszelkie paranormalne zagrożenia. W grze poznajemy ją już jako agentkę, która w okresie przed II Wojną Światową musi zapobiec nadprzyrodzonym ambicjom nazistów, poszukujących starożytnych artefaktów o niszczycielskiej mocy.

Malowniczy popaprańcy, czyli niektórzy z bossów w pierwszej BloodRayne

Fabularnie pierwsza BloodRayne żongluje doskonale znanymi motywami. Wśród wielu przykładów na myśl przychodzą komiksy z serii Hellboy i filmy o Indianie Jonesie. A Rayne to ich okrutna córka, która nurza się w czysto eksploatacyjnym podejściu do tematu, przyprawionym porcją tego ulotnego czegoś skrytego pod złośliwie używanym słowem edgy. Bo jak określić grę, w której pół-wampirzyca uzbrojona w dwa ostrza i szydercze odzywki wycina w pień całe nazistowskie bazy? Trup ściele się gęsto, a wrzeszczących w panice i bólu żołnierzy można poszatkować na drobne kawałki. To czysta eksterminacja pod pozorem tajnej misji. Równie malowniczy, co przemoc, są niektórzy bossowie. Na przykład kapłan Towarzystwa Thule noszący wysoki kaptur w stylu KKK, twierdzący że Aryjczycy wywodzą się z Atlantydy. Po czym jego ambona okazuje się być ruchomym stanowiskiem z karabinem. W pamięć zapada również potomkini księżnej Bathory – Dr. Bathory Mengele (!). Odziana w zakrwawiony fartuch, przez rozpiętą koszulę dumnie prezentuje swoje piersi, a niektóre kąty kamery w fabularnych przerywnikach ujawniają jej sutki. W roku 2004 dla 13-latka takie widoki w grze komputerowej były większym szokiem niż najbardziej makabryczne akty wirtualnej przemocy. Całość balansowała na cienkiej granicy dobrego smaku. Dzięki czemu ta przeciętna, ale nadal przyjemna w odbiorze gra akcji stała się jedyna w swoim rodzaju. Jednak nie można się oszukiwać: pierwsze skrzypce grała sama Rayne. Gracze ją pokochali. Będąca uosobieniem terminu sex sells pół-wampirzyca miała się stać nową królową gier komputerowych. Po porażce, jaką było Tomb Raider: The Angel of Darkness, ludzie nie chcieli już Lary Croft, która wraz z rosnącym co sequel biustem stawała się coraz większym pośmiewiskiem.

Za BloodRayne odpowiadało powstałe w 1994 roku studio Terminal Reality, które nie jest znane jako kuźnia przebojowych gier. Widoczny ślad pozostawili w 1999 roku, wydając Nocturne, tytuł czerpiący garściami z ówczesnej formuły serii Resident Evil. Sterując trójwymiarową postacią po dwuwymiarowych lokacjach obserwowanych przez nieruchome kamery, gracz rozwiązywał proste zagadki i rozprawiał się z różnorakimi straszydłami. Nocturne dodało do tego atrakcyjną otoczkę lat 20. i 30. Całość miała gęsty klimat i niezły gameplay. Główny bohater, agent znany jako The Stranger, pracuje dla organizacji Spookhouse (która pojawia się również w innej grze studia, Blair Witch Volume I: Rustin Parr) zwalczającej wszelkie paranormalne zagrożenia. Takie zdanie już padło w tym tekście. Nic dziwnego, bowiem BloodRayne pierwotnie miało nosić tytuł Nocturne 2. W pierwszym akcie gry pojawia się uzbrojona w dwa ostrza dhampirzyca Svetlana, a misja ma miejsce w niemiecki zamku Gaustadt. Tym samym, co ostatnie poziomy w BloodRayne. Niewiele zatem brakowało, abyśmy grali inną bohaterką o podobnych atrybutach co Rayne. Pierwotny wydawca studia Terminal Reality, Gathering of Developers, nie był zainteresowany sequelem do Nocturne. Wkrótce po upadku GoD Terminal Reality postanowiło zachować markę dla siebie, a sequel zmodyfikować. Pierwotny wygląd Rayne miał nawiązywać do niedoszłej Svetlany, ale zrezygnowano z tego po wersji beta gry. BloodRayne było kolejną istotną grą w dorobku studia. I gdy została ciepło przyjęta, ktoś w Terminal Reality albo u nowego wydawcy, Majesco, kompletnie stracił głowę. Rayne niedługo miała zaatakować ze wszystkich stron. Film, komiksy, nawet występ topless w Playboy’u czy teledysk na MTV2, w którym Rayne śpiewa nieco dziwnie dobrany utwór Everybody’s Fools zespołu Evanesance, co wręcz krzyczy „wczesne lata dwutysięczne!”. W owczym pędzie za stworzeniem drugiej Lary Croft zapomniano zrobić to, co najważniejsze, czyli dobrego sequela do gry.

Od lewej: Svetlana z Nocturne, pierwotny projekt Rayne i finalny.

Po niemałym medialnym budowaniu ekscytacji na punkcie nowej gwiazdy gier, BloodRayne 2 zawitała na konsolach w październiku 2004 i dopiero w kolejnym roku na komputerach. Przyjęcie zarówno przez recenzentów, jak i graczy, było już dużo chłodniejsze. Akcja została przeniesiona do czasów współczesnych, tym samym odcinając serię od mroku z Nocturne i pierwszej gry. I to wystarczyło, aby cała magia zupełnie zniknęła. Plastikowa grafika, niekończące się fale wrogów, które powinny być ekscytujące, ale mimo lepszego systemu walki zagrzebywały całość w monotonii czy wrażenia niedokończenia przez twórców (za co można winić częstą nieobecność dźwięków tła czy muzyki, co zupełnie wysysało atmosferę): to wszystko złożyło się na kompletne rozczarowanie i szybkie dobicie serii. Zniknęło gdzieś eksploatacyjne zacięcie i całość przypominała raczej komiks od Top Cow z kolorową plejadą czarnych charakterów, którzy nie potrafili już wzbudzić takich emocji. I nawet szeregowi wrogowie stworzeni w duchu znanym z filmów z lat 80. i 90., czyli „są z jakiejś subkultury, nie wiemy jakiej”, jakoś nie budzili tej samej radości co naziści. Na koniec dochodzi do pojedynku między Rayne a jej ojcem, królem wampirów Kaganem. Rozczarowujący przebieg walki, którą można z łatwością ukończyć w minutę, to wymowne zwieńczenie tej gry. Aby dosypać soli na ranę, zakończenie uraczyło odbiorców cliffhangerem. To wręcz proszenie się o niepowstanie kolejnej części.

I wszystko to w okresie, gdzie miesiące dzieliły od wydania zapowiadanych komiksów i filmu. Studio średniego kalibru, jakim było Terminal Reality, nie podołało zadaniu stworzenia solidnego trzonu dla marki. Po latach ciężko stwierdzić, kogo należy winić. Być może wydawcy zależało, aby jak najszybciej wydoić złotą krowę, zamiast dać serii chwilę na złapanie oddechu i powstanie kilku solidnych gier. Jak zatem poradziły sobie pozostałe odnogi cyklu? Pod koniec 2004 roku wydawnictwo Digital Webbing zaczęło wydawać komiksy o dhampirzycy. Cykl z przerwami dożył do 2009 roku. Osiem one-shotów i cztery mini-serie złożyły się na łącznie 21 zeszytów plus trzy artbooki. Pierwszy zeszyt pt. Skies Afire wyznaczył przyzwoity kierunek dla serii: niezła kreska, dużo krwawej akcji oraz próba rozbudowania charakteru Rayne i ukazania jej w innych sytuacjach niż tylko dokonywanie mordów. Następny numer pt. Seeds of Sin był za to alarmująco okropny, z brzydkimi rysunkami i bełkotliwym scenariuszem (napisanym przez zapomnianą scenarzystkę Christinę Z, która miała wkład w obecnie niemal aczytalne pierwsze numery Witchblade). Jednak reszta serii utrzymała przyzwoity poziom, jak na masowo produkowanego przeciętniaka, którego zapomina się chwilę po lekturze. Jak przystało na komiks tego kalibru, fabuła zaczynała brnąć w dziwaczne terytoria, a dawno martwi wrogowie z gry wracali bez logicznego wytłumaczenia. Z jednej strony starano się wypełnić fabularne dziury wirtualnych pierwowzorów, a z drugiej z zeszytu na zeszyt coraz bardziej się z nimi rozmijano. Dla fanów niezła zabawa. Ale co z resztą odbiorców? Bez znajomości gier komiksy nie miały zbyt wiele sensu. Zwłaszcza historie z okresu 2007-2009 pełne były odniesień, które dla generalnej publiczności nie znaczyły nic. Nawiązania fabularne do średnio udanej drugiej gry sprzed kilku lat i brak przesłanek, że powstanie część trzecia sprawiały, że obrazkowe przygody Rayne stały się produktem dla nikogo. I tym samym zaprzestano ich wydawania. W tym przypadku pięcioletni cykl wydawniczy i tak był cudem. Zwłaszcza że BloodRayne zaczęła być kojarzona głównie z filmami pewnego Niemca.

Uwe Boll to reżyser, któremu kilkanaście lat temu wielu życzyło najgorzej, ale obecnie powinno się go po prostu traktować jako ciekawostkę z przeszłości. Znany z eksploatowania niemieckiego prawa (dzięki któremu, w skrócie, nie tracił pieniędzy na kolejnych filmowych porażkach i na dodatek się przy tym bogacił) na lewo i prawo kupował tanie licencje na ekranizowanie gier. Po niesławnych House of the Dead (2003) i Alone in the Dark (2005) jego kolejnym filmem była właśnie adaptacja BloodRayne (2005). Ba, skończyło się na trylogii. I mimo nieszczerych intencji reżysera, który świadomie kręcił podłe filmy, przy ekranowych przygodach Rayne w jakiś pokrętny sposób można mieć dziką radość z ich śmieciowości.

Jedyny kinowy film w serii, czyli po prostu BloodRayne, ukazał swe oblicze w 2005 roku. Skończyło się miażdżącymi recenzjami i sześcioma nominacjami do Złotych Malin. Znana jest historia, że film nakręcono według pierwszej wersji scenariusza bez proszenia zaskoczonej scenarzystki Guinevere Turner o poprawki. Od razu widać w tym ręką pana Bolla. Materiał źródłowy został potraktowany jedynie jako źródło kluczowych motywów (pragnienie zemsty na wampirzym ojcu za gwałt i późniejsze morderstwo matki, wyścig w poszukiwaniu artefaktów, dokładnie tych samych, których pragnęli w grze naziści), a całość została osadzona w osiemnastowiecznej Rumunii. Lokacja zapewniła zatem wspaniałe krajobrazy i nie lada zamek. W Zamku w Huneodarze (zwanym również, hehe, zamkiem Corvin) lata wcześniej FullMoon Productions nakręciło Bloodstone: Subspecies 2 (1993).

W BloodRayne funkcjonuje on jako siedziba Kagana, tego samego, którego Rayne rozczarowująco ukatrupia w drugiej grze. Tyle że tutaj gra go Ben Kingsley. I jest tak beznamiętny, że równocześnie udaje mu się zachować twarz. To zimny profesjonalista, który przyszedł zarobić pieniądze. Obsada to zresztą chyba najbardziej zaskakujący element: Kristianna Loken, zaledwie dwa lata po Terminatorze 3 (2003), Michael Madsen, ponoć przez cały pobyt na planie pijany i załamany, Michelle Rodriguez, oraz wpadający na chwilę Billy Zane, Udo Kier i Meat Loaf. Sama Loken, mimo adekwatnego wyglądu, psuje całe wrażenie zerową charyzmą i brakiem zadziorności. Wspomniane piękne krajobrazy, niezła muzyka oraz całkiem satysfakcjonujące gore (cały film to pokaz praktycznych rozbryzgów krwi)
w połączeniu z topornym scenariuszem i drewnianymi dialogami wywołują dysonans. Wisienką na torcie jest zupełnie niepotrzebna scena seksu, która zaciąga widza w terytoria softcore i atakuje biustem Loken. Pierwsza Bollowska BloodRayne to dziwaczny seans. Film można odebrać jako nijaką miernotę rodem z kanału SyFy, ale zupełnie nieporadny sposób podania historii ubrany w budżet 25-milionów dolarów czyni z niego efektowne kuriozum, przy którym nie sposób się nudzić.

Ekranowa Rayne coraz mniej podobna do siebie. Od lewej: Kristianna Loken i Natassia Malthe razy dwa.

Złudzenie rozmachu zniknęło przy sequelu straight-to-dvd, czyli BloodRayne 2: Deliverance z 2007 roku. Z budżetem przyciętym do 10 milionów (i nie są to wcale małe pieniądze, tutaj wypada wspomnieć, że wspaniałe Mandy z 2018 roku nakręcono za 6 milionów) akcję przeniesiono na szary i nijaki… Dziki Zachód! I co zabawniejsze: jako niezobowiązująca rozrywka niskich lotów, jak i po prostu film: sequel działa lepiej! Powiązania z grą zminimalizowano, wyrzucono niepotrzebną ekspozycję i sprowadzono wszystko do prostego zamierzenia: Rayne musi zabić wampirycznego Billy’ego the Kida, terroryzującego miasteczko Deliverance. Tym razem w rolę dhampirzycy wcieliła się Natassia Malthe (DOA: Dead or Alive (2006)), która prezentuje pornograficzny poziom gry aktorskiej. Ale przynajmniej jest jakaś! I widz jest w stanie uwierzyć, że ta kobieta może komuś skopać tyłek. Natomiast w kwestii wyglądu bohaterki przestano przejmować się pierwowzorem na rzecz skórzanego płaszcza i długich ciemnych włosów. W Billy’ego wciela się Zack Ward, czyli facet, który chyba do końca życia dla wszystkich będzie Scottem Farkusem z Prezentu pod choinkę (1983) oraz dla węższego grona: głównym bohaterem Postal (2007), również Uwe Bolla. Mamy zatem do czynienia z obsadą dużo mniej znanych aktorów, ale wszyscy, również Zack, zdają się grać z energią i humorem, czyli czymś, czego zupełnie brakowało w pierwszym filmie. Jest tu kilka przeciągniętych fragmentów, sceny akcji okupują brzydkie efekty slow-mo, brakuje gore, a wampiryczna armia Billy’ego to po prostu kowboje bez charakteryzacji, którzy wydają dziwne dźwięki przy śmierci. Nie zmieni to faktu, że BloodRayne 2: Deliverance sprawdza się jako śmieciowa, eksploatacyjna rozrywka do piwa o pierwszej w nocy. I nie ma się co oszukiwać, tym była też pierwsza gra, zatem adaptacja całkiem nieźle oddaje ten klimat.

W 2011 roku piekło zamarzło: filmowa Rayne w końcu miała się zmierzyć z nazistami w kolejnym sequelu powstałym na rynek DVD. Z jeszcze bardziej niepodobną Natassią Malthe, której Rayne tym razem najwyraźniej ma ambicję bycia jedyną gothką lat 30., z czarnymi paznokciami i czerwonymi pasemkami. Nosi również głupkowatą pilotkę i dzierży dwa dziwne (perskie?) miecze. Wymownie zatytułowane BloodRayne: The Third Reich zaczyna się zaskakująco: od przydługich napisów początkowych, w których tle widzimy więźniów w pociągu zmierzającym do obozu koncentracyjnego. Pociąg zostaje odbity przez ruch oporu, któremu towarzyszy Rayne radośnie siekająca Niemców w środku zwykłej strzelaniny. W pierwszych minutach można odnieść wrażenie, że oglądamy zwyczajny film wojenny z jednym, bardzo niepasującym elementem. Dopiero gdy pół-wampirzyca niechcący przemienia nazistowskiego komendanta w podobnego do niej, do filmu wkrada się wątek paranormalny, który eskaluje do „zamieńmy Hitlera w nieśmiertelnego!”. Niestety, poza sceną koszmaru głównej bohaterki, nie uświadczymy wampirycznego Adolfa. Całość to zmarnowany potencjał na kolejną porcję niskolotnej zabawy. Zaczyna się obiecująco: znowu jest dużo całkiem niezłych rozbryzgów krwi, pojawia się postać szalonego doktora granego przez samego Clinta Howarda (chociaż robi to raczej byle jak), ale z całości szybko zaczyna wiać nudą. Film jest zły i to nie w charakterystyczny sposób, do którego przyzwyczaił w przeszłości Uwe Boll.

Postać Rayne pozostaje popularna wśród cosplayerek. Od lewej na Instagramie: @i_chios, @alena_galan1869 i @butteryrosecosplay

Wydawałoby się, że 2011 był zatem ostatnim rokiem, gdy wydano cokolwiek powiązanego z marką. Tymczasem znikąd pojawiła się wówczas kolejna gra w postaci dynamicznej, dwuwymiarowej platformówki, okraszonej soundtrackiem rodem z Castlevanii. BloodRayne: Betrayal nie próbowało być sequelem, będąc małą, poboczną grą, która być może chciała sprawdzić grunt pod ewentualny powrót serii. Odbiór recenzentów i graczy był mieszany. Niezły gameplay i ładną, kreskówkową grafikę w oczach odbiorców przyćmiło nieresponsywne sterowanie i koszmarnie wysoki poziom trudności. Natomiast starzy fani serii w wielu przypadkach byli kompletnie zamknięci na nową formułę. Rok 2011 zdawał się definitywnie kończyć BloodRayne.

Słuch o serii zaginął na niemal dekadę. Studio Terminal Reality zostało zamknięte w 2013, a ich wydawca, Majesco, w 2016 na rok przerwał wszelkie działania. Nie było wiadomo co się dzieje z prawami do marki. W zakamarkach internetu niewielkie grono fanów stale dawało oznaki uwielbienia i tęsknoty do Rayne. Napływ fan artów (od tych zwyczajnych, po kompletnie perwersyjne), cosplayerki ochoczo wcielające się w postać – BloodRayne nie odchodziła w niepamięć. I wtem w 2020 roku firma Ziggurat Interactive kupiła prawa do marki i do razu poszła za ciosem, wydając odświeżone wersje dwóch pierwszych gier, z remasterem BloodRayne: Betrayal w drodze. Nowi właściciele mają plany na dalsze rozwijanie serii, ale w chwili pisania tekstu nie są one jeszcze znane. Reboot? Karkołomna próba zrobienia trzeciej części?

I tu rodzi się pytanie: co można obecnie zrobić z BloodRayne? Nurt bad girl w mainstreamie już nie istnieje, postacie kobiece pisze się obecnie zupełnie inaczej i Rayne mogłaby zostać potraktowana przez publikę jako szowinistyczny koszmarek z przeszłości. Robienie nowej gry dla małego grona starzejący się fanów to finansowe samobójstwo, ale jak nie dla nich, to dla kogo? Czy znajdą się pieniądze i wystarczająco utalentowana ekipa? Przed twórcami stoi nie lada wyzwanie i istnieje ryzyko powtórzenia scenariusza z czasów nieudanej drugiej części. Cokolwiek się stanie, jedno jest pewne – BloodRayne powróci. W końcu dosłownie i w przenośni: jest nieśmiertelna.

Szary człowiek z kolorowym gustem filmowym: czerwonym od krwi i zielonym od szlamu. Niedoszły grafik oraz miłośnik filmów gatunkowych. Swoją przygodę z nietuzinkowym kinem zapoczątkował podczas studiów. Zaczął zwyczajnie, od Quentina Tarantino i japońskiego gore, by potem odkryć nieprzebrane bogactwo amerykańskiego i włoskiego kina kultowego.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*