Kino jest po brzegi wypełnione tytułami pomijanymi i niedocenianymi; powody takiego stanu rzeczy mogą być różne – dany film wyprzedza swoje czasy, idzie na przekór oczekiwaniom widza, ma za sobą pokręconą zakulisową historię, został niewłaściwie odebrany itd. C.H.U.D. Douglasa Cheeka można uznać za jedną z takich filmowych ofiar. Klasyfikowany jako pełnokrwisty horror rzadko spotyka się z ciepłym przyjęciem. Choć jest on oparty na kanwie monster movie, w rzeczywistości jest czymś zgoła odmiennym.
Coraz więcej mieszkańców Nowego Jorku znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Głównie są to bezdomni mieszkający w kanałach. Kapitan Bosch (Christopher Curry) otrzymuje jednak zakaz podejmowania jakiegokolwiek śledztwa. Gdy znika także jego żona, wraz z prowadzącym jadalnię dla bezdomnych Shepherdem (Daniel Stern) odkrywają, że służby rządowe od dłuższego czasu sprawdzają nowojorskie podziemia. Znajdują należący do nich sprzęt i przedstawiają zebrane dowody komisarzowi (Eddie Jones) i reprezentującemu Komisję Kontroli Nuklearnej Wilsonowi (George Martin). W sprawę zamieszany zostanie także fotograf George Cooper (John Heard) robiący zdjęcia do artykułów o okolicznych bezdomnych.
Pomysł wyjściowy nie jest szczególnie oryginalny – oto kolejny raz amerykański rząd ma coś do ukrycia i dokłada wszelkich starań, by jego mroczna tajemnica nie wyszła na jaw. Skutkuje on jednak sprawnym… kinem sensacyjnym. Tak, C.H.U.D. nie jest horrorem, choć wykorzystuje jego motywy jako punkt wyjścia. Zmutowane stwory z podziemi nie są głównym problemem. To w zasadzie nic więcej, jak konsekwencja rządowej machlojki i to właśnie przedstawiciele władzy są tu prawdziwym złem, którego należy się bać. Nie tylko kłamią i ukrywają niewygodne fakty przed opinią publiczną, ale też mają wszędzie swoich agentów gotowych uciszyć kogo trzeba.
Atmosfera jest zatem gęsta i naelektryzowana. Od pierwszej sceny wiemy, że z miastem dzieje się coś złego i nikt nie jest bezpieczny. Bezdomni zbroją się jak tylko mogą, kradną nawet pistolety od policjantów, sama policja ma związane ręce i nie może wszcząć żadnego śledztwa. Kluczową rolę odgrywa strona wizualna i muzyka. Tę pierwszą tworzą ciemne podziemia i szare, brudne ulice; paleta kolorów obfituje w zimne barwy; montaż z kolei rwie sceny, przeplata ze sobą wątki, co nadaje całości tempa i tajemniczości. Muzyka to mały majstersztyk w kwestii budowania napięcia i niepokoju, a jej wartością dodaną jest to, że została zagrana na syntezatorze.
C.H.U.D. może się także pochwalić ambitnym – zwłaszcza biorąc pod uwagę jego niewielki budżet – scenariuszem. Postaci jest całkiem dużo, co samo w sobie już sprawia, że historia wydaje się mieć większą skalę. Oprócz wiodących postaci w postaci Boscha i Coopera znajdzie się także miejsce dla wścibskiego dziennikarza oraz kilku mniejszych postaci bezdomnych, jak na przykład zdziwaczałego Vala (Graham Beckel), który mówi o niebie spadającym na głowy. Problem jest z nimi taki, że większość z nich jest w tej historii tak naprawdę niepotrzebna. Trzeba jednak oddać scenarzystom, że starali się każdemu z tych bohaterów nadać jakąś charakterystyczną, ale nie czyniącą z niego karykatury, cechę. Bosch to policjant, którego motorem działania jest strata żony, Cooper to artysta o cholerycznym usposobieniu, Shepherdowi można przypisać prawdziwą troskę o ludzkie życie. Nie mógłbym też nie wspomnieć o bohaterce granej przez Kim Greist, bo o ile przez większość filmu wydawała się dość niepozorna, tak w ostatnim akcie opowieści nie tylko udaje jej się przeżyć konfrontację z mutantem, ale też udaje jej się odrąbać mu głowę (!). Sami aktorzy wywiązują się ze swoich obowiązków przyzwoicie, C.H.U.D. może pochwalić się kilkoma naprawdę wiarygodnymi kreacjami aktorskimi, zwłaszcza tymi Christophera Curry’go i Daniela Sterna.
Na koniec zostawiłem tytułowe C.H.U.D-y – Przez większość filmu praktycznie nieobecne na ekranie, a gdy już, to ledwo widoczne, skryte w cieniu. W pełnej krasie widzimy je dopiero w finale i mimo lekko „gumowego” wykonania, potrafią pozytywnie zaskoczyć swoim zdeformowanym wyglądem, a zwłaszcza świecącymi oczami i fluorescencyjną krwią. Wyglądają dokładnie tak, jak można sobie wyobrazić zmutowaną abominację wypełzłą z toksycznych odpadów.
C.H.U.D. ucierpiał w sposób zbliżony do Szaleńców (1973) George’a Romero. Tamten film wykorzystywał motyw zarazy, jednak traktował go dość mocno po macoszemu; reżyser bowiem o wiele bardziej zainteresowany był tym, jak rząd radzi sobie w obliczu katastrofy. Nie był to horror sensu stricto, bo przerażająca nie była choroba, lecz to, jak bardzo ludzie tracili głowy, jak okrutni stawali się dla siebie nawzajem, byle tylko móc przetrwać. Z C.H.U.D-em jest podobnie – kanibalistyczni mieszkańcy podziemi nie są w centrum historii, nie są jej głównymi złoczyńcami. Są nimi Wilson i system, który reprezentuje. I dlatego też [SPOILER] samo zakończenie uważam za w gruncie rzeczy słodko-gorzkie, bo o ile bohaterom udaje się ujść z życiem, tak problem pozostaje nierozwiązany.
C.H.U.D. to film o mocnym klimacie, szybkim tempie i konsekwentnie budowanym napięciu. Opowiadając ambitną historię pozostaje dziełem kameralnym i minimalistycznym. Horror służy mu jedynie za punkt wyjścia i bardzo szybko się z niego wyłamuje. Na pewno nie zasługuje na krytykę, z jaką się zwykle spotyka i jaka zdaje się być wyłącznie rezultatem jego niezrozumienia.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis