Siódmego lutego 2018 roku na swoim blogu opublikowałem recenzję tegorocznego Paradoksu Cloverfield, w której to rzuciłem stwierdzenie, iż film ten to kino klasy N (od Netflix). Termin powstał pół żartem, pół serio, głównie po to, by porównać niezbyt pochlebnie ocenianą dystrybucję najpopularniejszej usługi streamingowej do kina klasy B, mając tu na myśli w szczególności produkcje, które ujrzały światło dzienne za czasów świetności wypożyczalni kaset video.
I teoretycznie na tym mogłoby się skończyć, jednak strasznie kusi mnie, by pociągnąć ten temat dalej. Ponieważ biorąc pod uwagę narastające tempo powstawania kolejnych filmów streamingowych, z tymi wypuszczonymi przez Netflix na czele, może się okazać, że taki termin może faktycznie mieć sens i wyprzeć dogorywające już od kilku lat kino klasy B.
Aby jednak ze swobodą mówić o tym, czym dla mnie jest tak zwane N-Movie, musiałbym cofnąć się z Wami do wczesnych lat kina, by przyjrzeć się temu, jak powstało rozgraniczenie na filmy “lepsze” i “gorsze”.
Początku dopatrywałbym się już w latach 20., wraz z pojawieniem się polityki block bookingu, która polegała na tym, że duże studia filmowe sprzedawały swoje produkty wyłącznie w dużych pakietach. Tak więc, jeśli dane kino chciało prowadzić projekcje jakiegoś głośnego hitu, było zmuszone do zakupu kilku skleconych na szybko, mniejszych filmów. Była to dosyć cwana zagrywka, która zapewniała wielkim typu Paramount (studio, które jako pierwsze wprowadziło taką praktykę) nie tylko duże zyski niewielkim kosztem, ale także kontrolę nad rynkiem. Kiniarze zmuszeni do wykupywania całych pakietów mieli tak dużą ilość filmów na stanie, że zakup od niezależnego, małego studia już nie wchodził w grę.
Gdy w 1929 nastąpił Wielki Kryzys, właściciele kin, próbując związać koniec z końcem, zaczęli wprowadzać seanse nazywane double feature, które zachęcały ludzi ofertą typu “obejrzyj dwa filmy w cenie jednego”. Tym pierwszym był oczywiście pożądany przez widzów kinowy hit, czyli film A , a drugim był zakupiony w pakiecie z tańszy, “gorszy” film B. Sytuacja zresztą analogiczna do świata muzyki i wydawania singli na winylach, gdzie, oprócz dużego przeboju, na stronie B krążka nagrywano również dodatkowy, nierzadko napisany naprędce, utwór. Tu sytuacja była klarowna: film klasy B to tańsza produkcja wyświetlana podczas podwójnych seansów jako dodatek do dania głównego, którym był kinowy hit.
Tego rodzaju pokazy filmowe popularne były jeszcze w latach 50, jednak już w kolejnych dekadach zaczęły powoli zanikać, stając się domeną wyłącznie tanich kin samochodowych, których schyłek przypada z kolei na lata 70. Co nie zniknęło, to określenie “film klasy B”, które stało się synonimem obrazu tańszego, w domyśle gorszego od dużych, kinowych hitów.
No i tutaj sprawa się rozmywa i rodzi się mnóstwo pytań. Gdzie dokładnie leży granica pomiędzy klasami? Ile musi film kosztować, by został uznany za “ten lepszy”? Czy dzieła Johna Carpentera to już klasa B? A skoro tak, to jak one się mają do dużo tańszych produkcji od Charlesa Banda? Czy B-Movie równa się „prosto na kasety video”? No i w końcu, czy jest to określenie neutralne, czy też jednak typowo pejoratywne (To jakieś kiczowate kino klasy B)?
Konkretnych definicji nie ma, a te, które są nam podane, są bardzo płynne w swojej naturze, dając duże pole do interpretacji. Najrozsądniej więc jest pisać o tym, czym kino klasy B ery post double-feature jest dla mnie. Moja definicja wygląda tak:
Nadal mało precyzyjne i sporne? Być może. Zwraca jednak uwagę na istnienie dwóch rynków dystrybucji, które mogły być od siebie niezależne. W latach 80. i 90. możliwe było produkowanie filmów o średnich budżetach, które potrafiły zapewnić widzom przynajmniej kompetentną rozrywkę (czego przykładem mogą być produkcje od wytwórni Cannon, czy Empire Pictures) i jeszcze zarabiać na tym całkiem niezłe pieniądze.
Warto też zauważyć, że podana tu definicja nic nie mówi o jakości dzieła, przede wszystkim dlatego, że tak na dobrą sprawę szczegółowy podział nigdy się nie wykształtował i wbrew temu, co niektórzy mogliby myśleć, nie istnieje coś takiego jak kino klasy C, D ani E. Jedynym innym terminem, który jako tako zaczął później funkcjonować, jest “film klasy Z”, dla wyszczególnienia tych najpodlejszych i najbardziej koślawych produkcji.
Dochodowość B klasy to, tak swoją drogą, dość ciekawa sprawa, zważywszy na trendy obecne już pod koniec lat 70. Pojawienie się tak Kina Nowej Przygody i stawianie na coraz większą widowiskowość hollywoodzkich produkcji doprowadziło do stworzenia przepaści pomiędzy dużymi graczami a niezależnymi studiami. W końcu, kto chciał wtedy pójść do kina na film Rogera Cormana, gdy można było wybrać się na Gwiezdne Wojny (1977) czy Poszukiwaczy Zaginionej Arki (1981)? W kolejnych latach przepaść robiła się coraz większa, między innymi dzięki pojawieniu się efektów komputerowych, a mimo to kino klasy B dzielnie trwało, podpatrując kinowe trendy i próbując oddać je w niskobudżetowej formie, co czyni je duchowym spadkobiercą grindhouse’u, z tą różnicą, że zamiast podjeżdżać autem do kina, podjeżdżało się do najbliższej wypożyczalni VHS.
Źródełko musiało w końcu jednak wyschnąć, co zaobserwowaliśmy po przekroczeniu nowego tysiąclecia, które przyniosło ze sobą szybki rozwój internetu. Niemal nieograniczony dostęp do wszystkich pożądanych treści mocno dał się we znaki rynkowi wypożyczalni, który kilka lat później upadł, a niezależne studia straciły spory kawałek tortu.
Aby zrozumieć, jak dotkliwe były zmiany rynkowe na przełomie wieku, warto przyjrzeć się kondycji studia Full Moon, które na początku lat 90. funkcjonowało jako nieźle prosperująca firma, lecz z czasem była zmuszana do pracy przy coraz mniejszych budżetach. I o ile ich pierwszy Władca Lalek (1989) to całkiem kompetentny, mały film, tak już najnowsza odsłona z roku 2012 o podtytule Axis Termination to dzieło praktycznie na wpół-amatorskie, które powstało wyłącznie dzięki wsparciu najbardziej oddanych fanów, ponieważ studio nie było w stanie wyłożyć zawrotnej sumy 77 tysięcy dolarów na produkcję.
Być może winą za złą kondycję studia powinno obarczać się Charlesa Banda, właściciela Full Moon, który nie potrafi dotrzeć do nowych widzów swoimi (obecnie) złymi filmami, podczas gdy hitami przynoszącymi niemały zarobek są filmy z serii Sharknado (2008-?) i im podobne twory. Kino fatalne, ale też samoświadome, celowo skonstruowane w taki sposób, by jego przywary zostały uznane przez widownię za cnoty. I jasne, gdzieś tam nadal powstawały średniej jakości typu straight-to-DVD, najczęściej kino akcji, czy też (straszliwie nijakie) horrory, to, jak się zdaje, zniknęły one ze świadomości masowego odbiorcy i zapewniają rozrywkę tylko naprawdę oddanym entuzjastom tych gatunków.
No i tu znowu zadaję sobie pytanie. Czy tym właśnie stało się kino klasy B? Czy wspomniana już przeze mnie przepaść pomiędzy Hollywoodem a małymi studiami w końcu stała się tak wielka, że pozostała nam do wyboru jedynie widowiskowa rozpierducha w IMAXie i ironiczne oglądanie bardzo złych produkcji? Czy kino średniego szczebla przestało odgrywać już jakąkolwiek rolę?
Nie do końca. Ostatecznie nic w przyrodzie nie ginie i lukę, którą zacząłem odczuwać w ostatnich latach, zapełniły portale streamingowe z Netflix na czele. Produkcje takie jak Cloverfield Paradox, Opiekunka (2017) czy Rytuał (2017) nieodparcie kojarzą mi się właśnie z erą VHS pod tym względem, że pojawiają się na rynku i w świadomości szerokiej widowni tytuly, które są w stanie zapewnić nam rozrywkę w nudny, wietrzny weekend, ale też niewiele ponad to. Mamy tu do czynienia z metrażami stworzonymi typowo dla domowego widza, jak i “gorszymi dziećmi” dużych wytwórni, które zostały porzucone przez swoich rodziców po zaledwie kilku kinowych seansach, lub też sprzedane od razu na rynek domowy. Podobnie jak było ze sporą ilością filmów za czasów wypożyczalni kaset. Jedyną różnicą jest to, że dzisiaj nie musimy wychodzić z domu.
Teoretycznie powinniśmy więc obwieścić produkcje Netflixa nową klasą B (bądź też jej powrotem), a jednak jest coś, co powoduje, że tego typu stwierdzenie z trudem przechodzi mi przez usta. Swoje podłoże ma to w tym, że termin “film klasy B” już mocno się zużył. Stał się jedynie pustym, bezwartościowym hasłem i krzywdzącym skrótem myślowym oznaczającym: „wszystko to, co uznam za słabo wykonane, głupie i kiczowate”.
Gdzieś tam więc narodziła się myśl, że obrazy streamingowe warto nazywać nieco inaczej i dość szybko w gronie znajomych zaczęliśmy mówić o “kinie klasy N”, gdzie choć N oznacza Netflix, może też oznaczać „nowe”, „następcę”, a dla ludzi złośliwych: „nijakość”. I nie chodzi tu wyłącznie o filmy wyprodukowane przez tę konkretną firmę, a także wszystkie te, dla których jest to główny sposób dystrybucji, nawet niekoniecznie od tego usługodawcy. Czy zdecydowałbym się na to, by określić np. produkcję Amazon terminem “kino klasy N”? Myślę, że tak, kierując się przy tym zasadą, że nazwa pochodzi po prostu od najpopularniejszej marki. To trochę jak z latami 90., gdy każdy dzieciak na osiedlu posiadał “walkmana”, na nogach nosił “adidasy” – pal licho, że marki Puma – a po lekcjach nie grał ani w shootery, ani w FPS-y, tylko w “klony Dooma”.
Oczywiście ktoś może się oburzyć: “Co ten Kuszyński kombinuje? Czy nie lepiej wrócić do starych, sprawdzonych terminów i starać się przywrócić im dawne znaczenie?”. Niby istnieje taka możliwość, choć ja sam obawiam się, że może być na to za późno i ostatecznie doprowadziłoby to jedynie do większych nieporozumień. W końcu język i symbole używane w kulturze są tworami żywymi, wiecznie ewoluującymi i przez lata zmieniają swoje znaczenie. I tak jak słowo “gay” już nigdy nie będzie oznaczało osobę radosną, czy swastyka nie przestanie kojarzyć się większości z nazizmem, tak “film klasy B” nie wróci do swojego dawnego znaczenia
Termin ten przeszedł zdecydowanie długą drogę, podczas której kilkakrotnie zmieniał swoje znaczenie w świadomości widzów na całym świecie. Początkowo, film klasy B był nierozerwalny z podwójnymi seansami kinowymi, później stał się niemalże synonimiczny z filmami Direct-to-Video, by w końcu zupełnie się rozmyć i stać się wygodnym skrótem myślowym służącym do opisywania produkcji, które uznamy za tandetne i kiczowate. Uważam, że powinniśmy już dać klasie B odpocząć, usadowić w malutkiej trumience, odprawić godny pogrzeb i od czasu do czasu miło wspominać podczas rozmów przy wódce. Poczucie smutku i tęsknoty być może załagodzą filmy Netflixowe, które zaczynają wypełniać deficyt średniej klasy rozrywki. Czy klasa N będzie godnym następcą klasy B? Zobaczymy!
Miłośnik doom metalu i gotyckich horrorów, z naciskiem na produkcje wytwórni Hammer. Nosi kurtkę, która jest symbolem jego indywidualizmu i wiary w wolność jednostki. W przyszłości ma zamiar osiedlić się w Borach Tucholskich i zostać leśnym dziadem.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis