Wschodnie kultury budziły fascynację Europejczyków już od czasów antycznych, kiedy to grecki żeglarz i podróżnik Skylaks z Kariandy wyruszył do Indii. Z kolejnymi latami nasi przodkowie zapuszczali się coraz dalej i w okolicach XII i XIII wieku prowadzili wymiany handlowe z chińską dynastią Yuan. Wraz z nowymi towarami, do naszego kontynentu przybyła przede wszystkim ciekawość obcej kultury. Umocnieniem tej fascynacji był XIX wiek, okres największej kolonialnej potęgi Brytyjczyków i zarazem czas otwarcia się Japonii na zachód. Umiłowanie do orientu siedzi w nas do dzisiaj. Znudzeni pospolitością treści z naszego rejonu sięgamy po dobra tworzone przez Azjatów, które, pomimo bardziej kosmopolitycznej natury dzisiejszego świata, nadal potrafią zadziwiać swoją innością. Przez co dla wielu obcowanie z np. kulturą japońską jest sposobem na życie. Pogrążeni w tej fascynacji czasami zapominamy, że nasz dorobek kulturowy bywa dla Japończyków równie ciekawy. To zaś bardzo często prowadzi do powstania naprawdę niebanalnej pulpy.
Przykładem twórcy inspirującego się zachodnim dorobkiem jest Go Nagai, twórca dość popularnej na początku lat siedemdziesiątych mangi Demon Lord Dante. Jak pewnie domyślacie się po samej nazwie owego dzieła, Japończyk szczególnym zainteresowaniem darzył mitologię chrześcijańską, co wykorzystywał potem w tworzeniu brutalnych historii wypełnionych pojedynkami diabelskich pomiotów. Pomysł był na tyle nośny, że studio Toei szybko zaproponowało mangace przeniesienie jego pracy na grunt medium telewizji, pod warunkiem jednak, że wprowadzi kilka zmian, takich jak np. stworzenie bardziej ludzkiego bohatera. Nagai przystał na tę propozycje, jednak jego starania dostosowania swojej historii do komercyjnych potrzeb poskutkowały stworzeniem zupełnie nowej postaci – Devilmana.
Devilman był alter ego Akiry Fudo, nieśmiałego nastolatka, który pewnego dnia odkrył, że po świecie stąpają niebezpieczne demony, które czyhają na ludzkie dusze. Aby móc walczyć z piekielnymi oprawcami, nasz bohater musiał stać się jednym z nich i po złączeniu swojej duszy z istotą o imieniu Amon pełnić rolę obrońcy ludzkości. Takie origin story przedstawiała w każdym razie manga, która bardzo rozmijała się z serialem Toei. Ten, choć dość mroczny i brutalny, prezentował typowe ówczesne podejście do rozrywki: każdy odcinek kończył się starciem z nowym demonem; starciem, które Devilman, rzecz jasna, wygrywał, i mogliśmy cieszyć się dobrym zakończeniem z lekkim, komediowym zacięciem. Dodatkowo, decyzją studia było dodanie do serialu elementów Kaiju i postacie biorące udział w starciach przybierały olbrzymie rozmiary. Papierowa wersja niemal nigdy nie puszczała oka w kierunku czytelnika i nie dawała nacieszyć się niewielkimi triumfami, które były niczym w porównaniu z stratami, jakie ponosi nie tylko Fudo, ale i cała ludzkość. To przede wszystkim fatalistyczna historia o nadciągającej apokalipsie i jako taka, potrafi być niezwykle przygnębiająca. Przede wszystkim trzeba tu zapomnieć o konwenansach, do których jesteśmy przyzwyczajeni czytając bardziej współczesne dzieła. Tu nie możemy być pewni, że bohaterowie są bezpieczni, włączając w to nawet głównego herosa.
Co ciekawe, z perspektywy dzisiejszego czytelnika kreska może wydawać się nieco nieadekwatna, zbyt prosta, może nawet i dziecinna. Oczywiście jest to tylko mylne, pierwsze wrażenie, które ulatnia się już w chwili, gdy przechodzimy do pierwszej masakry, w której bierze udział Devilman. Tak, napisałem masakry, bo to co prezentuje sobą manga od strony wizualnej, to przede wszystkim bezwstydna fetyszyzacja przemocy w dość groteskowej, powykręcanej oprawie, momentami bardzo mocno przywodzącymi na myśl twórczość H.P. Lovecrafta. Mało tego, wyrywanie kończyn, czy też patroszenie niepokojąco useksualnionych demonów jest tu na porządku dziennym, co przysporzyło mangace sporo problemów, bo dość szybko stał się on wrogiem publicznym nr 1 dla wszelkiej maści zaniepokojonych matek, których dzieci zakochały się w demonicznej pulpie. Z jego pracy wynikło jednak wiele dobrego, zważywszy na to, że na Devilman wychowało się całe pokolenie przyszłych artystów i do inspiracji nim przyznają się chociażby tacy twórcy, jak Kentarou Miura (Berserk) czy Hideaki Anno (Evangelion).
Manga wydawana była przez zaledwie rok i skończyła się na pięciu tomach. Udało jej się jednak na tyle zaistnieć w świadomości czytelników, że Nagai w przeciągu kolejnych lat rozwijał uniwersum swojego ulubionego bohatera. Pojawiały się więc komiksy wypełniające pewne luki w fabule oryginalnej historii (Shin Devilman z 1979 ), spin-offy (Devilman Lady z 1997 oraz Demon Knight z 2007), a także crossovery z innymi postaciami stworzonymi przez mangakę (Mazinger Angels vs Devilman z 2006), a wreszcie niemała ilość light novels, czyli ilustrowanych w mangowym stylu mini-powieści. Zapotrzebowanie na Devilmana musiało okazać się dość duże, bo po pewnym czasie rynek zaczęły wypełniać opowieści pisane przez innych autorów. Natomiast gdyby przyjrzeć się jeszcze różnego rodzaju adaptacjom (oprócz seriali i filmów animowanych powstał również aktorski pełny metraż), to najprawdopodobniej powstałoby sporo materiału na przynajmniej dwa oddzielne teksty.
Devilman to zdecydowanie fenomen japońskiej popkultury i tak naprawdę celebrowany tylko i wyłącznie tam, do teraz bez oficjalnej premiery na zachodnich rynkach komiksowych. A szkoda, bo pierwsza seria jest zdecydowanie godna polecenia wszystkim tym, którzy mają bzika na punkcie mrocznych, groteskowych pozycji. Na 2018 rok zapowiedziano premierę nowego serialu anime, który dystrybuowany będzie poprzez platformę Netflix, więc kto wie – jeśli okaże się to wystarczająco dobre, być może Devilman zawojuje również u nas.
Miłośnik doom metalu i gotyckich horrorów, z naciskiem na produkcje wytwórni Hammer. Nosi kurtkę, która jest symbolem jego indywidualizmu i wiary w wolność jednostki. W przyszłości ma zamiar osiedlić się w Borach Tucholskich i zostać leśnym dziadem.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis