Kino ma dość burzliwą relację z prozą H. P. Lovecrafta. O ile stanowi ona niewyczerpane źródło inspiracji dla przeróżnych dzieł, o tyle, kiedy jacyś twórcy podejmują się bezpośredniej adaptacji wybranego opowiadania Howarda Phillipsa, najczęściej skutkuje to co najmniej dyskusyjnym rezultatem. Z jednej strony mamy filmy, które tylko inspirowały się twórczością Lovecrafta – takie, które nie adaptowały jego dzieł wprost, a raczej hołdowały mu, autorsko próbowały przetłumaczyć ich grozę na język filmu. Takie podejście, paradoksalnie, owocuje rewelacyjnymi realizacjami, żeby tylko wymienić W paszczy szaleństwa (1994) Johna Carpentera, Pustkę (2016) Stevena Kostanskiego i Jeremiego Gillespiego, szereg włoskich horrorów jak Caltiki – nieśmiertelny potwór (1959) Mario Bavy i Ricardo Fredy, Hotel Siedmiu Bram (1981) Lucio Fulciego, czy Spider Labirynth (1988) Gianfranco Giagniego. Po drugiej stronie są chociażby ekscesy Stuarta Gordona i Briana Yuzny, które może i udane jako produkty ejtisowego szaleństwa i kultowe na własnych prawach, nie mają pod względem atmosfery nic wspólnego ze swoimi literackimi pierwowzorami.
Horror w Dunwich został nakręcony przez jednego z protegowanych Rogera Cormana – Daniela Hallera. Haller nakręcił w 1965 roku Giń Stworze, Giń, luźną adaptację Koloru z innego wszechświata utrzymaną w duchu i estetyce adaptacji prozy Edgara Allana Poe. Giń Stworze, Giń było produkcją bardzo udaną, emanującą gotycką atmosferą i mogącą pochwalić się także bardzo dobrymi zdjęciami, choć jej epigoński charakter względem filmów Cormana był widoczny na każdym kroku; nawet fabuła pod wieloma względami naśladowała Zagładę domu Usherów (1960). Horror w Dunwich powstawał w latach 70., na początku dekady, która odziedziczyła po swojej poprzedniczce fascynację horrorem okultystycznym. Stworzona przez Lovecrafta mitologia Cthulhu trafiła wówczas na bardzo podatny grunt. Haller, obok Cormana, który po części dokonał tego samego w Nawiedzonym pałacu (1963), jest pionierem, bowiem postanowił bezpośrednio zaadaptować ją na język filmu. Jak mu się to udało?
Doktor Henry Armitage (Ed Begley) prowadzi serię wykładów na Uniwersytecie w Miscatonic, których przedmiotem jest tajemnicza księga zwana Necronomiconem. Po jednym z wykładów w uniwersyteckiej bibliotece pojawia się mężczyzna imieniem Wilbur Whateley (Dean Stockwell), chcący wypożyczyć tom i przestudiować go. Co więcej zdaje się on magnetycznie oddziaływać na pracującą w bibliotece Nancy (Sandra Dee). Wilbur wywodzi się z rodziny mającej długą historię z okultyzmem, jego pradziadek bowiem miał z pomocą Necronomiconu próbować otworzyć bramę do innego wymiaru, wzywając tym samym Wielkich Przedwiecznych, istoty, które niegdyś rządziły Ziemią. Teraz on sam postanawia podjąć się tego samego i dokonać tego, czego nie mógł jego przodek.
Horror w Dunwich jest filmem bardzo tanim i co do tego nie można mieć wątpliwości. Pod względem scenografii przywodzi na myśl realizacje wcześniejszej dekady, zwłaszcza cormanowskie gotyckie horrory, co akurat nie powinno dziwić. Widać to w wystroju posiadłości Whateleyów, widać to także w ołtarzu na klifie i jego sztucznych drzewach. Nie jest to jednak w żadnym razie wada, wszak stanowiło to o uroku filmów Cormana i tutaj prezentuje się tak samo. Poza tym Haller zakrapia całość odrobiną oniryzmu i psychodeliki, wplatając weń sceny snów ukazujących orgiastyczny sabat, zniekształcając obraz m.in. nadając mu specyficzną fakturę. Niedostatki budżetowe dają się we znaki w zasadzie dopiero w momencie, w którym na scenę wkracza nieludzki bliźniak Wilbura, potomek Yog Sothotha, którego prawie w ogóle nie oglądamy w pełnej krasie. Ponieważ jest on istotą uwięzioną między wymiarami, nie jest w pełni materialny; reżyser wówczas ukazuje sceny z perspektywy potwora, a jego nienaturalny charakter podkreśla dość specyficznym zabiegiem – obraz gwałtownie zmienia kolory. Przyjrzeć mu się możemy dokładniej w ostatniej scenie filmu, jednak nawet wtedy nakładane na niego są liczne kolorowe filtry. Wygląda on wówczas jak wielka ludzka brodata głowa otoczona setkami wijących się węży.
Pod względem fabularnym film trzyma się dość wiernie rysu fabularnego opowiadania. Przyczyn zmian można upatrywać się zarówno w niskim budżecie, jak i panujących wówczas trendach. Wilbur nie jest więc hybrydą gatunkową skrywającą potworne ciało pod szerokimi ubraniami, a po prostu człowiekiem. Trudno także nie odnieść wrażenia, że twórcy próbowali za wszelką cenę przywdziać mitologię Cthulhu w szaty satanizmu. Sam wygląd bliźniaka Wilbura jako ludzkiej głowy z brodą ma przywodzić na myśl Szatana. Przemawiają za tym także takie rzeczy, jak wspomniana scena snu pokazująca orgię, pojawiające się w późniejszej wizji postacie w czarnych szatach i kapturach, czy w końcu rytualne odbycie stosunku płciowego na ołtarzu. Sam wątek uwiedzenia Nancy przez Wilbura (który nie ma swoją drogą żadnych korzeni w oryginalnym opowiadaniu) ma w oczywisty sposób nawiązywać do rytuału poświęcenia dziewicy, a zostaje dość wyraźnie zasugerowane, że Nancy takową jest. Są to wszystko motywy i ikonografia przynajmniej kojarzące się z satanizmem.
Rozwój intrygi natomiast bywa pociesznie głupiutki. Najbardziej kłuje w oczy wspomniana relacja Wilbura z Nancy. Ten w oczywisty sposób nią manipuluje, z łatwością sugerując, aby ta odwiozła go wpierw do domu, a potem, by spędziła noc w jego posiadłości. I nawet jeśli jest zasugerowane, że kobieta jest pod wpływem hipnotycznego uroku i może to tłumaczyć jej nadmierną naiwność, mimo wszystko trudno jest to widzowi brać w stu procentach na serio. Pochwalić jednak muszę Horror w Dunwich za przedstawienie postaci Wilbura i w ogóle rodziny Whateleyów, nawet jeśli jest to robione w większości w tle i przez szereg niuansów. Wilbur jest bowiem zdeterminowany, aby być pierwszym z rodziny, który wypełni rodzinne dziedzictwo i otworzy bramę dla Przedwiecznych. Oprócz tego nieraz wyraża się on z pogardą dla mieszkańców Dunwich i żal za to, że ci zlinczowali jego pradziadka. Jest także skonfliktowany ze swoim ojcem (Sam Jaffe), który sam próbował wypełnić wspomniany rytuał i doprowadził nim jedyni matkę Wilbura (Joanne Moore Jordan) do choroby i szaleństwa. Wilbur brzydzi się ojcem twierdząc, że prześladowania miejscowych złamały jego ducha. Dowiadujemy się jednak, że pradziadek Wilbura, Oliver również poniósł klęskę, choć miał wówczas w rękach egzemplarz Necronomiconu. Wszystko to są na pozór drobiazgi, które przemykają w kolejnych scenach i dialogach, a nadają całości pokładów głębi i aż szkoda, że twórcy nie podjęli się ich eksplorowania.
Zwłaszcza, że zgromadzona przez Hallera obsada miała swoje jasne punkty. Na uwagę zasługuje Ed Begley jako Henry Armitage, w końcu jest to aktor z Oscarem na koncie, choć tutaj gra bardzie na autopilocie, nie wyróżniając się szczególnie. Show kradnie Dean Stockwell jako Wilbur Whateley. Posiada magnetyczną prezencję na ekranie, idealnie komplementując swoją grą aktorską wszystkie wcześnie wspomniane elementy składające się na jego postać. Jest nieco mrukliwy, tajemniczy, ale w tym wszystkim na wskroś demoniczny, czego wisienką na torcie jest zdobiący jego twarz wąs. Ach, ten wąs!
Nie można jednak mówić o Horrorze w Dunwich bez wspomnienia fenomenalnej ścieżki dźwiękowej Lesa Baxtera, a jest ona bogata w przeróżne brzmienia i stanowi spoiwo i najjaśniejszy punkt całego filmu. Przede wszystkim odzwierciedla swoim eklektycznym brzmieniem oniryzm prozy Lovecrafta. Trąby, syntezatory, fortepian, perkusja czy nawet prymitywnie brzmiące bębny łączą się ze sobą mieszając klasyczną podniosłość z funkiem i licznymi kakofonicznymi, nawet nieprzyjemnymi dla uszu dźwiękami. To zaskakująco złożony soundtrack, który stanowi godną odkrycia perłę na własnych prawach do słuchania autonomicznie.
Horror w Dunwich to nierówny film, a dla fanów H. P. Lovecafta pewnie będzie rozczarowujący. Nierzadko ugina się pod trendami ówczesnego horroru okultystycznego, zamiast pójść w stronę czegoś oryginalnego, co doskwiera tym bardziej, że przecież materiał źródłowy był rzeczą niezwykłą. Niesprawiedliwym jednak będzie nazwać film Daniela Hallera fuszerką czy skokiem na kasę, bo, paradoksalnie, jest w nim bardzo dużo serca i troski, nawet jeśli giną one pod warstwą niedoskonałości. Muzyka Baxtera, kreacja Stockwella, przemycone przez scenarzystów niuanse dotyczące głównego bohatera i jego rodziny, czy choćby sama stylowa animowana czołówka świadczą o tym, że chciano nakręcić dobry film. I w wielu momentach ogląda się Horror w Dunwich jak dobry film.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis