„Zdaje się, że w waszym zawodzie nazywacie to nostalgią”
Żołnierz w Let There Be Light (1946) reż. John Huston
Freddie Quell w Mistrzu (2012) reż. Paul Thomas Anderson
Spojrzenie na nową twórczość Paula Thomasa Andersona planowałem zacząć od eseju dotyczącego Mistrza, jednak w międzyczasie moją uwagę przyciągnęła recepcja jego ostatniego filmu. Pewien pan piszący recenzje wydań DVD dla miesięcznika KINO kategorycznie stwierdził, iż Wada ukryta jest filmem tylko dla snobów. Garść innych opinii, zniechęcających mnie do dalszej lektury tekstów krytycznych, uparcie nazywała go „pastiszem noir” lub nadmiernie przeskakiwała do Thomasa Pynchona i jego książkowej wizji Ameryki. Dlaczego nikt nie chciał pisać o filmie?
Gatunkowe powinowactwo niesie ze sobą ciąg określonych skojarzeń. Raymond Chandler (najsłynniejszy, acz nie jedyny punkt widzenia), intryga, cięte dialogi, galeria charakterów, napięcie, rozwiązanie zagadki. Elementy te obecne są w wielu filmach noir, zgoda. Lecz tradycyjne pojęcie kryminału schodzi na drugi plan, gdy uwzględnimy rzecz zasadniczą, czyli postać reżysera. Anderson nie praktykuje kina gatunków, a dokonuje autorskiej adaptacji materiału. Pracując nad scenariuszem, przepisał wszystkie dialogi z powieści Pynchona i tak długo odejmował zbędne partie tekstu, aż pozostały tylko interesujące go elementy. Nie z punktu widzenia wartości rozrywkowej, przyjętego kanonu noir czy wierności literackiemu pierwowzorowi. Wyznacznikiem był jego własny zmysł filmowy. Nie zapominajmy też, że esencją czarnego kryminału zawsze byli ludzie i ich pęknięty świat. Nigdy nie chodziło o fabułę.
Mówiąc o inspiracjach, reżyser wskazał między innymi Północ-północny zachód Alfreda Hitchcocka. Jak przyznał, rzadko kiedy pamięta wątek filmu. W jego pamięci zapisują się wywołane przezeń emocje, określony nastrój, aktorzy, obrazy. Sam postanowiłem się o tym przekonać – to jeden z moich ulubionych filmów Brytyjczyka, poszczególne sceny znam na pamięć. Fabuła? Cary Grant zostaje omyłkowo wzięty za kogoś innego i ścigają go ludzie Jamesa Masona… Przystawcie mi pistolet do głowy, a i tak nie powiem, o co tam naprawdę chodziło. Podobne wnioski wysunął Martin Scorsese konfrontując historię z fabułą. To nie przebieg akcji, a detale i fragmenty zostają z nim na długo po seansie, poszczególne gesty i słowa, uczucia, rytm montażu, ruchy kamery i tym podobne.
Sama fabuła filmu to klasyczny hitchcockowski MacGuffin. Zwyczajny pretekst wprawiający ową opowieść w ruch i motywujący bohaterów do działania, jednak zupełnie nieistotny dla reżysera i widza. Brzmi paradoksalnie? Witamy na pokładzie.
Co za tym idzie, intryga Wady ukrytej wiązana jest nastrojem, a nie gatunkowymi schematami. Anderson nie raz sugerował, że lubi przypalić, a film działa najlepiej, gdy „latasz”. Cała historia podlega tej narkotycznej niezborności, jest przesłonięta dymem. To wolno wsiąkający trip, który niespiesznie płynie w jedynie sobie znanym kierunku. Dlatego wszystko dzieje się w leniwym tempie, a ludzie zdają się tu szeptać i mamrotać, wyrzucają z siebie monologi, które niewiele mówią osobom postronnym i zamiast dostarczać informacji o intrydze, czynią ją elementem tła.
Fritz Lang w rozmowie z Williamem Friedkinem wspominał, że pisząc scenariusze w latach 20., zawsze umieszczali jedną scenę na jednej kartce. Dzięki temu mogli je dowolnie przesuwać, nie burząc formy tekstu. Zdaje się, że podobną strukturę znajdujemy u Andersona. Możemy dowolnie tasować scenami, a i tak zachowają swój wewnętrzny sens. Skutkiem tego będzie epizodyczność, zaburzona chronologia, ewentualne retrospekcje? Jak powiedział kiedyś Jean-Luc Godard: film musi mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie, niekoniecznie w tej kolejności. Przyjmując optykę francuskich nowofalowców, nawet nie musimy się niczym odurzać. Ułóżmy dowolną mozaikę z przedstawionego materiału, a za każdym razem odkryjemy tę samą Wadę ukrytą.
W okolicy 90. minuty fabuła była mi już zupełnie obojętna. Porwania, szantaże, teorie spiskowe, policyjna korupcja, Złoty Kieł, ktoś znika, ktoś się pojawia, Złoty Kieł. Co zatem trzymało mnie przy ekranie? Szczerość w rysowaniu bohaterów, przenikająca obraz muzyka Greenwooda i dobór piosenek, wachlarz i koloryt postaci, znakomita oprawa wizualna, atmosfera odpływania na granicy snu, oderwane sceny między poszczególnymi bohaterami, fragmenty dialogów.
Skoro intryga pełni rolę drugoplanową, o czym mówi Wada ukryta? Odpowiedź jest zawstydzająco prosta. To film o tęsknocie za przeszłością. O tym, jak bardzo może brakować ci tej drugiej osoby. Jedyną logiką obrazu jest logika emocji jego bohaterów. Doc Sportello chce odnaleźć swoją byłą dziewczynę, czyniąc przy okazji trochę dobra, którego świat i tak nie zauważy. Z kolei obcesowy porucznik Bigfoot Bjornsen nadal czuje gorycz po nieudanej karierze aktorskiej, jednocześnie skrywając w sobie żałobę po zmarłym partnerze.
Oczywiście film przepełniony jest humorem spod znaku tria Zucker-Abrahams-Zucker oraz paranoją zaszczepioną społeczeństwu przez morderstwa „rodziny” Charlesa Mansona. Jednak nad całością wyraźnie unosi się słodki zapach smutku, nostalgia, sentymentalne widzenie rzeczywistości. Weźmy dla przykładu piękne wspomnienie Shasty w deszczu. Albo scenę, gdy porucznik Bjornsen zmęczony całodniowym gwałceniem praw obywatelskich wstępuje w progi Sportella. Pomimo, a może dzięki humorystycznej fasadzie, uwydatnione zostaje pewne zmęczenie i rezygnacja. Dokąd zabrnęło życie tych rozbitków? Ich świat tworzą już tylko refleksy wspomnień odbijane we fragmentach teraźniejszości.
W kwestii czysto kinowej, to film o świetle. Reżyser wraz z autorem zdjęć, Robertem Elswitem, określili stylistykę obrazu mianem „wyblakłej pocztówki”. Główną inspiracją były zdjęcia testowe wykonane na resztkach taśmy, które Anderson przechowywał w garażu od czasu Magnolii. Niewłaściwie magazynowana uległa degradacji, dzięki czemu wyglądała niczym z lat 70., bez wrażenia pastiszu i naśladownictwa. Twórcy próbowali odtworzyć ten efekt na współczesnej taśmie, używając różnych obiektywów, bawiąc się czasem naświetlania i wywoływania. W ruch poszedł m.in. obiektyw z 1910 roku, ze starej kamery Pathé, używany także przy okazji Magnolii i Aż poleje się krew.
Będąc zwolennikiem tradycji, PTA przywiązuje dużą uwagę do pracy na planie, zwłaszcza odpowiedniego oświetlenia. Reżyser otwarcie wyraża admirację dla Robbiego Müllera, autora zdjęć do filmów Wima Wendersa, Jima Jarmuscha i innych. Nazywa go magikiem filmowego światła. Stale aspiruje, by odkryć techniki mistrza i zbliżyć się do jego poziomu w toku własnej pracy. Zaś możliwość cyfrowego doświetlania w postprodukcji kwituje krótko – „to pieprzone oszustwo”. Trud włożony w proces twórczy widoczny jest gołym okiem. Faktura obrazu, kolory, powolne ruchy kamery mówią same za siebie.
Na polu kina amerykańskiego Paul Thomas Anderson jest jednym z autorów, który tworzy własną, odrębną filmografię. Nigdy nie próbował przypodobać się publice, czy też prowadzić widza za rękę. Jeśli więc decydujesz się towarzyszyć mu w podróży, a Twoim celem będzie wyszukiwanie fabularnych schematów czy dokładne śledzenie rozwoju akcji, możesz przegapić rzecz najważniejszą – możliwość przebywania z jego bohaterami, smakowanie osobnych chwil, wsłuchiwanie się w osobiste relacje, humor sytuacyjny, wreszcie czystą frajdę i piękno filmowego rzemiosła.
Nie chodzi tu o bezkresny zachwyt nad ulubieńcem. Sam uważam ten film za najsłabszy w dorobku reżysera. Lecz jest to piękna porażka, pociągający bałagan, który w wielu miejscach przewyższa teoretycznie udane dzieła innych Amerykanów. To normalne, że filmu można nie lubić. Jednak całkowite zamknięcie się na język kina jest zwyczajnie śmieszne.
Nawet przez chwilę do głowy mi nie przyszło, by którykolwiek element Wady ukrytej uznać za przejaw snobizmu. Przeciwnie, ta zaćpana zabawa w melancholię jest wybitnie anty-snobistyczna. Zresztą, co ja tam wiem, nie piszę dla KINA.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis