
[Tekst pierwotnie opublikowany 30/12/2018]
10 grudnia 1978 roku, w wieku zaledwie 54 lat, odszedł Edward Davis Wood, Jr. – reżyser, scenarzysta, producent, aktor i pisarz, transwestyta, alkoholik i ekscentryk, któremu, jak zwykło się przyjmować, brakowało zarówno pieniędzy i szczęścia, jak i talentu oraz rozumu. W skrócie: jeden z najbarwniejszych twórców w historii kina gatunków. A także symbol filmowej beznadziei. Z drugiej strony, mimo niekończących się porażek (liczne projekty, które nigdy nie doczekały się realizacji, liczne projekty, które upadły na jakimś etapie produkcji, wreszcie projekty zrealizowane, ale okazujące się stanowić komercyjne katastrofy), Wood przez lata uporczywie walczył z przeciwnościami losu. Inna sprawa, że dysponując ledwie minimalnymi budżetami i będąc przy tym, podobno, pewnym swojego kunsztu, nie był znany ze starannego pisania scenariuszy czy przywiązywania większej wagi do kręcenia dubli nieudanych ujęć. Rezultatem filmy jednocześnie pomysłowe i idiotyczne, ekstrawaganckie i niechlujne, urokliwe i tandetne.Z mikrobudżetowych filmów gatunku – od horroru i sci-fi, przez kryminał, po western – przeniósł się do jeszcze tańszych filmów eksploatacji, aby zakończyć karierę jako twórca porno (ale też autor licznych pulpowych powieści). Ostatni rok życia spędził w całkowitym ubóstwie, zmagając się z depresją i postępującym alkoholizmem. 7 grudnia 1978, razem z żoną Kathleen O’Harą, został eksmitowany ze swojego hollywoodzkiego mieszkania, aby znaleźć schronienie u przyjaciela, aktora Petera Coe’a. Tam, po trzech dniach spędzonych głównie na piciu wódy, zmarł na zawał serca. Statusu postaci kultowej doczekał się za sprawą krytyków filmowych Harry’ego i Michaela Medvedów oraz Randy’ego Dreyfussa. W tym samym 1978 roku opublikowali poczytną książkę The Fifty Worst Films of All Time (And How They Got That Way), w której zachęcali czytelników do głosowania na m.in. najgorszy film i najgorszego reżysera w historii. W 1980, już bez udziału Dreyfussa, wydali książkę The Golden Turkey Awards, w której umieścili wyniki swojego plebiscytu. Jak się okazało, spośród 50 opisanych przez nich tytułów za najgorszy czytelnicy uznali Plan 9 z kosmosu (1959), a za najgorszego reżysera jego wiadomego autora. Specyficzna fama Wooda doczekała się jeszcze wzmocnienia w dekadzie kolejnej. Najpierw, w 1992 roku, Rudolph Grey napisał jego biografię Nightmare of Ecstasy: The Life and Art of Edward D. Wood, Jr., a następnie, w 1994 roku, Tim Burton nakręcił biograficzny przebój Ed Wood z (jeszcze utalentowanym) Johnny’m Deppem w roli tytułowej.
Tymi przewrotnymi sposobami twórczość pechowego reżysera została uratowana od zapomnienia. Ale czy rzeczywiście historia kariery tego ekscentryka upstrzona jest wyłącznie filmowymi koszmarkami, zasługującymi jedynie na krytykę? Co było jego większym problemem: brak talentu czy brak pieniędzy? Poszukując odpowiedzi na te i wiele innych pytań, grupa sześciu śmiałków – Caligula von Kömuda, Dawid Gryza (Kocham Dziwne Kino), Sara Nowicka (Kino w zwolnionym tempie), Antoni Urbanowicz oraz niżej podpisani – postanowiła zamieszać w tym ultra-kiczowatym kociołku, wydobywając z twórczości Eda możliwie najwięcej zakręconych historii. Przerobiliśmy więc tak obrazy, które sam wyreżyserował (wszystkie pełnometrażowe oraz parę krótszych), jak i kilka z tych, jakie powstały na bazie jego podobnie osobliwych scenariuszy. Zapraszamy do lektury.
Marcin Mess i Marta Płaza
1948 – Crossroads of Laredo – Dawid Gryza

The Streets Of Laredo – ten tytuł może wydawać się znajomy, ale nie, to nie jest klasyczny western wytwórni Paramount z Williamem Holdenem z 1949 roku. Nie będzie tu również mowy o telewizyjnym mini-serialu z 1995, ani o piosence, którą wykonywali m.in. Johnny Cash, Willie Nelson czy Bing Crosby, choć faktycznie ta westernowa ballada zainspirowała debiutującego za i przed kamerą w wieku 23 lat Eda Wooda. Być może właśnie dlatego, gdy film ukazał się po blisko 50-ciu latach od jego nakręcenia, aby nie wprowadzać nikogo w błąd i nadać mu „oryginalny” tytuł, postanowiono zamienić Ulice Laredo na Skrzyżowanie Laredo… Zdjęcia do tego niespełna 30-minutowego westernu trwały dwa dni i zarejestrowano je na taśmie 16mm bez dźwięku. Jeden dzień w Iverson Ranch w Chatswort w Kalifornii, a na drugi w Griffith Park. Dubli kolejnych ujęć raczej nie było, czego dowodem może być scena, w której czarny charakter, grany przez samego Wooda, mierzy do drugiego kowboja z kolta i karze mu odsunąć się od konia. Facet odsuwa się, ale konik i tak idzie za nim burząc przy tym kompozycję kadru. Widać, że to nie wyszło, ale nie było pewnie ani czasu, ani taśmy filmowej, by się takimi pierdołami przejmować. W następnym ujęciu konia już nie ma. Swoją drogą to i tak cud, że to w ogóle powstało i jakoś trzyma się kupy. Po dwóch dniach skończyły się środki i produkcję trzeba było przerwać. Na długie lata niemal-ukończony-film przepadł bez wieści. Powrócił w 1996 roku z dołożonym dźwiękiem, muzyką i piosenką Dust Of Laredo, do której słowa napisała dawna partnerka Wooda, Dolores Fuller (autorka m.in. You Can’t Say No in Acapulco i 11 innych utworów z repertuaru Elvisa Presleya). Ta wersja dostępna jest na DVD jako dodatek do dokumentalnego filmu The Haunted World Of Edward D. Wood, Jr. (1995). Dla fanów reżysera pozycja obowiązkowa i wcale nie dlatego, żeby zobaczyć, jak przekonująco może wyglądać trumna zrobiona z kilku pomalowanych na czarno kartonów! Ten krótkometrażowy debiut Eda niesie z sobą wszelkie znamiona pospiesznie realizowanej produkcji amatorskiej. Jest więc trochę chaosu, trochę nieporadności, ale też trochę pasji, która – jak czas pokaże – obrośnie kultem.
1953 – Glen czy Glenda – Marta Płaza

Po sześciu latach bezskutecznych starań zaistnienia w Hollywood i telewizji projektami o tak wymownych tytułach, jak The Vampire’s Tomb, Dr. Acula, Doctor Voodoo i The Ghoul Goes West (wszystkie planowane z ukochanym Belą Lugosim w roli głównej), Woodowi udało się wreszcie zrealizować pełnometrażowy debiut. Film możemy podzielić na dwie części. Pierwsza opowiada historię Glena, nieśmiałego mężczyzny, który ukrywa przed ukochaną Barbarą pewną tajemnicę. Okazuje się, że gdy zapada zmrok, ten staje się Glendą, przemierzając ulice miasta w damskich fatałaszkach. Mężczyzna przeżywa katusze nie mogąc zdecydować się, czy powiedzieć narzeczonej prawdę o swoich skłonnościach. Nim dojdzie do finałowej konfrontacji, obserwujemy sceny z jego codziennego życia: zakupy eleganckiej bielizny, rozmowy z przyjaciółmi. Ciągłe rozterki w końcu przybierają formę sennych koszmarów, które podkreślają lęk bohatera przed odrzuceniem. Ostatecznie okazuje się jednak, że urocza Barbara w pełni Glena akceptuje, w finałowej scenie wręczając mu tak uwielbiany przez niego sweterek z angory. Druga (znacznie krótsza) część filmu to szybka opowieść o Alanie, który po licznych życiowych perypetiach w końcu decyduje się na zmianę płci. Film Wooda był jednym z pierwszych przykładów kina queer, który wątki nieheteronormatywnych zachowań seksualnych pokazywał w pozytywnym świetle, niosąc przesłanie tolerancji i zrozumienia. Dotychczas obecność osób homoseksualnych na ekranie nacechowana była szyderstwem, bądź też szeroko pojętą kryminalizacją tego typu skłonności. Wood, który sam był transwestytą, postanowił opowiedzieć o trudnościach, z jakimi musiały się mierzyć osoby z tego środowiska w mocno konserwatywnych latach pięćdziesiątych. Mimo szczytnego celu, cierpiąc z powodu niskiego budżetu i wrodzonego braku talentu, stworzył film, który dziś może się bronić najwyżej od strony osobliwości opowieści. Kulawa forma paradokumentu, kiczowate sceny snów, dziwaczne nawiązania do kina grozy i do bólu przerysowany Lugosi (który, w jednej ze swoich ostatnich ról, odgrywa dziwacznego naukowca nie do końca powiązanego z fabułą) torpedują poważne założenia tego, co by nie mówić, przełomowego filmu, który ostatecznie u niemałej części widzów może dziś wzbudzać uśmieszek politowania. Trzeba jednak oddać Edowi jedno: (nie)świadomie stworzył jeden z najdoskonalszych przykładów filmowego kampu, w czasach kiedy Susan Sontag nawet nie myślała o spisaniu swoich słynnych Notatek.
1954 – Jail Bait – Marcin Mess

W połowie lat 50. klasyczny film noir był już na ostatniej prostej. Zniknęły zeń archetypiczne kobiety fatalne, a ambiwalencja moralna zataczała coraz szersze kręgi. Wpisujący się w ten trend Jail Bait, jak na (jedyny na koncie Wooda) „czarny kryminał” przystało, jest produkcją dosyć tanią. Jednak w przeciwieństwie do większości tego rodzaju obrazów, niedostatki budżetowe nie są w nim maskowane żadną zabawą światłocieniem czy chowaniem (braku) scenografii w ciemnościach. Mimo to, film i tak wygląda lepiej niż wiele z pozostałych dokonań reżysera. Jeśli tylko przymknąć oko na to, że, dla przykładu, cały ostatni akt opowieści rozgrywa się w jednym tylko mieszkaniu (a głównie w jednym pokoju). Fabuła prezentuje grupkę postaci – światowej sławy chirurga plastycznego, jego zagubionego syna, którego pociąga świat zbrodni, „przyjaźniącego się” z tym drugim kryminalistę, który niejako wrabia go w morderstwo, oraz parę policjantów na ich tropie – i uwypukla dramaturgiczny problem charakteryzujący ogromną większość scenariuszy poczciwego Eda. Mianowicie brak głównego bohatera. Co prawda, teoretycznie można mówić o bohaterze zbiorowym, tyle że twórca (tutaj pisząc tekst z Alexem Gordonem, przyszłym współscenarzystą Narzeczonej potwora) po prostu do nikogo nie zbliża się na tyle, aby umożliwić widzowi jakiekolwiek przejmowanie się czyimiś losami, a nie potrafi też budować napięcia, które by rekompensowało tenże brak empatii. Tym, co się mu za to udaje i trzyma całość w ryzach, jest kreowanie atmosfery bezlitosnego fatalizmu. Unoszące się nad postaciami widmo zagłady mocno odczuwalne jest już na samym starcie i reżyser ani na moment nie pozwala nam o nim zapomnieć. Pomaga w tym grana zwykle na gitarze akustycznej, złowrogo i dramatycznie brzmiąca muzyka Hoyta Curtina (inna sprawa, że główny motyw muzyczny pojawia się w chyba co drugiej scenie, co w końcu czyni go irytującym), a także konsekwentna antybohaterskość większości najważniejszych postaci. Nie, żeby oznaczało to zaraz, że można mówić o obrazie rzeczywiście udanym – za dużo na to inscenizacyjnej nijakości, pospiesznie napisanych dialogów i złego aktorstwa – ale nieczęsto słyszy się „Ed Wood” i „film noir” w jednym zdaniu! A w finale otrzymujemy zarazem dziecinnie naiwny i cudownie pulpowy punkt zwrotny, który u sztandarowych twórców „czarnego kina” mógłby wywołać najwyżej uśmiech politowania, lecz Woodologom powinien przypaść do gustu. (I jeszcze ciekawostka. Reżyser bardzo chciał, aby w postać chirurga wcielił się Lugosi, lecz ten okazał się wówczas niedostępny. Zagrał go więc Herbert Ralwinson, który chorował na raka płuc i… zmarł dokładnie dzień po zakończeniu realizacji filmu.)
1955 – Narzeczona potwora – Dawid Gryza

Pierwszy horror Wooda. Gdzieś na podmokłych terenach południowej Dakoty żyje sobie dr. Eric Vornoff (w tej roli wyniszczony przez wódę, prochy i zastrzyki z morfiny, niegdysiejszy hrabia Dracula, Bela Lugosi). Zaszczuty, pogardzany przez środowisko naukowe za swe wizjonerskie eksperymenty, zmuszony do ucieczki ze swego kraju (prawdopodobnie komunistycznego Związku Radzieckiego), pracuje na stworzeniem własnej rasy ludzi – atomowych supermanów, którzy zawładną światem. Niestety, póki co, eksperymenty nie przebiegają pomyślnie. Giną kolejni obywatele, a ich znikaniem zaczyna interesować się prasa i policja (w tej kolejności). Ambitna dziennikarka, Janet Lawton, prywatnie narzeczona porucznika Dicka Craiga, postanawia osobiście wyruszyć w okolice Lake Marsh i dowiedzieć się prawdy o grasującym na mokradłach potworze… Narzeczona potwora to najdroższy spośród wszystkich filmów wyreżyserowanych przez Wooda, chociaż zbierany w pocie czoła budżet wcale nie był imponujący (70 000$). Bardziej imponuje tu determinacja samego twórcy. Prace nad filmem ruszyły już w 1953, ale po roku zbierania funduszy okazało się, że wystarczy ich jedynie na trzy dni zdjęciowe. Z pomocą przyszedł ranczer Donald McCoy, który za wyłożone pieniądze zażyczył sobie, by w głównej roli męskiej wystąpił jego syn, Tony, a sam obraz zakończył się wielkim wybuchem. Kolejne wsparcie przyszło od Loretty King (choć sama zaprzecza, że dała Edowi pieniądze). Oczywiście i tym razem pomoc nie była bezinteresowna. Marząca o karierze aktorki Loretta upatrzyła sobie w scenariuszu rolę napisaną dla ówczesnej narzeczonej reżysera, Dolores Fuller, co przelało czarę goryczy i zaważyło na przyszłości ich związku. Mimo tych dotacji mechaniczną ośmiornicę (lecz już bez mechanizmu) i tak trzeba było na jedną noc wykraść z pobliskiego magazynu rekwizytów filmowych, a ujęcia z żywą ośmiornicą oraz finałową eksplozję zapożyczyć z innych filmów. W efekcie dostajemy niezamierzenie śmieszny horror sci-fi, którego oglądanie przynieść może wiele radości.
1956 – The Violent Years (reż. William Morgan) – Marcin Mess

W połowie lat 50. Woodowi po raz pierwszy udało się sprzedać swoje scenariusze. Zarówno Wetbacks, jak i The Violent Years to opowieści kryminalne, które doczekały się swoich ekranizacji w tym samym roku. O ile jednak ta pierwsza przeszła raczej bez echa, o tyle ta druga, wpisująca się w ciągle jeszcze raczkujące kino eksploatacji, osiągnęła niekoniecznie spodziewany sukces komercyjny. Rzecz prezentuje modną wówczas tematykę gangów młodzieżowych, z tłumu wyróżniając się głównie Woodowskim odwróceniem ról płciowych. Oto bowiem mowa o gangu dziewczęcym, którego agresywne członkinie, wszystkie osiemnastoletnie, przyjmują męskie wersje swoich imion za pseudonimy – Phyllis staje się Phillem, Geraldine Geraldem, Georgia George’m, a dowodząca nimi i wywodząca się z bogatego domu Paula staje się Paulem. Zaznaczmy jednak, że nie ma tu przy tym jakichkolwiek sugestii homoseksualizmu czy transwestytyzmu; zamiast tego otrzymujemy scenę imprezy definiowanej namiętnymi całusami z grupką niegrzecznych przystojniaków. Dziewczyny to po prostu zadziorne, zdeprawowane twardzielki, które, co zostaje podkreślone, nie otrzymując wystarczającego zainteresowania od rodziców i nie cierpiąc szkoły, fascynują się przestępczością i nijak nie pasują do norm społecznych. Dość powiedzieć, że poznajemy je, kiedy zamaskowane dokonują napadu na stację benzynową (i wzięte zostają za chłopaków), a w najostrzejszej i najbardziej zaskakującej scenie atakują romantyczną parę całującą się w parku, aby okraść dziewczynę z eleganckiego sweterka oraz zbiorowo zgwałcić jej chłopaka. Co prawda, niewiele wtedy widać na ekranie, jednak to ciągle bardzo śmiały pomysł. Nawet mimo typowego dla tego okresu usilnego i naiwnego umoralniania widza w finale, tę okazjonalną wywrotowość i „feministyczność” obrazu śmiało uznać można za prekursorskie względem kultowego Szybciej, koteczku! Zabij, zabij! (1965) Russa Meyera. Niedziwne, że Wood był dumny z The Violent Years. Sam scenariusz sprzedał za marne grosze i nie miał choćby procenta z zysków filmu, jednak jego fabuła, niepozbawiona różnych głupotek i nakręcona bardzo tanio, ale też w miarę sprawnie i atrakcyjnie, jest bez dwóch zdań jedną z najciekawszych, jakie wymyślił. Sukces sprawił też, że głodny uznania Wood szybko wziął się za kolejną tego typu opowieść i jeszcze w tym samym roku ruszył z filmem o roboczych tytułach Hellborn oraz Rock and Roll Hell. Typowy dla reżysera pech powrócił jednak ze zdwojoną siłą. Po ledwie jednym dniu zdjęciowym okazało się, że jego producentowi nie udało się uzyskać pieniędzy na dalszą realizację i projekt natychmiast upadł.
1957 – Final Curtain – Marta Płaza

Tym razem dostajemy krótkometrażową przygodę Eda z horrorem. Rzecz dzieje się w opuszczonym teatrze, po którym o zmroku błąka się jeden z aktorów, nawiedzany przez dziwne dźwięki i niepokojące znaki. Dość szybko mężczyzna przekonuje się, że rzeczywiście nie jest w budynku sam. Film, przez lata uznawany za zaginiony, początkowo miał być pilotażowym odcinkiem telewizyjnego serialu Portraits of Terror. Pomysł ostatecznie nie wypalił, a słuch o historyjce Eda zaginął. Do czasu aż kopię filmu odnalazł Jason Insalaco, spokrewniony z Paulem Marco, aktorem który zagrał w trzech filmach Wooda, z Planem 9 z kosmosu na czele. Paradoksalnie, cała historia to jedna z najporządniejszych rzeczy, jaka wyszła kiedykolwiek sprzed kamery reżysera. Mamy suspens, mamy sporo fajnych pomysłów realizacyjnych, a przede wszystkim gęsty klimat grozy, który mocno otula od pierwszej minuty. Woodowi udało się znakomicie wykorzystać przestrzeń nawiedzonego teatru, który skrzypi, świszczy i żyje własnym życiem. Przy czym o tym wszystkim dowiadujemy się ze słów narratora i mimiki bohatera, nie widząc nadnaturalnych reakcji tajemniczego miejsca. Była to zapewne wina ograniczonego budżetu, niż szczególnej przenikliwości Eda, ale trzeba przyznać, że efekt okazał się strzałem w dziesiątkę, perfekcyjnie oddziałując na wyobraźnię widza. Można narzekać, że film powinien być krótszy przynajmniej o połowę, chociaż jego długość (20 minut) zapewne podyktowana jest pierwotnym założeniem o rozpoczęciu telewizyjnej serii. Trochę dłużyzn wkradło się tutaj Woodowi, chociaż zważywszy na inne bardzo udane elementy, to myślę, że te mankamenty możemy mu wybaczyć.
1959 – Plan 9 z kosmosu – Sara Nowicka

Ten film to opus magnum Eda Wooda, w które reżyser wrzucił niemal wszystko, co kojarzy się z science-fiction i kinem grozy. UFO, zombie, wampiry (w osobach Vampiry i Beli Lugosiego), wrestler Tor Johnson – taka mnogość bohaterów może przytłoczyć przeciętnego widza, nic więc dziwnego, że obraz ten bywa klasyfikowany jako “najgorszy film świata”. Bohaterowie to jedno, zaś fabuła to prawdziwy popis twórczej wyobraźni. Przyznam szczerze, że oglądałam ten film w kinie cztery razy i nadal nie do końca rozumiem, o co w nim chodziło. Kim są ghoule? Dlaczego kosmici wskrzeszają zmarłych i chcą zabijać ludzi dla ich dobra? O co chodzi w scenie, w której Lugosi wącha kwiatki przed swoim domem? Plan 9 z kosmosu, lata przed Przygodą (1960) Michelangelo Antonioniego i największymi dziełami Davida Lyncha pokazuje, że kino wcale nie musi odpowiadać na pytania, które stawia. W filmie, jak w życiu, nie wszystko musi być oczywiste i przejrzyste, tajemnica może pozostać tajemnicą, a dialogi mogą służyć jedynie wzbudzeniu w odbiorcy większej konsternacji. Gatunkowa ekwilibrystyka i pomysłowość Wooda w walce z niskim budżetem sprawiły, że to właśnie Plan 9 z kosmosu jest filmem, który nauczył mnie kochać kino. Piszę to najzupełniej poważnie. To właśnie ta produkcja otworzyła mi oczy na reżyserską pasję i upór. Latające spodki zawieszone na widocznych linkach, rozsypująca się scenografia, braki montażowe i fabularne oraz sposób, w jaki Wood poradził sobie ze śmiercią Lugosiego na planie (zastąpił go aktorem, który cały czas zasłaniał sobie twarz ręką) dla wielu mogą być dowodem amatorszczyzny twórców. Jednak ja w słowie amator widzę jego pierwotne znaczenie, czyli określenie osoby lubiącej to, co robi i mającej w tym ogromną przyjemność. Właśnie w przyjemności, a nie chęci zobaczenia “najgorszego filmu świata” widzę przyczynę, dla której kinomani nadal sięgają po obraz Wooda. Natomiast wspomniana łatka jest wielce niesprawiedliwa. Najgorszy film świata nie dostarczyłby widzom tak prawdziwej rozrywki.
1959 – Noc upiorów – Marcin Mess

W 1956 roku, lata po upadku jego firmy produkcyjnej, w ramach której udało mu się jedynie nakręcić (większą część) omawianego wyżej Crossroads of Laredo, poczciwy Ed postanowił założyć następną tego typu spółkę. Spośród dokładnie osiemnastu potencjalnych projektów, Atomic Productions udało się zrealizować tylko Noc upiorów (pierwotnie zatytułowaną Revenge of the Dead), luźną kontynuację Narzeczonej potwora. Akcja rozgrywa się „wiele lat” po szalonych eksperymentach doktora Erica Vornoffa, ale w tej właśnie posiadłości, w której tworzył on swoją złowieszczą armię. Tym razem antagonistą opowieści jest złowieszcze medium znane jako Dr. Acula (specyficzny hołd dla Lugosiego, mającego, wedle planów Wooda, zagrać tak nazywającą się postać w jego niepowstałym serialu telewizyjnym), który udaje wywoływanie duchów celem eksploatacji samotnych bogaczy tęskniących za swymi zmarłymi bliskimi. Rzecz w tym, że w posiadłości naprawdę zaczyna straszyć, a na horyzoncie pojawia się policja. Żeby było ciekawiej, za osiłka Dr. Aculi służy tu sam Lobo, ponownie zagrany przez Tora Johnsona „superczłowiek” stworzony niegdyś przez Vornoffa, tym razem z mocno zniszczoną facjatą jako rezultatem wybuchowego finału Narzeczonej potwora. Niestety, Noc upiorów, choć z paroma cudownie absurdalnymi fragmentami (seanse spirytystyczne rodem z kreskówki, posiadłość okazująca się być nagle labiryntową), które wyraźnie wskazują, że film miał potencjał na stanie się kolejnym kultowym złym dokonaniem Wooda, nie wytrzymuje porównań z jego poprzednimi horrorami. Wyzbyty uroku Narzeczonej i rozbrajającego ekscentryzmu Planu 9 z kosmosu ostatecznie nie ma wiele do zaoferowania, za swoje najważniejsze wyznaczniki mając chaos konstrukcji i niemrawość narracji. Niewątpliwie duża w tym wina przynoszącej same kłopoty produkcji filmu. W jej trakcie Wood był cały czas na skraju bankructwa, w pewnym momencie udziału w realizacji zaczął odmawiać Johnson (ponieważ nie otrzymywał wynagrodzenia), a grająca postać Białego Ducha blond-włosa piękność była regularnie napastowana seksualnie przez kilka zupełnie różnych osób z ekipy i obsady. Aby wydłużyć czas trwania filmu (który łącznie trwa i tak ledwie 70 minut), reżyser wmontował doń spory fragment krótkometrażowego Final Curtain, jak również zupełnie niepasującą doń scenę bójki nastolatków ze wspomnianego przeze mnie wcześniej Hellborn a.k.a. Rock and Roll Hell. Co więcej, choć Noc upiorów została ukończona, Woodowi zabrakło pieniędzy na opłacenie laboratorium filmowego za jej montaż. W ten sposób stracił dostęp do swojego dzieła, które właściwą premierę, po spłaceniu długu reżysera przez pewnego producenta, miało dopiero po jego śmierci, w 1983 roku, trafiając wówczas na rynek VHS.
1959 – Revenge of the Virgins (reż. Peter Perry Jr.) – Marcin Mess

Podobno pierwszą filmową miłością biednego Eda były westerny. Później powrócił do nich nie tylko jako reżyser niedokończonego Crossroads of Laredo oraz podobnie krótkiego i niestety dosyć nijakiego pilota do nigdy nie powstałego serialu Crossroad Avenger: The Adventures of the Tucson Kid (1953), ale też jako scenarzysta. Podpisując się pseudonimem Pete LaRouche napisał musicalowe (?) Outlaw Queen (reż. Herbert S. Greene, 1957) oraz właśnie Revenge of the Virgins, które choć formalnie jest nad wyraz archaiczne i przywodzi raczej na myśl westerny lat 30. (z całym szacunkiem!), prezentuje odważne jak na swoje czasy elementy erotyki. Dokładniej rzecz ujmując, film jest przykładem bardzo wczesnego nudie cutie, czyli często lekkiego w tonacji, komediowego podgatunku sexploitation. Za początek nudie cutie uznaje się premierę The Imoral Mr. Teas Russa Meyera, ale ta miała miejsce w tym samym roku, co powstanie debiutu Petera Perry’ego Jr. Czy reżyser wraz z Woodem inspirowali się śmiałym dokonaniem Meyera, czy może wynaleźli podgatunek w tym samym czasie – tego pewnie nigdy się już nie dowiemy. Fabuła to w zasadzie banalnie proste przetworzenie klasycznego Skarbu Sierra Madre (reż. John Huston, 1948). Prezentuje grupkę antypatycznych poszukiwaczy złota, którzy wyprawiając się po nie w góry próbują się nawzajem robić w konia (dwójka z feralnej piątki to zwykli bandyci, a po drodze natykają się też na parę zdegenerowanych dezerterów), przy czym cały czas obserwowani są przez czających się w zaroślach i strzegących złota Indian, którzy z czasem zaczynają ich stopniowo wybijać. I tu dochodzimy do najciekawszego. Otóż mowa tu o plemieniu, którego jedynymi pozostałymi przy życiu członkami są, tak się składa, piękne młode kobiety. I te chodzą wszędzie z piersiami na wierzchu, a dowodzone są przez pewną ponętną blondynę (jak informuje nas narrator, kobietę Indianie porwali, gdy była dzieckiem, a zostawili przy życiu ze względu na jej „złote” włosy mające sugerować, że jest ona wysłannikiem boga słońca). Co ciekawe, ten tyleż erotyczny, co absurdalny element wyzbyty jest kontekstu seksualnego. Indianki prezentowane są neutralnie, w przeciwieństwie do filmu Meyera kamera bynajmniej nie skupia się jakoś szczególnie na ich kształtach, a o jakiejkolwiek lubieżności mowy nie ma. Dramaturgicznie nie jest to zbyt udane, choć z pewnością większa w tym wina reżyserii niż scenariusza, jako że ten niewiele ponad 50-minutowy film dobija przede wszystkim statyczność i bezpłciowość inscenizacji oraz toporność montażu. Oprócz sympatycznej niedorzeczności indiańskiego plemienia uwagę zwraca też Woodowskie podejście do ról płciowych. Faceci to tutaj samo zło i głupota, a kobiety to silne istoty, które regularnie kopią im dupy.
1960 – The Sinister Urge – Marcin Mess

Jak wspomniałem przy okazji opisywania The Violent Years, w 1956 roku Wood przez dokładnie jeden dzień pracował jako reżyser poświęconego młodzieżowym gangom Hellborn. Kilka lat później jedną z nakręconych wtedy scen wmontował do Nocy upiorów, a następnie cały materiał trafił w ręce producenta, który zgodził się, aby reżyser zrobił z tych paru istniejących fragmentów Hellborn zupełnie nowy film. Do sekwencji prezentującej agresywnych nastolatków reżyser dodał więc fabułę z napisanego w 1959 roku scenariusza The Racket Queen, na temat policji na tropie twórców nielegalnej jeszcze wtedy pornografii, a także inspiracje wielkim sukcesem Hitchcockowskiej Psychozy (1960). Tak oto narodziło się The Sinister Urge, którego pierwsza scena jawi się jako rasowy proto-slasher, prezentując młodą piękność uciekającą przed psychopatycznym mordercą! Chaotyczną całość, w której zwyrodnialec okazuje się być osiłkiem na usługach porno-filmowców, najlepiej zaszufladkować jako kryminalne exploitation. Zresztą film okazuje się zwiastować narodziny roughie – spopularyzowanego sukcesem Lorny (1964) Russa Meyera podgatunku exploitation, którego głównym wyznacznikiem jest epatowanie (często seksualną) przemocą wobec kobiet. Jak na wczesne kino tego typu przystało, zaprezentowanie kręgów tego „parszywego” biznesu służy zarówno jego wyraźnie umoralniającej krytyce (porno określane jest jako bardziej uzależniające niż narkotyki i powodujące wszystkie możliwe zbrodnie, z morderstwami na czele), jak i kuszeniu publiczności potencjalnymi aktami seksu i golizny. Tych jednak niemalże tu nie uświadczymy i przeważnie na samym „mamieniu” widowni się kończy. Znajdziemy za to trochę ciekawych elementów, które można bezpośrednio połączyć z osobą Wooda. Pierwszym, najbardziej oczywistym i najmniej istotnym, są różne głupotki fabularne i okazjonalne wpadki techniczne, które gdzieniegdzie przeobrażają film w komedię (w jednej ze scen dialogowych mikrofon wchodzi w kadr nad głowy postaci i nie tylko już z niego nie wychodzi, ale cały czas widocznie przeskakuje nad ich głowami, jakby próbując nadążyć za kolejnymi kwestiami). Drugim są elementy autobiograficzne: uczynienie jednego z policjantów „tymczasowym transwestytą”, tj. przebranie go za kobietę, aby mógł schwytać mordercę, a wreszcie wyraźne stylizowanie postaci reżysera porno na samego Wooda. W jej gabinecie zobaczyć można bowiem powieszone na ścianach plakaty do Jail Bait, The Violent Years, Narzeczonej potwora oraz Planu 9 z kosmosu, a w jednej ze scen ma ona smutno powiedzieć: „Patrzę na tę breję [jaką teraz realizuję] i próbuję pamiętać, że kiedyś robiłem dobre filmy”. Wyznanie tyleż gorzkie, co prorocze. Wszakże Wood nie tylko zaliczył już „zjazd” z kina gatunków do kina eksploatacji, ale przed sobą miał jeszcze wejście w światek pornografii.
1965 – Orgy of the Dead (reż. Stephen C. Apostolof) – Antoni Urbanowicz

Pełna tragedia! To pierwsze słowa, jakie przychodzą do głowy świeżo po seansie Orgy of the Dead. Jakże opłakany musiał być stan Wooda, jak w zaciszu swojego taniego mieszkania, wśród otwartych butelek alkoholu i walających się sweterków z angory, skrobał on scenariusz do tego dzieła. Jakże zdesperowanym filmowcem okazał się Stephen C. Apostolof, że zdecydował się na ekranizację tych wypocin, tym samym rozpoczynając dłuższą współpracę z Edem, czego owocem są liczne filmy z gatunku sexploitation. Klasyczne filmy Wooda, pomimo ich artystycznej i technicznej nieudolności, są wyrazem wielkiej miłości do kina, a także niewinną pulpową rozrywką, która u niejednego widza wywoła spazmy śmiechu. Plan 9 z kosmosu przez liczne dekady niesprawiedliwie dzierżył tytuł najgorszego filmu w dziejach kina, podczas gdy Orgy of the Dead jest zdecydowanie bardziej toksycznym tworem. To ten najgorszy typ złego filmu, który zamiast porządnie rozbawić, to dogłębnie wymęczy i wynudzi. Nawet ciężko to nazwać pełnoprawnym filmem. To po prostu półtoragodzinny pokaz nagich tańców go-go na cmentarzu, w dodatku niespecjalnie porywających i ciągnących się w nieskończoność. Niesprawiedliwością byłoby wymagać od sexploitation subtelności czy też złożoności fabularnych, ale tutaj zaszła już spora przesada. Sam Russ Meyer pewnie by się na takim cmentarnym show wynudził na śmierć. Fani Eda na pewno zaś uśmiechną się na widok telewizyjnego jasnowidza Criswella w roli zbereźnego Imperatora – mistrza go-go ceremonii. Zaśliniony na widok nagich piersi wygląda, jakby bawił się zdecydowanie lepiej niż widzowie. Magię twórczości miłośnika angory możemy odczuć jeszcze w kuriozalnej, acz niewątpliwie uroczej idei, żeby dowalić do „scenariusza” Mumię i Wilkołaka, którzy wyglądają jakby urwali się z halloweenowej imprezki odbywającej się w lokalnej podstawówce. Poprzez swoją 60’s estetykę może i będzie to nawet niezły materiał do zlepienia fan-made teledysku The Cramps, ale oglądanie tego jako pełnego metrażu to już istna droga krzyżowa.
1970 – Take It Out in Trade – Caligula von Kömuda

Po The Sinister Urge, Ed Wood miał aż dziesięcioletnią przerwę w reżyserii. W tym czasie poświęcał się głównie pisaniu scenariuszy oraz tanich powieści, głównie kryminalnych i science-fiction. Powrót za kamerę stanowiło Take It Out in Trade, frywolna komedia o detektywie na tropie zaginionej dziewczyny. Znaczący zwrot dla twórcy, który od tej pory zaczął zajmować się filmami soft- oraz hard porno. De facto, Take It… stanowi etap przejściowy: to lekkie i rubaszne kino, wciąż zanurzone jeszcze w „niewinnych” latach 60. Niebawem reżyser w pełni poświęci się rozrywce „tylko dla dorosłych”. O wartości pozycji z punktu widzenia kolekcjonerów rzadkich okazów stanowi z pewnością fakt, iż przez ponad 40 lat uznawana była ona za zaginioną. Znaleziona w prywatnych zbiorach kopia została wydana na rynku video po raz pierwszy w 2018 roku. Trzeba przyznać, że rzecz dowodzi zaskakująco dobrej kondycji twórcy Planu 9 z kosmosu, który zresztą sam pojawia się w epizodycznej roli niejakiej Alecii. Znany z przebieranek oryginał wciela się w transwestytę, jednocześnie dowodząc swojego auto-dystansu. Cała reszta to drugiej świeżości gagi oraz duże ilości młodych, ponętnych ciał w negliżu. Co może zaskakiwać, całość zyskała lekko psychodeliczne zabarwienie, zupełnie jakby reżyser zdecydował się w pełni skorzystać z dobrodziejstw rewolucji obyczajowej mijającej dekady. Nie jest to zaginiona perła, ani okaz z gatunku „tak zły, ze aż dobry”. To raczej przyjemna zabawa w rozbieranki, nosząca wyraźne znamiona burzliwej epoki. Tylko tyle albo aż tyle – w zależności od uznania.
1971 – „Necromania”: A Tale of Weird Love! – Caligula von Kömuda

W 1968 roku Ed Wood podjął pracę w Pendulum Publishing, dla których pisał sprośne historie, publikowane w tanich magazynach. Kiedy utworzona została bliźniacza firma Cinema Classics, zajmująca się produkcją filmów dla dorosłych, Wood miał ponoć zarzekać się, że nakręci „cokolwiek, choćby i Przeminęło z wiatrem„. Studio wyasygnowało więc kwotę 7 tysięcy dolarów, a sam zainteresowany dostał trzy dni na zrealizowanie swojego pomysłu. Reżyser wziął na warsztat własne opowiadanie pod tytułem Come Inn (według innych źródeł: The Only House) i wziął się do roboty. Do zagrania kluczowej postaci Madame Heles początkowo planował zatrudnić Mailę Nurmi, z którą współpracował przy okazji Planu 9 z kosmosu, ale odtwórczyni postaci kultowej Vampiry odmówiła po przeczytaniu scenariusza, przewidując, że wystąpienie nago w podrzędnym filmidle raczej nie wpłynie dodatnio na dalszy przebieg jej kariery. Niezrażony autor zadowolił się udziałem początkujących gwiazdek „kina dla dorosłych”: Rene Bond i Marii Arnold, które problemów z rozbieraniem się przed kamerą nie miały. Gotowy obraz, podobnie jak starsze o sześć lat Orgy of the Dead, stanowił połączenie stylistyki rodem z gotyckiego horroru z erotyką. Z tą różnicą, że wobec zachodzących zmian w przemyśle, Wood zdecydował się pójść o krok dalej i zmontować dwie wersje filmu: jedną z kategorią R, drugą – X, przeznaczoną wyłącznie dla widzów pełnoletnich. Tym samym na dobre rozpoczął się romans twórcy Glen czy Glenda z celuloidową pornografią. Cała rzecz opowiada o parze młodych kochanków, którzy udają się do posiadłości pewnej nekromantki (wspomniana Madame Heles) na specyficzną terapię. Otóż młodzieniec ma pewne problemy z zaspokojeniem swojej partnerki i potrzebuje pomocy, którą ostatecznie otrzyma w budzącym dreszcze zamczysku… Pornograficznych detali wbrew pozorom dużo nie ma, widać że Ed skupia się przede wszystkim na opowiedzeniu historii, sceny łóżkowe traktując jako wymagany dodatek. Serce wkłada w humorystyczne linie dialogowe, jednocześnie z dystansem podchodząc do, traktowanego niegdyś całkiem serio, gotyckiego sztafażu. W związku zaś z faktem, że w danym momencie pokazywanie w filmach niesymulowanego seksu wciąż mogło wiązać się z reperkusjami ze strony wymiaru sprawiedliwości, nikt z ekipy nie został wymieniony z imienia i nazwiska, a sam reżyser ukrył się pod pseudonimem Don Miller. Stróże moralności szczęśliwie jednak spali: wypuszczone zaledwie w kilku kopiach dzieło spotkało się z niewielkim zainteresowaniem i szybko zniknęło z ekranów, by na światło dzienne wypłynąć dopiero pod koniec lat 80., kiedy to radośnie powitano je jako jeden z zapomnianych wykwitów otoczonej nostalgiczną aurą Złotej Ery Porno.
1972 – The Young Marrieds – Caligula von Kömuda

Tytułowe małżeństwo próbuje urozmaicić swoje nijakie życie seksualne, co prowadzi do serii odważnych eksperymentów… The Young Marrieds to już regularny pornos, z celebrowanymi w detalach scenami kopulacji. Rzecz powstała w tym samym roku, co słynne Głębokie gardło, ale w porównaniu z klasykiem Gerarda Damiano to tylko obskurne, niedbale zrealizowane filmidło ze średnio urodziwymi, owłosionymi ludźmi, którym ktoś kazał uprawiać seks przed kamerą. Nie ma sensu zżymać się na drętwe aktorstwo, słabą stronę techniczną czy całkowite podporządkowanie akcji aktom prokreacji, bo – jak nadmieniłem – nikt nie stara się tu sugerować jakichkolwiek walorów artystycznych. Czemu zatem warto w ogóle o tej produkcji wspominać? Tak się składa, że The Young Marrieds, według wszelkich szacunków, było ostatnim pełnometrażowym filmem Wooda, który w kolejnych latach skupił się na produkowanych niskim kosztem loopach, czyli krótkich filmikach z reguły przedstawiających pojedynczy akt kopulacji. Omawiana pozycja, podobnie jak wiele innych z dorobku „najgorszego reżysera świata”, przez lata uznawana była za zaginioną. Pojedyncza kopia została odkryta dopiero w 2004 roku, a po dziesięciu latach obraz doczekał się wydania na DVD. Jego wartość jest dziś przede wszystkim historyczna i… hmm, kulturoznawcza, że się tak wyrażę. Jakby bowiem nie patrzeć, całość naznaczona została duchem seksualnych przemian, jakie zachodziły wówczas w amerykańskim społeczeństwie. Oto bowiem mamy na pozór zwyczajnych, młodych ludzi, którym jednak nie wystarcza seks raz na tydzień i do tego na tzw. misjonarza. Są spragnieni czegoś więcej, a eksperymentowanie z czasem wychodzi poza obręb ich sypialni. Na finał dostajemy relację z (dość drętwej) imprezy swingersów, która ma być lekarstwem na stagnację w małżeńskim pożyciu. Wood pozwolił sobie przy tym na niezbyt wybredny żart, który karze wszystkim heteroseksualnym zadać sobie pytanie: „czy naprawdę warto?”. Cała reszta to standardowe pozycje, standardowe zbliżenia na podejrzanie sflaczałe penisy i promieniejące z rozkoszy oblicza dziewcząt z lekką nadwagą. Z rzadka wtrącane linie dialogowe znajdują oparcie w kwestiach wygłaszanych przez narratora. Morał płynący z tej bajki jest zaś prosty i ponadczasowy, jak w praktycznie każdym blue movie: jeśli jesteś młody i jurny, to pamiętaj, że każde dziewczę to w głębi duszy zepsuta szmata, która marzy o wielkim, nabrzmiałym *****, a najlepiej to od razu dwóch.
1974 – Five Loose Women a.k.a. Fugitive Girls (reż. Stephen C. Apostolof) – Caligula von Kömuda

Skazana za „zbrodnię, której nie popełniła”, młoda dziewczyna trafia do zakładu karnego o umiarkowanym rygorze. W środku poznaje cztery więźniarki, które właśnie przygotowują wielką ucieczkę. „Nowa” zostaje zmuszona, aby do nich dołączyć. Plan wypala bez zarzutu i już wkrótce cała piątka znajduje się na wolności. Podążają w kierunku miejsca ukrycia łupu z pieniędzmi, aby podzielić je między siebie. Po piętach depczą im jednak ludzie szeryfa… Ed Wood próbuje swych sił w gatunku Women in Prison? Brzmi… odjechanie! Z tym, że Five Loose Women to tylko częściowo WiP sensu stricto. Większość akcji odbywa się już poza murami więzienia, jednak standardowe atrakcje nurtu zostały zapewnione. Są więc lejące się po gębach dziewuchy, lesbijska miłość, dużo golizny, szczypta przemocy, a nawet… gwałt na mężczyźnie. Za przedsięwzięcie odpowiedzialny był B-klasowy weteran Stephen C. Apostolof, na tamtym etapie stały współpracownik Wooda, wespół z którym stworzył scenariusz. Rzecz zaskakuje powagą oraz… poziomem realizacji. Oczywiście to grindhouse pełną gębą, więc roi się od głupich odzywek, ulicznego aktorstwa i wpadek realizacyjnych (niektóre spośród ujęć powtarzają się po kilka razy, bo najwyraźniej dopiero na etapie montażu zauważono, że „coś się nie klei”), ale zdjęcia są całkiem niezłe, znalazło się miejsce na kilka sekwencji akcji (istnie szokujących!) i ogółem daleko temu do przeciętnego filmu eksploatacji z epoki. Co, ma się rozumieć, poczytuję osobiście jako plus. Warto ponadto zaznaczyć, że sam Wood pojawia się na ekranie w dwóch małych rolach: jako opiekun stacji benzynowej, który od zbiegłych lasek obrywa po głowie, i dobry szeryf, co to na koniec słusznie „rozgrzesza” główną bohaterkę. Zważywszy że na tym etapie reżyser już po uszy siedział w raczkującym przemyśle porno, jest to prawdopodobnie ostatnia znana „porządna” produkcja z jego istotnym udziałem. Wielbiciele klimatów więziennych i hicksploitation nie powinni być zawiedzeni.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis