Na celowniku: Rutger Hauer

[Pierwotna publikacja 27/08/2019]

Na celowniku: Rutger Hauer

27/08/2019 Kinomisja Pulp Crew Inne teksty, Na celowniku, Wyliczanka 1

Minął już ponad miesiąc od śmierci Rutgera Hauera, który chyba na dobre wyrył się w świadomości fanów wychowanych na kinie z lat 80. i 90. Dał się zapamiętać jako aktor niezwykle zróżnicowany, świetnie nadający się do odgrywania zarówno szlachetnych herosów, jak i zmęczonych antybohaterów czy psychotycznych złoczyńców. I choć poziom filmów, w które się angażował, zwłaszcza w późniejszym okresie kariery, często nie należał do najwyższych, to trzeba mu przyznać jedno: zawsze był absolutnym profesjonalistą, który już samą swoją obecnością windował jakość filmu do góry. Śmierć Hauera odbiła się szerokim echem w Internecie i, jak mam wrażenie, poruszyła co niektórych z nas bardziej, niż w przypadku innych artystów, z którymi musieliśmy się pożegnać w ostatnich latach. Być może przyczyna tkwi w tym, że Hauer w przeciągu tych wszystkich lat został wywyższony do pozycji swego rodzaju ikony, symbolu popkultury minionych dekad, które dziś rozpamiętujemy z rozrzewnieniem. My zaś, wychowani na taśmach filmowych z tamtych lat, do samego końca kibicowaliśmy aktorowi, bardzo często żywiąc nadzieję, że jeszcze powróci w roli, która sprawi, że zarówno współcześni widzowie, jak i krytyka filmowa, padną na kolana. Dlatego też postanowiliśmy złożyć mu hołd i po raz pierwszy w historii Kinomisji opublikować odcinek Na Celowniku, który nie jest retrospekcją kariery reżysera, a właśnie aktora. W tym szczytnym celu redakcję Kinomisji wspierają: Dorota Jędrzejewska-Szpak (Z moich ust), Kamil Rogiński (Drugged by Movies), Patryk Karwowski (Po Napisach) oraz Dawid Gryza, organizator festiwalu Kocham Dziwne Kino i prowadzący fanpage Hauersploitation. Zapraszamy do lektury, zachęcamy do seansów!

Piotr Kuszyński


1973 – Tureckie Owoce (reż. Paul Verhoeven) – Patryk Karwowski

Paul Verhoeven od zawsze kręcił po swojemu i nigdy nie podążał za modą, ani tym bardziej za masowym odbiorcą. Jego drugi pełnometrażowy film Tureckie owoce to zadziorny poemat o miłości. Miłości trudnej, ale prawdziwej. To nie jest „najpiękniejszy” film o zakochaniu i owocach związku, bo to w ogólnym rozumieniu znaczyłoby również, że obraz jest niezwykle estetyczny i urokliwy. To od początku do końca naturalistyczne love story, które oferuje tyle, co prawdziwe życie, a nie tylko to „filmowe”, ze schowanymi pod dywan wszystkimi brudami. I doceni to każdy, kto w związku już był. Ten, kto będzie starał się uciec od takich rzeczy, jest hipokrytą. Miłość to najpierw pożądanie i seks, a później wszystkie elementy, które spajają i wypełniają śmierć i życie. O tym są przede wszystkim Tureckie owoce – o orgazmach, ekskrementach, łzach, robakach, chorobie, radości, krwi, wspólnej zgrywie, wylegiwaniu się na golasa przez cały weekend. Właśnie przez realizm Paula Verhoevena tak łatwo uwierzyć w prawdziwe uczucia jego bohaterów. Trzeba traktować Owoce jako czasem lekką, a czasem podpalona tragizmem przygodę miłosną, w której bohaterowie muszą się czegoś nauczyć, najczęściej siebie, odpowiedzialności, pokory, też romantyzmu. Jednak reżyser w jednej ze znamiennych scen, gdy ów romantyzm próbuje dojść do głosu (Eric przygotowuje kolację przy świecach), wszystko ucina i kieruje opowieść w inne tory. Verhoeven nakręcił brutalny romans, gdzie jedną ze swoich lepszych kreacji stworzył Rutger Hauer, od tego momentu ulubiony aktor reżysera. Hauer jak kocha, to aż boli, jak nienawidzi, to tak, że krew tryska. Jest drapieżny, ale potrafi też być zagubiony. Zerknijcie tutaj, a zobaczycie aktora kompletnego, który bezbłędnie odwzorował każdą możliwą emocję. Owoce potrafią być smutne, spokojne, a nawet liryczne. Linia melodyczna z powtarzającym się motywem przypomina, że miłość to też delikatny pocałunek. Ale w głównej mierze przygoda miłosna Erica i Olgi jest bardzo kosmata, a wydarzenia są wypełnione mocnym erotyzmem, który w połączeniu z czarnym humorem stały się później wizytówką reżysera. Trzeba przyznać, Verhoeven dużo wie o ulotności, przemijaniu pożądania, namiętności, która potrafi być zabita przez prozę życia. Gorzko.


1974 – Hard to Remember (reż. Adrian Hoven) – Wongo

Próba szybkiego odcięcia kuponów od popularności Tureckich owoców, popełniona przez jednego z niemal całkowicie dziś zapomnianych twórców eurotrashu. Kino tanie i szorstkie, pulsujące mizoginią i ociekające sleazem. Grany przez Rutgera Hauera Rikky to pogrążony w erotyczno-alkoholowych ekscesach straceniec. Pije na umór, szaleje na motocyklu, a przede wszystkim wdaje się w rozliczne seksualne awantury. To upokorzy w parku prostytutkę, to znów pod lufą pistoletu wyswobodzi z ciuchów autostopowiczkę, czy wreszcie w brutalny sposób rozładuje chuć z przygodnie spotkaną przedstawicielką artystycznej bohemy – omal nie zrzucając jej przy tym z poręczy wysokiego budynku! Cóż jednak sprawiło, że stał się takim łajdakiem? W retrospekcjach poznajemy historię zakochanego po uszy marynarza, który wyruszył w rejs czule żegnany przez wybrankę, zaś po powrocie doznał druzgoczącego zawodu: jego niewinny blond-aniołek przepoczwarzył się w kupczącą ciałem ćpunkę. Ładującą w żyły heroinę i lubieżnym uśmiechem kwitującą srogi łomot, jaki wczorajszemu absztyfikantowi spuścili jej nowi „opiekunowie”. Ale mimo tego, gdzieś w głębi duszy Rikky wciąż pozostał niespełnionym romantykiem, wzdychającym – w chwilach wytchnienia od kolejnych ekscesów – do plakatu przedstawiającego dziewczynę z dmuchawcem… Pełna zwierzęcej energii kreacja Rutgera Hauera, rozpięta między zapalczywością nagrzanego kocura, a liryzmem pląsającego po ulicy niebieskiego ptaka, doskonale wpisuje się w luźną, anarchizującą strukturę fabuły. Zresztą prawdopodobnie aktor otrzymał tu pewne pole do improwizacji. Jednym z kluczowych momentów jest intensywna, pełna ognia scena łóżkowa z udziałem doskonale znanej miłośnikom giallo Dagmar Lassander. Rozegrane przy gitarowych riffach cielesne zmagania można zaliczyć do najodważniejszych fragmentów przedstawionych w kinie nie-pornograficznym. Nie powinno to jednak zaskakiwać zażywszy, że Adrian Hoven współpracował wcześniej z samym Jesusem Franco (zaangażowany jako aktor i producent m.in. w Succubus (1968), jeden z najpiękniejszych filmowych snów lat 60.). Bezpruderyjna eksploatacja kobiecych wdzięków nie była mu więc obca. Niestety, jego niezbyt duży reżyserski dorobek – za wyjątkiem współtworzonego z Michaelem Armstrongiem Znaku Diabła (1970) – popadł w niepamięć. Taki los spotkał też omawiany tutaj tytuł. O Hard to Remember przypomniano sobie na krótko w latach 80., u szczytu hollywoodzkiej popularności Hauera. Wówczas ta niemiecka, post-hippisowka pocztówka z szalonej dekady doczekała się w USA wydania na kasetach wideo.


1977 – Żołnierz Orański (reż. Paul Verhoeven) – Caligula von Kömuda

Trzeci wspólny film Verhoevena i Hauera to ekranizacja autobiograficznej powieści Erika Hazelhoffa Roelfzema, holenderskiego bojownika ruchu oporu z czasów II Wojny Światowej. Dzieje walki z nazistowskim okupantem opowiedziane zostały ze swadą i humorem, bez czołobitności, ale też z niespotykanym dotąd rozmachem. Żołnierz Orański był, jak na owe czasy, najdroższą krajową produkcją w dziejach, co przełożyło się na ogromny sukces w kinach. Verhoeven snuje opowieść w tonie dalekim od martyrologicznego zadęcia, a nawet jeśli tu i ówdzie wkrada się jakiś drobny odłamek patosu, to szybko równoważony jest przez ironię. To w dużej mierze obraz dorastania, holenderska wariacja na temat nieśmiertelnego, hollywoodzkiego kina spod znaku coming of age, ale w wydaniu, które nie boi się dwuznaczności i odrobiny „europejskiego” świntuszenia. Wojna tutaj to nie męczeństwo, a prędzej kwestia fizjologii, ale zarazem – braterstwa. I zdrady. A główny bohater nie jest żadnym świętym, toteż daleko mu do idealistycznych portretów z polskiego podwórka, gdzie żołnierz to harcerz bez skazy. Wplątana w sidła historii persona ma jak najbardziej ludzką postać: lubi zabalować z kumplami i pociupciać. W obliczu Hauera taki typ herosa znajduje idealne odzwierciedlenie. Czasem pyszałkowaty, porywczy, naiwny, nieroztropny, zawsze jednak zrozumiały dla zwykłego odbiorcy. Typ bohatera z jakim chętnie się identyfikujemy, bo posiada swoje słabości. Nie zginie w kaźni, bo ma zbyt dużego farta, a nawet jeśli miałoby tak być – zrobi to z uśmiechem szubrawca na ustach. Jest w tym rys romantyczny, ale nienachalny i łatwo sobie wyobrazić, jak młodym Holenderkom miękły nogi na widok nowego rodzimego bożyszcza ekranu. A w tle mamy zarysowany, zaskakująco lekko i bezpretensjonalnie, portret całego pokolenia, którego przedstawiciele musieli dokonywać niełatwych wyborów. Verhoeven nie bawi się w kreowanie przejaskrawionych kreatur z gestapo i żałosnych sprzedawczyków. Co najwyżej wrzuci temu i owemu granat do wychodka, by pokazać co też myśli o kolaborantach. Kawał solidnego kina, w którym jest i pot, i łzy, i śmiech, i krew.


1981 – Nocny jastrząb (reż. Bruce Malmuth) – Marcin Mess

Nocny jastrząb to coś jakby sensacja spod znaku Sidneya Lumeta bądź Williama Friedkina w wersji pop. Z jednej strony mamy więc brudne ulice Nowego Jorku, pełne zwyrodniałych przestępców i bezlitosnej przemocy, z drugiej zaś przebojową akcję; z jednej poważną treść (tematyka terroryzmu, dylematy moralne), a z drugiej naiwną fabułę, która idzie jak po sznurku. Rezultatem film całkiem fajnie pokazujący hollywoodzkie próby zasymilowania autorskiej wersji kina gatunków z wcześniejszej dekady. Grany przez Sylvestra Stallone’a detektyw DaSilva to typ wrażliwego twardziela, który wygląda jak brat Serpico (luźne ciuszki, wielka broda, quasi-hipisowskie okulary), ale ma przeszłość i potencjał bojowy niemalże na miarę Rambo (weteran wojny w Wietnamie, gdzie, jak jest sugerowane, stanowił istną maszynę do zabijania). W Nowym Jorku początku lat 80. spełnia się jako policjant przebierający się za różnych szarych obywateli, aby wabić wszelkiej maści oprychów i następnie kopać im dupy. Mimo to stara się być etycznym człowiekiem. Wszystko zaczyna się jednak zmieniać, gdy w mieście pojawia się żądny atencji niemiecki terrorysta o wspaniałej facjacie Rutgera Hauera. Poszukiwany na całym świecie, lecz będący świeżo po operacji plastycznej twarzy, Wulfgar specjalizuje się w wysadzaniu symboli kapitalizmu, rojeniu sobie, że jest bohaterem uciskanych oraz podrywaniu kobiet w modnych dyskotekach. Choć jest mistrzem w swoim fachu, w mieszkaniu zabitej przez siebie piękności nieopatrznie zostawia na stole mapę, na której zaznaczył wielkim kółkiem miejsce, które noc wcześniej wysadził… To zaś sprawia, że DaSilva szybko wpada na jego trop, a my otrzymujemy swoistą grę między coraz to bardziej nienawidzącymi się postaciami oraz pojedynek aktorski między Sylvestrem a Rutgerem. Co prawda, ich wspólnych scen nie ma tu tak naprawdę wiele. Trzeba jednak przyznać, że Sly jest całkiem przekonujący, kiedy, na ten przykład, krzyczy wniebogłosy „Zabiję cię skurwysynu, rozumiesz?! Zabiję cię, skurwysynu! Zabiję cię! Zabiję!!!”, a Hauer kiedy… No cóż, za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie z tym swoim pięknie zimnym (a czasem też obłąkanym) spojrzeniem. Tak jest, holenderski aktor kradnie show, aczkolwiek scenariusz nie pozwala zapomnieć, że to hollywoodzki detektyw rządzi. Tym samym równowaga zostaje zachowana, a my możemy obejrzeć przyjemny thriller na piątkowy wieczór.


1982 – Łowca androidów (reż. Ridley Scott) – Marcin Mess

Stale fascynujący klasyk, a zarazem przykład adaptacji doskonałej. Literacki pierwowzór, o przeuroczym tytule Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, stanowił satyryczną groteskę wyszydzającą konsumpcjonizm i prezentującą naszą rzeczywistość doprowadzoną do ekstremum. Jego celuloidowa wersja to jej odautorska reinterpretacja, w której humor i przerysowanie zastąpione zostały fatalizmem, lirycznością i egzystencjalizmem. Zmian jest dużo więcej – np. tam, gdzie w książce mieliśmy dwie postaci, tu powstała z nich postać jedna, a tam, gdzie w książce była jedna jednostka, tutaj pojawiają się już dwie. Najważniejsza jest jednak zmiana tonacji i wymowy, wraz z którą pojawił się imponujący popis kreatywności scenarzystów. Łowca to wszakże piękny dowód na to, że warto przerabiać cudze utwory, aby na ich bazie tworzyć zupełnie własne. Skrypt Hamptona Fanchera i Davida Peoplesa (przyszłego twórcy mistrzowskiej Krwi bohaterów) stanowił znakomitą bazę dla pójścia w przepełnione cieniami kino neo-noir, które skrzyżowane z (proto-)cyberpunkiem przyniosło prawdziwe arcydzieło. Film jednocześnie tajemniczy, mroczny, hipnotyzujący, smutny, poruszający i zwyczajnie mądry; film, którym podczas etapu jego pre-produkcji zachwycał się sam Phillip K. Dick podkreślając, że to pierwszy w historii sci-fi obraz, gdzie miasto przyszłości jest brudne, zużyte i tym samym naprawdę wiarygodne. Słynny pisarz nie doczekał niestety premiery filmu. A wtedy do wyliczanki zachwytów mógłby dodać rolę Rutgera Hauera, z jego słynnym, częściowo improwizowanym, monologiem na czele. Wprawdzie każdy z głównych aktorów wypadł tutaj znakomicie, jednak to Holendrowi przypadła w udziale najważniejsza część spektaklu, w której polując na postać Harrisona Forda oszczędza ją, aby umrzeć na jej oczach i udowodnić, że jest „bardziej ludzki od ludzi”. Egzystencjalne cierpienie maszyny staje się sednem opowieści. Dziś ciężko to sobie wyobrazić bez charyzmy i talentu bohatera niniejszej publikacji.


1982 – Inside the Third Reich (reż. Marvin J. Chomsky) – Caligula von Kömuda

Telewizyjna ekranizacja wspomnień naczelnego architekta III Rzeszy Alberta Speera, spisanych w trakcie jego pobytu w więzieniu (polskie wydanie: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1973). Film wyprodukowany na potrzeby stacji ABC nie odbiega znacząco od ówczesnych standardów wykonania produkcji na potrzeby małego ekranu. Rozmach odpowiednio przykrojony, jednak telewizyjna formuła umożliwiła nakręcenie czterogodzinnego eposu, który stara się możliwie jak najwierniej trzymać faktów. W postać Speera wciela się sam Hauer, a na drugim planie towarzyszą mu takie nazwiska jak Ian Holm (Joseph Goebbels), John Gielgud (Albert Speer Sr.), Derek Jacobi (zwyczajowo przerysowany Hitler), Randy Quaid (Ernst Hanfstaengl), Trevor Howard, Robert Vaughn, Blythe Danner i Elke Sommer. I siłę obrazu istotnie stanowi (z reguły) bardzo dobre aktorstwo. Wszyscy ci uznani odtwórcy telewizyjni, kinowi i teatralni tworzą jednak tylko tło dla bohatera tego zestawienia. W tej bez dwóch zdań wymagającej i niewdzięcznej roli, Hauer udowadnia, że należy mu się pozycja pośród najlepszych: gra głównie oczami, drobnymi zmianami mimiki, tworząc jednocześnie złożoną postać, która wymyka się jednoznacznej ocenie. Twórcy filmu nie starają się bowiem ukryć, że Speer – zgodnie z rozpowszechnionym poglądem – był oportunistą, który dał się porwać charyzmie Hitlera, nie wierząc jednocześnie w ideologiczną otoczkę, po to, by następnie próbować wyłgać się z moralnej odpowiedzialności za dorobek reżimu. W interpretacji Holendra jest to jednak bohater w dużym stopniu tragiczny, z którym nieoczekiwanie łatwo sympatyzować. Artysta, wizjoner (?), który służył wypaczonemu systemowi, ale nigdy tak naprawdę nie należał do nazistowskiej kliki pochlebców i wichrzycieli. Jakkolwiek by to naiwnie i pretensjonalnie nie brzmiało – jego zadaniem było tworzenie monumentów, które przetrwałyby kolejne 1000 lat. Za wszelką cenę, choćby i zaprzedania duszy diabłu. Dzięki tej (dobrze oddanej) złożoności, w ekranową kreację skłonny jestem uwierzyć intuicyjnie. Nie jest ona może wybitna, ale doskonale pokazuje wszechstronność aktora, który już za kilka lat niesłusznie zostanie zaszufladkowany w Hollywood jako specjalista od kina klasy B.


1984 – Samotny łowca (reż. Philippe Mora) – Oskar Dziki

Już samo spojrzenie na ogólny zarys historii i obsadę może sprawić, że nasze źrenice rozszerzą się w akcie szczerej ekscytacji. Jest bowiem samotny weteran z Wietnamu zamieszkujący dzikie ostępy Karoliny Północnej o twarzy Rutgera Haurera oraz Donald Pleasence o komiksowej wręcz aparycji szalonego kolekcjonera. Pomiędzy nimi znajduje się wspinacz wysokogórski Powers Boothe, właścicielka kolonialnego sklepu w dziczy Kathleen Turner oraz jaja rzadkiego, uznanego za wymarłego, gatunku orła. Niestety, jeśli liczycie na pełnokrwisty thriller z miłością w tle, możecie opuścić seans z poczuciem rozczarowania. Samotny łowca, choć nie pozbawiony jest energii, to raczej melodramat i buddy movie okraszony proekologiczną partyzantką. Dużą robotę robią niezwykle malownicze zdjęcia oraz niezwykle plastyczne sekwencje, w których Rutger ze strzelbą w dłoniach przemierza konno leśną gęstwinę. Jednakże film nakręcony przez Philippa Morę – twórcy Wspólnoty (1989) i dwóch sequeli Skowytu (1981) – to fabularna surówka. Drobno posiekana surówka. Jak się okazuje, powód scenariuszowego zmasakrowania produkcji jest zupełnie niezwiązany z kompetencjami jej twórców! Podczas transportu rolek z filmem z Karoliny Północnej do Los Angeles, w nikomu nieznanych okolicznościach zniknęła jedna taśma. Montażyści zatem dwoili się i troili, aby zmontować coś z dostępnego im materiału. Stąd też nie dostajemy żadnej informacji o burzliwej przeszłości postaci granej przez Haurera, niektóre sceny ni stąd, ni zowąd rzucają bohaterów w zupełnie niezapowiedziane sytuacje (sekwencja łóżkowa Rutgera z Turner!), a sam scenariusz wydaje się po prostu niekompletny. Ale może to i dobrze? Bo trwający 95 minut, mocno naiwny obraz i tak w kilku momentach potrafi nieco znużyć. Jako ciekawostkę należy zaznaczyć, że w Samotnym łowcy Haurer znów spotkał się ze swoim syntetycznym kolegą Brionem Jamesem. Tym razem po dwóch stronach ideologicznej barykady


1985 – Ciało i krew (reż. Paul Verhoeven) – Arek Szpak

Jest coś karnawałowego w tym brawurowym filmie, również w dosłownym sensie: dowodzeni przez Martina (Rutger Hauer) najemnicy, mordując, gwałcąc, grabiąc i wreszcie biorąc w posiadanie przypadkowy zamek, zachowują się na nim jak wykrzywiona w karnawałowym zwierciadle, bluźniercza wersja szlachty, przez której przedstawiciela, zostali wcześniej wykorzystani i zdradzeni. Niejednokrotnie bluźnierczy jest również sam film. Nieskrępowany w ukazywaniu brutalności czasów, miejsca, bohaterów, ich wiary i cynizmu. Ciało i krew to śmiałe przeciwieństwo romantycznych wizji wieków średnich, ale przeciwieństwo paradoksalne, bo przy całej swojej dosadności, to wciąż romantyczna opowieść. Tyle że romantyczna przewrotnie, dwuznacznie, bezpruderyjnie, pełna upaćkanego błotem i padliną awanturniczo-przygodowego dowcipu. Znakomici są w nim odtwórcy głównych ról (choć drug plan: Susan Tyrell, Brion James, Jack Thompson… też doskonały): Hauer, Jennifer Jason Leigh i mniej znany – i chyba trochę niedoceniany za swoją kreację – Tom Burlinson. Cała trójka tworzy nietypowy trójkąt miłosny, w którego centrum jest Agnes, porwana przez Martina, a zaręczona z młodym szlachcicem Stevenem. W jednej ze scen Agnes mówi o swoich adoratorach, że są jak dwie wersje tej samej osoby, starsza i młodsza. Do tego rozróżnienia można jeszcze dodać, że najemnik Martin jest człowiekiem wojny, a Steven nauki, że drugi jest bardziej szlachetny, a Martin, w tyleż dwuznacznej, co zawadiackiej kreacji Hauera, to jednak trochę kanalia, zepsuty, chociaż przecież nie do cna; nie musisz mu kibicować, ale trudno go, choćby trochę, nie polubić.


1985 – Zaklęta w sokoła (reż. Richard Donner) – Piotr Kuszyński

Za dnia ona jest zaklęta w sokoła, on zaś w nocy przemienia się w wilka. Chociaż oboje są niemal nierozłączni, to jednak w swej ludzkiej postaci są w stanie ujrzeć siebie nawzajem wyłącznie podczas jednej, krótkiej chwili podczas wschodu słońca. Taki oto los spotkał parę kochanków, na których straszliwą klątwę nałożył okrutny i owładnięty pożądaniem biskup. Od tamtej pory podróżują razem, początkowo z zamiarem zemsty na duchownym, później zaś, gdy pojawia się nadzieja, w poszukiwaniu sposobu na odczynienie klątwy. Zaklęta w sokoła to, dziś już klasyczny, romans fantasy w reżyserii Richarda Donnera o naprawdę doborowej obsadzie, bo u boku bohatera naszej wyliczanki występuje tu chociażby Michelle Pfeiffer i młodziutki wtedy Matthew Broderick. Opisywany film jest też dziełem bardzo prostym, niekiedy wręcz ocierającym się o banał i naiwność. Nie jest to jednak z mojej strony żaden zarzut, ponieważ oglądając go znowu, po tylu latach, czuję przede wszystkim relaks. Jest mi dobrze, bo na te dwie godziny seansu znowu czuję się jakbym miał 10 lat, a świat był dużo prostszy. Jakoś lżej na sercu, gdy miłość na ekranie jest czysta, bohaterowie szlachetni, ci co zbłądzili zasługują na odkupienie, a zło zostaje należycie ukarane. Doskonały odpoczynek od kina mrocznego i brutalnego.


1986 – Autostopowicz (reż. Robert Harmon) – Marta Płaza

Ciemna noc, droga gdzieś na odludzi. W końcu, zza ściany deszczu, wyłania się ON. „Mama mówiła, żebym nigdy tego nie robił” – tymi słowami, przemoczonego do suchej nitki nieznajomego, wita młody chłopak Jim, oferując podwózkę. Jeszcze nie wie, w jak bardzo złej godzinie postanowił zignorować mamine ostrzeżenia. To, co początkowo miało być miłą przejażdżką, szybko zamienia się w walkę o przetrwanie, gdy tytułowy autostopowicz okazuje się psychopatą, zamieniającym życie Jima w piekło. Autostopowicz to kultowa już ejtisowa perełka, która sprawnie łączy klimat soczystego thrillera z klasycznym kinem drogi. Zostajemy wrzuceni w wir akcji już od pierwszych minut, a później napięcie już tylko rośnie. Duża w tym zasługa scenariusza, którego autor nie bawi się w przydługi rozbieg, tylko co rusz obrzuca nas nowymi zwrotami akcji – nie sposób usiedzieć spokojnie na miejscu! Jednak nawet najlepszy scenariusz nie zdałby się na nic, gdyby nie aktorzy, którzy ponieśli go na swoich barkach. Tutaj mistrzem imprezy jest oczywiście demoniczny Hauer, który brawurowo zagrał tytułowego antagonistę, Johna Rydera. Skąd jest, dokąd zmierza, dlaczego z takim uwielbieniem morduje rodziny i cały posterunek policji? Tego nie wiemy, ale jego bezduszne polowanie na bogu ducha winnego, nieco naiwnego młodzieńca, ogląda się z wypiekami na twarzy. Tym bardziej, że nigdy nie wiemy, kiedy John znowu pojawi się na ekranie. Przemyka obok bohaterów niezauważenie, ale gdy już postanowi uderzyć, napięcie sięga zenitu. Jest okrutny, przebiegły, ale momentami też zabawny i pełen przedziwnego wdzięku. Aktor już kilka lat wcześniej, w Łowcy androidów, udowodnił, że potrafi grać samym spojrzeniem, którą to umiejętność powtórzył i tym razem. Nie musi grozić, czy torturować, czasami wystarczy szybkie spojrzenie błękitnych oczu, aby zmrozić krew w żyłach ofiary. To jak, zabierzecie jeszcze kiedyś autostopowicza?


1989 – Krew bohaterów (reż. David Webb Peoples) – Antoni Urbanowicz

Typowi mieszkańcy filmowych post-apokaliptycznych pustkowi nie mają lekko. W klasycznych przedstawicielach gatunku są oni zmuszeni do nierównej walki ze skutkami radiacji albo bandą najemników w skórzanych maskach. We Krwi bohaterów reżyser David Webb Peoples (autor scenariuszy do Łowcy androidów i Bez przebaczenia) postanowił pokazać, jaki rodzaj rozrywki może się zrodzić z egzystencji w tak srogich warunkach. W uniwersum filmu jedynym rodzajem eskapizmu jest Gra, czyli sport przypominający ultra-brutalną wariację na temat futbolu amerykańskiego. Łamane szczęki i wyłupywane oczy pozwalają na chwilę odetchnąć ludności, a zwycięstwo może samym zawodnikom dać namiastkę celu. Rutger Hauer wciela się w postać Sallowa, dawnej gwiazdy Gry, który zamierza odegrać się na zarządcach oficjalnej ligi sportu. I tak, jak w wielu produkcjach z Hauerem z tego okresu, to właśnie jego drapieżna aktorska charyzma jest tutaj najjaśniejszą zaletą. Pomimo swojego kultowego statusu wśród maniaków postapo, ciężko nie odnieść wrażenia, że film się po prostu brzydko zestarzał. I jeśli można by jeszcze znieść brak twórczej inwencji w kreowaniu świata z powodu ograniczeń budżetowych, tak nie można wybaczyć kompletnego braku pomysłu na fabułę i nudne w oglądaniu walki, które powinny być przecież sercem i duszą tego filmu! Ale jest coś, co sprawia, że jednak warto obejrzeć Krew Bohaterów. To ten VHS-owy brudny klimacik, który odsyła nas w nostalgiczną podróż do prostszych czasów, w których tego typu dziełka były prawdziwymi wydarzeniami w osiedlowej wypożyczalni kaset, a sam Hauer wydawał się być prawdziwą ikoną kina. W epoce antyseptycznej cyfry warto sobie zapuścić taką ramotkę, najlepiej w najgorszej jakości, w jakiej można znaleźć. Koniecznie z lektorem.


1989 – Ślepa furia (reż. Phillip Noyce) – Piotr Kuszyński

Rutger Hauer we współczesnej, zamerykanizowanej wariacji na temat Zatoichiego, niewidomego wojownika, który przemierzał XIX-wieczną Japonię pomagając biednym i uciśnionym. Film opowiada historię Nicka Parkera, oślepionego weterana wojny w Wietnamie, który został mistrzowsko wytrenowany w szermierce i rozpoznawaniu otoczenia za pomocą pozostałych mu zmysłów. Za zadanie obiera bezpieczne przetransportowanie młodego Billy’ego do jego ojca, dawnego przyjaciela Nicka z czasów wojennych, który popadł w długi i kłopoty z mafią. I jak możecie się spodziewać, ich podróż usłana będzie wieloma niebezpieczeństwami. Być może Ślepa furia pod samym względem produkcyjnym nie wyróżnia się zbyt szczególnie na tle innych akcyjniaków masowo produkowanych w tamtym okresie. Nadrabia to jednak niezbyt oczywistym głównym bohaterem, który został mistrzowsko wręcz odegrany przez Hauera. Jego charyzma powoduje, że bardzo szybko sympatyzujemy z granym przez niego Parkerem. Śmiejemy się, gdy bawi się pozorami i oszukuje swoich przeciwników na “biednego niewidomego”, bijemy brawa, gdy rozprawia się z mafijnymi siepaczami za pomocą ukrytego w lasce ostrza (gdy obejrzałem ten film jako dzieciak, była to  dla mnie jedna z najbardziej zajebistych broni w kinie; i jest tak po dziś dzień) i wzruszamy się wraz z nim przy co bardziej ckliwych momentach. Przede wszystkim jednak imponuje fakt, że nie istnieje w Ślepej furii ani jedna scena, w której poddawalibyśmy wątpliwości fakt, że grany przez Hauera  bohater jest niewidomy. Rola ta jest doskonałym przykładem tego, jak podchodził do wykonywanego przez siebie fachu. Zabierając się za film pokroju Ślepej furii nie miał co liczyć na pochwały czy nagrody, a jednak nie powstrzymało go to przed daniem z siebie wszystkiego. Zaowocowało to popisem aktorstwa, który zawstydziłby niejednego wykonawcę z, tak zwanego, ambitnego kina.


1991 – Obroża (reż. Lewis Teague) – Dorota Jędrzejewska-Szpak

Rutger Hauer jako utalentowany poczciwy elektronik w okrągłych okularach, który trafia do więzienia za kradzież diamentów. Jak na swoją profesję – nieco za duży, nieforemny i całkiem w tym zabawny. W przeciwieństwie do parszywych współwięźniów ma swój honor i szlachetność, ale cierpi na złamane serce i chroniczny brak zaufania do kobiet (jego dziewczyna, wspólniczka w napadzie, uciekła razem z jego przyjacielem). I tu dochodzimy do sedna – sprawy sercowe to zaskakująco ważny element w tym małym sensacyjniaku; choć pełnym akcji, cynicznych zbirów, uciekania i strzałów, to jednak opartym na starym jak świat schemacie – oto kobieta (świetna Mimi Rogers) i mężczyzna, oboje po przejściach, zakochują się w sobie, mimo że nie mają na to ochoty. Połączeni zrządzeniem losu (konkretnie obrożami z ładunkami wybuchowymi, które eksplodują, gdy tylko ta dwójka oddali się od siebie), muszą nauczyć się współpracy i wzajemnego zaufania. Nie jest Obroża ani majstersztykiem, ani nawet bardzo dobrym filmem. Ale jest w niej coś, co przynosi frajdę – wspomniane serce, które bije radośnie, podrzucając twórcom zabawowe, czasem absurdalne pomysły i wyposażając bohaterów w uczucia. I w końcu nie wiemy – czy on biegnie za nią jak wariat, bo chce uniknąć śmierci, czy może dlatego, że ją kocha?


1993 – Nieoczekiwany atak (reż. Geoff Murphy) – Arek Szpak

Rebecca De Mornay i Ron Silver są tu parą małżonków, którzy wracając nocą z po części turystycznej, a po części zawodowej wycieczki do Meksyku, śmiertelnie potrącają przechodnia, jak się okazuje – policjanta, i uciekają z miejsca wypadku. Rutger Hauer gra pojawiającego się w ich życiu niedługo później świadka owego zdarzenia i nieobliczalnego szantażystę. Aktorskie wybory dobrze grają na to, co w filmie Murphy’ego najciekawsze. De Mornay, wkrótce po sukcesie Ręki nad kołyską (1992) Curtisa Hansona, gdzie wcieliła się w postać pałającej żądzą zemsty złej niani i Silver, znany choćby z roli psychopatycznego Hunta w Błękitnej stali (1990) Kathryn Bigelow, wydają się niekoniecznie oczywistymi kandydatami do ról pomiatanych ofiar. Ich bohaterowie wyraźnie zresztą bronią się przed podobnym zaszufladkowaniem, co przydaje całości i pewnej przewrotności, i dwuznaczności (a dwuznaczny – obok oczywiście ucieczki z miejsca wypadku – jest tu już choćby cel wizyty małżonków w Meksyku, planujących przenieść do niego swą firmę ze względu na tanią siłą roboczą). Kluczową aktorską atrakcją filmu Murphy’ego jest jednak, rzecz jasna, Hauer, którego wybór do roli psychopatycznego szantażysty nie zaskakuje – kreuje on postać pozostającą w zgodzie ze swoim popularnym, zwłaszcza na przełomie lat 80/90, aktorskim wizerunkiem (jego długo pozostający zagadką Jake Shell to, można by rzec, nieco bardziej przaśna, a zarazem kowbojska wersja Johna Rydera, psychopaty – enigmy z Autostopowicza) i robi to znakomicie.


1992 – Split Second (reż. Tony Maylam) – Kamil Rogiński

Po skąpanym w wodzie i szczurach Londynie roku 2008 grasuje tajemniczy zabójca wyrywający swoim ofiarom serca. Jego tropem rusza policyjny weteran Harley Stone (Rutger Hauer) wraz z nieopierzonym partnerem, Dickiem Durkinem (Alastair Duncan). Okazuje się, że nie polują na człowieka, a coś kompletnie nie z tego świata. Split Second, poza tym, że jestem bardzo przyjemnym kinem akcji z domieszką horroru i science fiction, stanowi również zbiorek pt. Fajne momenty z Rutgerem Hauerem. Oficer Stone to przerysowany, ale w idealnie wyważony sposób, twardziel, żyjący na kawie, papierosach i czekoladzie. I Hauer w tej roli sprawdza się doskonale, rzucając soczystymi przekleństwami i będąc stale na granicy kompletnej utraty kontroli nad sobą. Jego relacja z Dickiem rozgrywa się według klasycznego schematu buddy cop i jest kopalnią zabawnych scen. Nie fabuła, a postacie są główną siłą tej produkcji. Stone doskonale oddaje ton całego filmu: na pierwszy rzut oka poważnego i brutalnego, ale podszytego kpiną i bezpretensjonalnością. Cała paranormalna intryga i akcja z monstrum na koniec rozbijają się o prosty morał: wielkie zło trzeba załatwić wielkimi giwerami. Weźcie zatem wielkie piwo, włączcie Split Second i wypijcie za pamięć o Rutgerze Hauerze.


1993 – Podróż (reż. John Mackenzie) – Dorota Jędrzejewska-Szpak

Rutger Hauer vs. Eric Roberts – Podróż to w pewnej części pojedynek VHS-owych macho, co wartością jest samą w sobie. Hauer to typ budzącego respekt ustabilizowanego tatuśka. Kwadratowy w barach, nieco ociężały i po zawale, ale wciąż silny fizycznie, nie marnotrawi słów i rzadko daje się sprowokować. W tytułową podróż wyrusza z żoną (subtelna i łagodna Karen Allen) w ramach ratowania rozpadającego się małżeństwa. Roberts to człowiek z drugiego bieguna – czarujący psychopata z wyrzeźbioną klatą. Nieokiełznany żywioł patologii, który w łaski wkupuje się wdziękiem i otwartością, a gdy dostaje to, po co przylazł, odsłania prawdziwe oblicze – wypranego z empatii aroganta o niecnych zamiarach. Na łodzi Hauera ląduje niejako na gapę wraz z dużo młodszą, zepsutą i seksowną Connie Nielsen. Między nudnym małżeństwem a parą narwańców szybko dochodzi do napięć, w dodatku z tajemnicą w tle. I trzeba przyznać, że jest to nieźle napisane – nie dość, że dynamicznie, to z wyraźną próbą pogłębienia konwencjonalnych charakterów. Klincz, w którym znaleźli się bohaterowie, jakby przy okazji zahaczał o coś większego – coś o kryzysie męskości, coś o starciu młodości ze starością. Oczywiście na tyle, na ile pozwala formuła małego, unurzanego w latach 90. thrillera. Bez zaskoczeń – w tym pojedynku Hauer ma przewagę; jest niczym skała. Gdybym była mężczyzną w średnim wieku mierzącym się z własnymi lękami, chciałabym być właśnie nim.


1994 – Gra o przeżycie (reż. Ernest R. Dickenson) – Dawid Gryza

Jack Mason jest włóczęgą w wielkomiejskiej dżungli. Nigdy nie było mu lekko w życiu, ale po tragicznym wypadku, w którym stracił żonę, dziecko i dach nad głową, wylądował na ulicy. Gdy pewnego dnia nieznajomy mężczyzna oferuje mu dobrze płatną fuchę, Masonowi wydaje się, że los wreszcie się do niego uśmiechnął. Nic bardziej mylnego. Oto bowiem grupa wpływowych przyjaciół upatrzyła sobie jego jako zwierzynę, na którą zamierzają zapolować. Etatowy operator Spike’a Lee, Ernest R. Dickerson, pierwsze próby samodzielnej reżyserii podjął w 1990 roku, jednak za faktyczny debiut uznać należy Juice (znany w Polsce jako Miasto Aniołów 2) – ważny obraz dla rozwijającego się wówczas nowego nurtu tzw. hood movies. Gra o przeżycie to jego drugi pełny metraż na reżyserskim fotelu. Reżyserowi udało się zgromadzić na planie doborową obsadę: Rutger Hauer wciela się w biznesmena dowodzącego grupą myśliwych, w skład której wchodzą Charles S. Dutton, Gary Busey , F. Murray Abraham, John C. McGinley. Na zwierzynę zaś wybrano będącego wówczas u szczytu popularności rapera ICE-T. Film zadebiutował na 6 miejscu box office’u zgarniając 2,9 mln $ z 7,4 mln w niego zainwestowanych. Szczęśliwie udało mu się dobić do 7,7 mln, można więc stwierdzić, że studio wyszło na zero. To jednak, że do amerykańskich kin nie pognały tłumy (te wolały się wówczas wybrać na Cztery wesela i pogrzeb), nie oznacza, że Gra o przeżycie jest filmem niegodnym Waszej uwagi. Oprócz wspomnianej obsady oraz gwarancji wizualnego kunsztu reżysera, dostajemy kawał dobrego kina akcji. Strzelaniny, wybuchy, pościgi na quadach – wszystko to, czego oczekujemy od tego typu produkcji.


1996 – Omega Doom (reż. Albert Pyun) – Wongo

Postapokaliptyczna parafraza Straży Przybocznej (1961) Akiry Kurosawy. Wyraźnie odwołująca się przy tym do stylistyki spaghetti westernu – na czele z najsłynniejszą włoską interpretacją wspomnianej opowieści, czyli Za garść dolarów (1964) Sergia Leone. Mimo osadzenia akcji w realiach nuklearnej zimy, sam szkielet fabuły jest zatem dość znajomy. Były cyborg bojowy wkracza do zrujnowanego miasteczka opanowanego przez dwie zwalczające się frakcje złożone z fantomowych pozostałości po rasie ludzkiej: Androidów oraz Klonów. Ale co oryginalne na tle taniego kina sf, człowiek jest tutaj odległym wspomnieniem. Mówi się z przestrachem, że ludzie niebawem znów nadejdą; tymczasem ich osierocone elektroniczne surogaty kontynuują w najlepsze odwieczny rytuał wyniszczającej wojny. Wiele tu spaghetti westernowych zapożyczeń. W typie bohatera, sposobie kadrowania, inscenizacji pojedynków, czy wręcz morriconowskich nutach wplatanych między zimną, elektroniczną muzykę. Gdzieś tam, na szczelnie wypełnionej artefaktami przeszłości ulicy, wala się nawet drewniany karawan! Spag-westowe inkrustracje są tak wyraźne, że tylko patrzeć, jak pomiędzy walczące cyborgi wmaszeruje któryś z makaroniarskich antyherosów, by – niczym Anthony Steffen w prologu Django the Bastard (1969) Sergia Garrone – postawić krzyż na zimnym trupie post-atomowego świata (LINK dla przypomnienia). To jeden z ostatnich godnych uwagi filmów Alberta Pyuna i zarazem łabędzi śpiew b-klasowego cyber-punka lat 90., jeszcze nie pożartego doszczętnie przez komputerowe efekty. Omega Doom zrealizowano w przeciągu zaledwie 10 dni, na terenie Bratysławy. Wschodnio-europejska sceneria nadała tu dość specyficznego – nieco szulkinowskiego – sznytu. Produkcyjne mankamenty rekompensuje wcale nie mała porcja melancholii i groteski (wątek robociej głowy ustawicznie poszukującej odpowiedniego ciała nośnego), a także nuta humanizmu. W pamięć zapada zwłaszcza jedna z ostatnich scen, w której grany przez Shannon Whirry żeński android prosi, by odwrócić jej uszkodzone ciało tak, by mogła zgasnąć spoglądając na zachodzącego słońce. Albert Pyun potwierdza w tym momencie, że był prawdziwym poetą niskogatunkowego kina science fiction.


2011 – Włóczęga ze strzelbą (reż. Jason Eisener) – Marta Płaza

Podstarzały i zmęczony życiem Rutger tym razem jako tytułowy włóczęga w dystopijnym świecie, w którym liczą się tylko psychopaci i skurwiele. Na trasie swojej tułaczki trafia do miasta, którym twardą ręką rządzi brutalny gang niejakiego Drake’a. Widząc przemoc na każdym kroku, zewsząd doznając poniżenia, bezimienny tramp postanawia zaprowadzić porządek w mieście gwałtu i okrucieństwa na własną rękę. A że porządek zaprowadza za pomocą strzelby, to tym lepiej dla widzów! Szczególnie tych spragnionych krwistych doznań! Film debiutującego w pełnym metrażu Jasona Eisenera to przegięta do granic możliwości rozrywka spod znaku grindhouse’u, do którego zresztą kilka lat wcześniej w swojej niezapomnianej dylogii nawiązali panowie Tarantino i Rodriguez. Beztroski debiutant postanowił jednak pójść o krok dalej niż kultowi reżyserzy, serwując jeszcze więcej jeszcze mocniejszych doznań, które mogą przyprawić o zawrót głowy nawet najtwardszych miłośników kina gore. Jest krwisto, jest bezczelnie, czasami też przezabawnie, a tematy tabu nie mają tu racji bytu. Wszystko to podane z dużą dozą autoironii, dzięki czemu film ogląda się jak najlepszy przykład świadomego kina złego smaku. Rutger Hauer jako ostatni sprawiedliwy w mieście grzechu nie ma sentymentów i bezwzględnie rozprawia się z ciemiężycielami bezbronnych mieszkańców. Wykorzystując swój niepozorny wygląd włóczęgi, zemstę rozgrywa na zimno – jego ofiary dowiadują się, jaki los ich czeka w momencie, gdy będzie już za późno na jakikolwiek ratunek. Sam film nie tylko fabularnie, ale i technicznie został zrealizowany w duchu kina eksploatacji. Postarzana taśma filmowa, technicolor dodają całości dodatkowego smaczku, dzięki czemu film może kojarzyć się z kultowymi obrazami sprzed dekad. Momentami twórcy może nieco zbyt mocno szarżują, ale filmowi, który pozwolił Hauerowi zagrać taką rolę, można wybaczyć wiele!

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*