Hemingway, kpina z Antonioniego i karły na dachu, czyli wszystko o najnowszym filmie Orsona Wellesa The Other Side of the Wind (2018)
Jesienią tego roku premierę będzie miał The Other Side of the Wind, ostatni film Wellesa, dokończony niemal pół wieku po rozpoczęciu zdjęć. To okazja do świętowania dla wszystkich zwolenników X muzy. Dla Polaków, bo polski producent Filip Jan Rymsza odegrał tu dużą rolę, poświęcając projektowi 9 lat swojego życia. Dla kinomanów, bo ten film to już legenda, jak niemal wszystko, co związane z Wellesem. Dla niezależnych filmowców, bo Amerykanin nigdy nie zdradził swoich artystycznych ideałów, stale podążał własną drogą i poszukiwał nowych rozwiązań. Wreszcie dla współczesnego widza, który jeszcze gotów byłby pomyśleć, że meta-filmy wymyślił Deadpool (2016). To także doskonała okazja, aby sięgnąć po książkę Josha Karpa Orson Welles’s Last Movie: The Making of the Other Side of the Wind, dokumentującą losy tejże produkcji.
Amerykański radiowiec, rysownik, malarz, aktor, producent, scenarzysta, reżyser i gawędziarz Orson Welles nie był zwolennikiem zasad. Mając 16 lat dołączył do irlandzkiego teatru Gate, podając się za przeszło 20-letnią gwiazdę Broadwayu. W 1936 stworzył Makbeta w wersji wudu z czarnoskórą obsadą. W 1938 wywołał panikę we wschodniej części Stanów Zjednoczonych, przedstawiając Wojnę światów H. G. Wellsa w formie realistycznej relacji radiowej. Po przybyciu do Hollywood miał czelność nakręcić Obywatela Kane’a (1941), uważanego do dzisiaj za najwybitniejszy debiut wszech czasów, a nawet najlepszy film w historii kina. Oczywiście zrobił to po swojemu, stosując nowatorskie rozwiązania i nie bacząc na obowiązujące reguły gry. Niepokorny duch także otwarcie wyrażał pogardę dla producentów i finansowej strony sztuki, czym niemal przekreślił całą swoją karierę. Miał wtedy zaledwie 26 lat.
Obok 12 filmów pełnometrażowych (blisko połowa została zniszczona przez producentów), seriali i krótkometrażówek, Welles zostawił po sobie garść nieukończonych projektów. Jednym z nich jest The Other Side of the Wind, którego korzenie możemy prześledzić do roku 1937, kiedy to przyszły reżyser nagrywał narrację do dokumentu o hiszpańskiej wojnie domowej napisaną przez Ernesta Hemingwaya. Swoim zwyczajem Welles zaczął zmieniać scenariusz, usuwał kwestie i pozwalał przemawiać obrazom. Porażony bezczelnością młodzieńca Hemingway wykorzystał teatralną pracę Orsona, aby nazwać go gejem, który nie ma pojęcia o wojnie i męskich sprawach (ponad dekadę później pisarz miał powiedzieć Johnowi Hustonowi, że za każdym razem, gdy Welles wymawiał słowo „piechota”, brzmiało to jak „połykanie u lachociąga”). Orson nie zamierzał odpuszczać i sepleniąc swym najbardziej „ciotowatym” głosem, odpowiedział: „Panie Hemingway, jaki pan jest wielki i silny. A jakie ma pan włosy na piersiach”. Pisarz w szale chwycił za krzesło, to samo zrobił przeciwnik, lecz szybko dostrzegli absurd sytuacji – dwóch wielkich chłopów walczących na krzesła z obrazami wojny w tle. Roześmiali się i zaprzyjaźnili, jednak lont został odpalony.
Pod koniec lat 50. Welles pracował nad scenariuszem o niedorzecznie męskim pisarzu, który stracił wenę, dostał obsesji na punkcie młodego torreadora i jest oblegany w Hiszpanii przez swoich biografów, czcicieli i studentów. Więcej o tym projekcie, zatytułowanym wówczas The Sacred Beasts, reżyser opowiada w krótkometrażówce Orson Welles in Spain (1966). Z czasem historia przeniosła się do Hollywood, profesja bohatera zmieniła na reżyserię filmową, a tytuł na The Other Side of the Wind. Zaś akcja rozgrywa się w dniu jego 70. urodzin, które wypadają 2 lipca, w rocznicę samobójstwa Hemingwaya.
Głównym bohaterem filmu jest Jake Hannaford, miłośnik przygód i polowań, kobieciarz, reżyser lubujący się w mocnych alkoholach i niebezpiecznych plenerach dokoła globu – na każdym z jego planów ginie co najmniej jeden członek ekipy. Będąc produktem systemu studyjnego, jego dobra passa minęła i Hannaford udał się do Europy na samowolne wygnanie. Po kilku latach wraca do Los Angeles, gdzie szuka pieniędzy na dokończenie swojego kinowego powrotu, filmu przepełnionego seksem i przemocą, będącego odbiciem stylu i wartości Nowego Hollywood na progu lat 70. (w podobnych rejonach będzie poruszał się nowy film Tarantino Once Upon a Time in Hollywood [2019] – kilka słów o filmie i samej epoce). The Other Side przedstawia ostatni dzień z życia Hannaforda za pomocą kolażu technik – fotosy, taśmy 16 i 35mm, ujęcia z dokumentu kręconego na przyjęciu urodzinowym Hannaforda o nim samym, a także materiały młodych pasjonatów, którzy przynieśli na imprezę własne kamery. Całość dopełniają fragmenty nowego filmu Hannaforda, również zatytułowanego The Other Side of the Wind. Welles zderza ze sobą zdjęcia czarno-białe i kolorowe, elegancję kina klasycznego z surowością i dynamiką cinema-verite.
Twórca zarzekał się, że w żadnym wypadku nie jest to dzieło autobiograficzne, choć nietrudno zauważyć, że on sam był reżyserem doby systemu studyjnego, który wypadł z łask, przeniósł się do Europy i wrócił po latach do USA, gdzie kręcił The Other Side, szukając funduszy na jego ukończenie. Chociaż w kwestii postaci Hannaforda wskazywał na inspirację takimi filmowcami, jak John Ford, Henry Hathaway, Howard Hawks, Rex Ingram czy wreszcie John Huston – po trzech latach produkcji, do głównej roli zatrudnił właśnie Hustona.
W ciągu sześciu lat zdjęć (1970-76), dzieło Amerykanina stale ewoluowało, stając się lustrem do jego życia. Aktorzy umierali bądź stawali się niedostępni, Welles dodawał nowe postaci wzorowane na ludziach z jego otoczenia. I tak, wśród gości przyjęcia znaleźli się: dwóch pisarzy pracujących nad książkami o Hannafordzie – wówczas McBride i Bogdanovich pisali książki o Wellesie, sami też znaleźli się w obsadzie; Dennis Hopper jako przyćpany młody reżyser; pani krytyk Juliette Riche – w czasie zdjęć ukazał się tekst Pauline Kael Raising Kane umniejszający autorstwo Wellesa w Obywatelu Kanie; młody reżyser Brooks Otterlake, protegowany Hannaforda – postać opartą na Peterze Bogdanovichu zagrał Rich Little, jednak przez ograniczenia czasowe zastąpił go sam Bogdanovich; Jack Simon, czyli parodia macho scenarzysty Johna Miliusa; Max David, były aktor i obecny producent – wypisz, wymaluj Robert Evans oraz wielu innych. Nie przypomina wam to fabuły Synekdocha, Nowy Jork (2008) Charliego Kaufmana?
Na pewnym etapie reżyser myślał nawet o dodaniu kolejnej warstwy. Sam pojawiłby się na ekranie i komentował owe dzieło, tworząc tym samym film o filmie o filmie. Gdyby do tego doszło, swego czasu słynna Barbara Białowąs miałaby niezłą linię obrony przed krytykami.
Z kolei film Hannaforda jest parodią stylu włoskiego reżysera Michelangelo Antonioniego, którego Welles nie znosił, był śmiertelnie znudzony jego produkcjami, nazywał go „architektem pustych pudełek”. Sam Antonioni nakręcił w Stanach Zabriskie Point (1970) i właśnie ten tytuł był inspiracją dla „młodzieżowego” obrazu Hannaforda. Co zaś tyczy się karłów – sięgnijcie po książkę.
Praca na planie była czystą partyzantką. Filmowcy kręcili w domach, które Welles wynajmował do mieszkania lub rzekomego spisywania pamiętników. Pozwolenia podrabiano do tego stopnia, że w miejscach dat ważności robiły się dziury. Ekipa udawała studentów filmówki UCLA, aby unikać wysokich opłat i dostać się na teren wytwórni MGM. Ponadto, Welles utrzymywał na planie twórczy chaos, szukał problemów i sytuacji kryzysowych, aby móc je rozwiązać w nowy sposób. Improwizacja pobudzała jego kreatywność, wręcz kipiał energią i pomysłami. Wzorem swojego Otella (1951) kręcił scenę, aby dokończyć ją kilka lat później na innym kontynencie i z innymi aktorami. Obsesyjnie szukał doskonałości na stole montażowym, poświęcał tej części procesu najwięcej czasu, poszukiwał nowej metody. Pracował nad tym filmem do końca życia, stale kręcił, montował, zabiegał o fundusze, poprawiał. Choć niektórzy współpracownicy zaczęli uważać to za niekończący się „home movie”, to jednak wszyscy ulegali charyzmie Wellesa. Pod wpływem jego uroku byli gotowi zrobić wszystko, znieść każdy wybuch złości, niskie zarobki, 20-godzinne dni pracy. W tym czasie przyznano mu honorowego Oscara i nagrodę Amerykańskiego Instytutu Filmowego za całokształt twórczości, on jednak dalej robił swoje.
Orson Welles zmarł w wieku 70 lat, zupełnie jak filmowy Jake Hannaford. Zostawił po sobie godziny materiału o sztuce naśladującej życie, z którym nikt nie wiedział, co zrobić. Steven Spielberg, George Lucas i Oliver Stone wystraszyli się wizji Wellesa. Najwięcej zainteresowania wykazał Clint Eastwood, ale i on spasował (wkrótce nakręcił film Biały myśliwy, czarne serce [1990], fikcyjną wersję Johna Hustona na planie Afrykańskiej królowej [1951]). Na szczęście twórca Dotyku zła (1958) pozostawił także liczne wskazówki i instrukcje oraz grono przyjaciół i fanów, którzy ostatecznie rozwiązali prawne spory i doprowadzili sprawę do końca, przy udziale Netflixa.
Josh Karp wykonał dobrą robotę, kreśląc dzieje tej produkcji. Aby lepiej zrozumieć film i reżysera, przytacza wcześniejsze losy Wellesa, sytuację rodzinną i początki kariery. Daje przekonującą odpowiedź na pytanie, dlaczego miał takie problemy z finansowaniem, jaki był jego stosunek do pieniędzy. Zaś przede wszystkim odsłania jego charakter, osobowość na etapie The Other Side, idylliczne podejście do procesu twórczego. To ciekawe spojrzenie, unikające tworzenia kolejnego wellesowskiego mitu. Zwraca także uwagę na Gary’ego Gravera, autora zdjęć, który poświęcił filmowi czas, zdrowie i życie prywatne. Aby utrzymać rodzinę, Graver musiał w międzyczasie dorabiać przy tanich erotykach. Ponoć żeby ściągnąć go szybciej do siebie, Welles zmontował scenę lesbijskiego seksu pod prysznicem do jego produkcji 3 A.M. (1975). A nie wspomniałem nawet o całym wątku z Iranem czy też liście do Donalda Trumpa. Relacja z tych lat pracy obfituje w ciekawostki, czyta się ją lekko i szybko.
Jeżeli choć trochę interesuje was postać Wellesa, przeczytajcie koniecznie. Książka została wydana w 2015 roku, zatem jeszcze przed montażem filmu – jaki będzie w rzeczywistości, zobaczymy. Warto także wyglądać dwóch filmów dokumentalnych. They’ll Love Me When I’m Dead (2018) Morgana Neville’a opowie historię omawianego tutaj dzieła, zaś The Eyes of Orson Welles (2018) Marka Cousinsa odsłania nieznane dotąd oblicze amerykańskiego artysty. Polecam.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis