Outlaws (1997). Spaghetti-perspective shooter

Western nigdy nie miał szczęścia do swojej reprezentacji w grach. Oczywiście wymienimy z rozpędu obie części Red Dead Redemption, serię Desperados, Gun czy też nasze swojskie Call of Juarez. Gdy rozruszamy pamięć, to oczywiście i wyrecytujemy jeszcze parę tytułów, żeby sprawiedliwości stało się zadość, ale skoro musimy się nad tym chwilę zastanowić, to oznacza, że na ekranach komputerów czy telewizorów nie za często było nam dane wyruszyć na Dziki Zachód. A co dopiero mówić o grach żywo nawiązujących do tradycji spaghetti westernu! A tym właśnie jest Outlaws. Tytuł niedoceniony w swoim czasie, obecnie praktycznie zapomniany w kolektywnej świadomości graczy, a wciąż cholernie warty naszej uwagi.

W 1997 legendarne studio LucasArts wydaje na PC dwa głośne tytuły. Dark Forces II: Jedi Knight w końcu dał nam możliwość walki na miecze świetlne w pełnym 3D, a The Curse of Monkey Island z szaleńczą werwą kontynuowało pirackie przygody Guybrusha Threepwooda. W tym samym roku LucasArts wrzuca na półki sklepowe Outlaws, którego losem, pomimo pozytywnych recenzji, było już na nich pozostać. Jaki był powód? Premiera Quake w 1996 jednym ruchem ręki zmieniła oblicze gier FPP i była pierwszym krokiem w stronę sprzętowego wyścigu zbrojeń na PC. Outlaws prezentował zaś wciąż model grafiki sprzed Quake-rewolucji, czyli 2,5D – mającej zaledwie imitować trójwymiarowość. Jeżeli jeszcze dodam, że w tym samym roku oczy branży były skierowane na nadchodzącą wielkimi krokami premierę Quake 2, który dołożył kolejną cegiełkę do rozwoju graficznego gier, to będziecie już mieli pełny obrazek pechowego położenia Outlaws. Sama konwencja westernu, mimo iż w latach 90. gatunek ten przeżywał swój chwilowy renesans na ekranach kin, najwyraźniej nie stanowiła większej zachęty dla ówczesnych graczy. Wtedy jeszcze w grach największe triumfy święciło strzelanie do różnego rodzaju tałatajstwa z piekieł czy kosmosu, więc gdzie miałoby się znaleźć miejsce dla kowboja w FPP?

Grę rozpoczyna prześliczne „kreskówkowe” intro, które z mocnym uderzeniem wprowadza nas w historię. Chciwy monopolista transportu kolejowego postanawia przepędzić ludzi ze swoich domostw na głębokich pustkowiach, żeby na miejscu ich ziemi zbudować kolejne kilometry torów. Wynajmuje w tym celu grupę socjopatycznych zbirów, którzy w trakcie jednej z takich akcji zabijają żonę i porywają córkę naszego protagonisty – szeryfa Jamesa Andersona. Teraz jedyne, co mu pozostało, to odpiąć odznakę, naładować gnata, ruszyć w pościg, odbić córkę i dokonać wendetty. Zemsta w Outlaws ma charakter czysto starotestamentowy. Nie ma tutaj miejsca na żadne humanistyczne frazesy w rodzaju „zemsta nie przywróci ci żony”, a sam gameplay zbudowany jest na fundamentach soczystego spektaklu przemocy.

Każdy z 9. etapów opiera się z grubsza na podobnych zasadach – wybijaj bandziorów, na końcu zmierz się z hersztem bandy (w charakterze bossa na końcu levelu) i obejrzyj kolejny animowany filmik. Lokacje reprezentują najbardziej charakterystyczne „landmarki” Dzikiego Zachodu. Walczymy tutaj w tradycyjnym pustynnym miasteczku z saloonem, kopalni, indiańskiej osadzie, pociągu czy też w środku kanionu. Eliminacja przeciwników jest wyjątkowo satysfakcjonująca, zarówno ze względu na podłoże fabularne, jak i pewne mechaniki. Złole lubią nas słownie prowokować i opluwać. Nawet jeśli ich jeszcze nie widzimy, to z pewnej odległości słyszymy ich obelgi. Co oznacza, że z pełnym zaangażowaniem tropimy bydlaków na obszarze misji i zamykamy ich parszywą jadaczkę za pomocą ołowiu. W tym celu mamy do dyspozycji całkiem pokaźny arsenał obejmujący tradycyjny sześciostrzałowy rewolwer, strzelby, dubeltówki, a nawet rozstawiany karabinek Gatlinga. Jeżeli lubimy poeksperymentować z formą, to możemy jeszcze użyć dynamitów (odpalanych, rzecz jasna, od rozżarzonego cygara), dźgnąć nożem albo trzasnąć z pięści. Co ciekawe, Outlaws było jedną z pierwszych gier FPS wprowadzających system przeładowania broni, a także pierwszą w historii z trybem snajperskim! Dynamiczna akcja do dzisiejszego dnia potrafi podwyższyć u nas poziom adrenaliny i musimy czasem wykazać się nie lada zręcznością przy konfrontacji z wrogiem – zwłaszcza jak natrafimy na kilku przeciwników w wąskim przejściu, bądź w niewielkim pomieszczeniu. Idzie się tutaj poczuć jak prawdziwy westernowy zabijaka, o którego wyczynach niejeden bard wyśpiewa chwalebną pieśń.

Niestety gra powiela pewną specyfikę charakterystyczną dla produkcji z tamtego okresu. Mianowicie trzeba czasem znaleźć kluczyk do drzwi czy konkretny przedmiot, żeby posunąć etap do przodu. W przypadku szukania kluczy nie ma jeszcze tragedii, przeprowadzając masakrę po masakrze w końcu znajdziemy to czego szukamy, ale przede wszystkim będziemy wiedzie, gdzie tego użyć. Gorzej wygląda sprawa z przedmiotami. Tutaj już zdarza się, że co prawda znajdziemy priorytetowy przedmiot, ale nie zawsze będzie dla nas klarowne, co należy z nim zrobić. Grafika tutaj nie pomaga, gdyż elementy „scenografii”, w których należy umieścić przedmiot nie są jakkolwiek wyróżnione i czasem zlewają się w jedną wielką pikselozę. Najbardziej męczy etap w tartaku, gdzie musimy uruchomić maszynerię odpowiadającą za przepływ wody. Żeby tego dokonać, musimy odszukać trybiki, a żeby je znaleźć, musimy przestrzelić wajchy umieszczone na ścianach. W teorii nie brzmi to jak nic przesadnie skomplikowanego, jednak same wajchy to jedynie garść pikseli na ścianie, przez co nie zwracamy na nie uwagi, a to skutkuje frustrującym błądzeniem po planszy. W teorii takie zabiegi mają nam urozmaicić nam rozrywkę, ale w praktyce czujemy, że to sztuczne pauzowanie akcji. Oczywiście możecie mi wytknąć, że piszę to z perspektywy współczesnego gracza, rozleniwionego licznymi podpowiedziami i poziomem trudności dla imbecyli, jednak wciąż uważam, że można było bardziej organicznie wkomponować tego typu elementy w gameplay. Wyobrażacie sobie Eastwooda, który przez pół filmu szuka jakiś elementów mechanizmu w tartaku, włócząc się od pustego pomieszczenia do kolejnego pustego pomieszczenia? Grafika zaś wydawała się już przeterminowana, czy też nawet i prymitywna w dniu premiery, ale muszę przyznać, że mimo wszystko zestarzała się ze swoistą klasą. Pomimo iż piksele czasem bolą po oczach, to jednak przedstawia to się to całkiem uroczo, w przeciwieństwie do takiego Dark Forces 2: Jedi Knight z tego samego roku, który reprezentując już pełne 3D wygląda na tyle siermiężnie, że obecnie ciężko się na to patrzy bez zainstalowanego na dysku pakietu amatorskich modów ulepszających doznania wizualne.

Nie bez powodu na samym początku użyłem określenia spaghetti western. Ta gra stanowi w końcu jeden wielki hołd dla włoskich mistrzów fachu. Inspiracje widzimy w reżyserii każdego z animowanych filmików pomiędzy poszczególnymi etapami. Te zbliżenia na twarzy, te kadry – nic tutaj nie jest dziełem przypadku. Nawet czołówka z listą twórców jest zrealizowana na wzór tej z Dobrego, Złego i Brzydkiego (1966). Sam wybór poziomu trudności to nie żadne „easy”, normal”, „hard”, tylko prosto z mostu „good” „bad” „ugly”. Może i wyjątkowo mało subtelne, ale jakże fajowe. Sam motyw bezwzględnej zemsty po trupach do celu to też w końcu element silniej akcentowany w spaghetti westernach, niż w tych amerykańskich. Co prawda głównym bohaterem jest tutaj szeryf, a nie łowca nagród, ale reprezentuje on oczywiście figurę bezwzględnego mściciela stąpając po adekwatnych zwłaszcza dla włoskiej odmiany gatunku rejonach wątpliwej moralności. No i ta muzyka! Ach ta muzyka! Ścieżka dźwiękowa autorstwa Clinta Bajakiana, w mojej ocenie, należy do ścisłej czołówki lat 90. w grach. Chyba nie muszę mówić, do twórczości którego włoskiego kompozytora nawiązuje ona swoją aranżacją…

Outlaws to gra zupełnie niesłusznie zapomniana, która zasługuję na drugą szansę, a może i finalnie przywrócenie jej należytego miejsca w panteonie gier FPP lat 90. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich koneserów spaghetti westernów, jak i entuzjastów gier retro, którym niestraszne są piksele, czy też przeczesywanie mapki w poszukiwaniu kluczy. LucasArts wraca po latach z grobu, ale jako że będzie to firma działająca pod bezpośrednim dyktandem Disneya, to absolutnie nie mamy co liczyć na remaster/remake tego tytułu. Nie była to w końcu ani żyła złota, ani tytuł związany z uniwersum Star Wars. Pozostaje wam w takim razie wydać śmiesznie niskie pieniądze na kopię z GOG (działającą jak należy na współczesnych pecetach), nałożyć odpowiedni kapelusz, nalać szklaneczkę whiskey i delektować się tym cudownie przemocowym dziełem w swojej oryginalnej formie. Nie zawiedziecie się.

Absolwent filmoznawstwa. Fanatyczny kinofil, nałogowy czytelnik i entuzjasta kultury lat 70-tych. Jego gust filmowy rozciąga się od niekwestionowanych arcydzieł kina po wszelkiego rodzaju filmowe śmietniki. Preferuje to drugie, i to zupełnie nieironicznie.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*