Ślimaki (1988). Obślizgła przyjemność

W chwili, gdy usiadłem do tego tekstu, zaczęło niemiłosiernie padać. Jako że osiedliłem się na terenach wiejskich, to całodniowa ulewa jest gwarantem, że moje podwórko odwiedzą niebawem nieproszeni goście: ślimaki, a konkretniej pomrowy czarniawe, czyli te większe, pozbawione muszli obślizgłe paskudy. Obrzydliwe, choć, jeśli nie prowadzi się własnego ogródka, dość nieszkodliwe potworki. Jednakże, gdybym żył w rzeczywistości przedstawionej w filmie w reżyserii Juana Piquera Simóna pakowałbym manatki i wiałbym z domu ile sił w nogach.

A to dlatego, że w Ślimakach z 1988 roku mamy do czynienia z nietypową (bo wywołaną przez chemikalia) mutacją pomrowów, która staje się niezwykle agresywna i złakniona mięsa. Miejsce akcji filmu, jakim jest małe i bardzo stereotypowe amerykańskie miasteczko okazuje się idealnym miejscem żerowania tych stworków. Sam koncept bowiem, żeby ludzie mieli stać się ofiarami ślimaków, jest tak absurdalny, że nie mieści się w głowie nie tylko nam, ale i samym bohaterom filmu. Ponadto Ślimaki umiejętnie wykorzystują specyfikę tych zwierząt. Konkretniej mówiąc: są one niezwykle niepozorne. Małe, powolne i zasadniczo nie rzucające się w oczy, przez co, gdy już je zauważymy, to mamy wrażenie, że pojawiły się nagle znikąd. I tak jest tutaj: pomrowy biorą ludzkich bohaterów z zaskoczenia, przedostając się do domostw z ciemnych i wilgotnych miejsc, co zazwyczaj kończy się niezwykle efektowną i obrzydliwą śmiercią ofiary.

Co warto zaznaczyć, na polu efektów specjalnych Ślimaki naprawdę błyszczą. Sprawny montaż co dynamiczniejszych scen sprawia, że w natłoku akcji wcale nie jest tak łatwo rozróżnić kiedy na ekranie widzimy prawdziwe ślimaki, a kiedy silikonowe atrapy. Zresztą! Biorąc pod uwagę samą pomysłowość twórców filmu w kwestii mordowania gatunku ludzkiego, to ciężko momentami wyjść z podziwu i zwracać uwagę na kwestie techniczne. A dzieje się tu naprawdę sporo: odrąbywanie części ciała po przyssaniu się do nich ślimaków, wybuchające głowy (sprawdzajcie, co dodano Wam do sałatki. To czarne, to nie zawsze są oliwki), czy ludzie niebędący w stanie uciec przed ślimakami z powodu wszechobecnego śluzu dają tyle rozrywki, że nie sposób oderwać wzroku od ekranu.

Jeśli jednak odłożyć sceny gore na bok, to w swojej esencji Ślimaki niezwykle mocno przypominają kino rozrywkowe z lat 50: do bólu proste i wręcz naiwne w przedstawieniu świata. Będące w centrum zamieszania z morderczymi mięczakami miasteczko to miejsce niezwykle idylliczne, jakby wyjęte z tamtej dekady i krzyczące do nas zza ekranu: Stany Zjednoczone to raj na ziemi, w którym ludziom żyje się spokojnie i dostatnio. Samych mieszkańców miasta określa przede wszystkim ich rola w lokalnej społeczności i w sumie nie ma nawet potrzeby, by zapamiętywać ich imiona, bo wystarczy, że wiemy, że jeden z nich jest pracownikiem sanepidu, drugi pracuje w kanałach, a trzeci jest naukowcem i łączy ich to, że są po prostu dobrymi ludźmi, którzy biorą w sprawy w swoje ręce w momencie, gdy władze miasta nie chcą traktować sytuacji poważnie. Sam zresztą koncept zmutowanych przez chemikalia ślimaków to dość wyraźne echo typowego dla lat 50 strachu przed konsekwencjami nagłego i niekontrolowanego rozwoju.

I co warto dodać, pomimo bijącego z ekranu hołdu dla tamtych lat i remiksowaniu go z bardziej dosadnymi, współczesnymi zabiegami, to nadal jest on absolutnie nieironiczny. Nikt nie przemyca w dialogach niepotrzebnych dowcipów, ani nie puszcza do widzów oczka. Wszystko jest tu podane z absolutną powagą, nawet gdy dzieją się rzeczy absurdalne, choć przyznać trzeba, że ciągłe lawirowanie filmu między klimatem amerykańskiej sielanki a makabreską może wywoływać niekiedy głupawy uśmieszek na ustach.

Ślimaki to przede wszystkim smakowity kąsek dla zmęczonego codziennymi obowiązkami pulpożercy, który po całotygodniowej harówce złakniony jest niesplamionej pretensją rozrywki. Do piwa i bez piwa. Z przyjaciółmi i w samotności. Niezależnie od warunków, w jakich odbędzie się seans, jedno jest dla mnie pewne. Funu przy Ślimakach jest co niemiara.

Miłośnik doom metalu i gotyckich horrorów, z naciskiem na produkcje wytwórni Hammer. Nosi kurtkę, która jest symbolem jego indywidualizmu i wiary w wolność jednostki. W przyszłości ma zamiar osiedlić się w Borach Tucholskich i zostać leśnym dziadem.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*