W dniach 12-18 września 2016 roku na terenie lubelskiego Centrum Kultury odbyła się druga edycja festiwalu kina grozy Splat Film Fest, którego Kinomisja była jednym z patronów medialnych. I – tak się składa – w imprezie udział wzięły dwie osoby z naszego pokładu. Pierwsza zaliczyła sześć dni, druga pojawiła się dopiero na dwa ostatnie. Toteż, aby wyszło po równo, pierwsza wzięła się za opisanie sześciu jej zdaniem najlepszych obrazów, spośród tych prezentowanych do 16 września, natomiast druga opisała wszystkie sześć filmów, jakie miała okazję poznać na końcówce festiwalu. Całość to niezła mieszanka, jako że organizatorka wydarzenia, Monika Stolat, celowała w różnorodność. Seryjni mordercy, żywe trupy, choroby psychiczne, wszelakie zbrodnie i dewiacje – do wyboru, do koloru. Przekonajcie się.
Cat Sick Blues reż. Dave Jackson, 2015
W momencie kiedy wydaje Ci się, że widziałeś/aś w kinie już wszystko, wpadasz akurat na seans takiego filmu, jak Cat Sick Blues, który dość brutalnie uświadamia Ci, w jak dużym byłeś/aś błędzie. Jeżeli przy okazji dowiesz się, że film powstał w całości dzięki funduszom zebranym przez przypadkowych ludzi za pomocą platformy Kickstarter, dochodzisz do wniosku, że świat tak naprawdę pełen jest psychopatów, zarówno wśród osób zasiadających przed kamerą, jak i tych w fotelach kinowych. Największy WTF festiwalu opowiada historię pewnego kociarza, który po stracie swojego pupila, postanawia zabić dziewięć kobiet, aby dzięki ich krwi przywrócić go do życia; mordując w masce kota i rękawicach zrobionych na wzór kocich łap, sieje strach i zniszczenie wśród nieświadomych niczego kobiet. Śmiech, zdziwienie, lęk, zgorszenie – odczucia towarzyszące nam podczas seansu CSB zmieniają się jak w kalejdoskopie. Momentami ciężko nadążyć za niezwykłą wyobraźnią twórców, którzy na prawie dwie godziny przenoszą nas w świat najbardziej makabrycznej psychodelii. Film-marzenie dla wszystkich kociarzy będących przy okazji fanami smoliście czarnego humoru i groteskowo pokazanej przemocy.
Blood Punch reż. Madellaine Paxson, 2014
Milton to utalentowany student chemii, który pewnego dnia, wraz z tajemniczą Skyler, ucieka z ośrodka dla narkomanów, żeby rozpocząć produkcję amfetaminy w opuszczonym domku w środku lasu. Na miejscu dołącza do nich Russell, agresywny chłopak Skyler, którego w wyniku sprzeczki Milton morduje, później zakopując ciało w pobliżu domku. Nieświadomie zapoczątkowuje tym samym wydarzenia rodem z mrocznej wersji Dnia Świstaka. Każdy poranek odtąd zaczyna się tak samo, a Russell wciąż i wciąż powraca do życia. Debiut reżyserski Madellain Paxon to bardzo pomysłowa czarna komedia, która zachwyca brawurowym dowcipem, świetnym aktorstwem i świetnie poprowadzoną – kontrolowanie chaotyczną – narracją. Blood Punch ogląda się dzięki temu z wielką przyjemnością i niesłabnącym zainteresowaniem do ostatniej minuty. Skoro nic nie jest takie jak się wydaje, to nikomu tak naprawdę nie można ufać.
Landmine Goes Click reż. Levan Bakhia, 2014
Levan Bakhia nakręcił thriller, który rozpoczyna się jak typowe kino gatunku, oscylujące gdzieś między survival horrorem a kinem rape’n’revenge, po to by na koniec uderzyć w tony wpisujące całość w charakter mocnego kina psychologicznego, które zadaje widzowi wiele niewygodnych pytań. Bohaterami filmu jest trojka amerykańskich podróżników, która przemierza malownicze bezdroża Gruzji. W pewnym momencie, wskutek niefortunnego zbiegu okoliczności, jeden z mężczyzn następuje na minę lądową, z której odtąd nie będzie mógł się ruszyć. Sytuacja dodatkowo komplikuje się, gdy na miejscu pojawia się tajemniczy mężczyzna, który zaczyna terroryzować młodych ludzi. Landmine Goes Click to jedno z najbardziej pozytywnych zaskoczeń festiwalu. Film, wobec którego nie oczekuje się zbyt wiele, licząc na dość standardową historyjkę, to w rzeczywistości bardzo mroczna i ponura historia, która zadaje fundamentalne pytania na temat motywacji naszych działań, pokazując przy okazji, że zemsta nie zawsze jest tak słodka, jak mogłoby się nam wydawać.
Capture Kill Release reż. Nick McAnulty, Brian Allan Stewart, 2016
Horror found footage to dziś najbardziej niewdzięczny nurt kina grozy. Oparty wciąż na tych samych schematach, operujący dokładnie tymi samymi środkami, zdaje się liczyć, że wciąż tak samo mocno, jak w czasach premiery pierwszej części Blair Witch Project, widzów straszyć będą potwory wyskakujące nagle z szafy. I tym samym zjada swój własny ogon. Dzisiaj już wiemy, że estetyce found footage, aby nie stała się w końcu autoparodią, potrzebny jest potężny oddech świeżości. Historia pewnej pary, która planuje zabić człowieka dla zabawy (realizując całość na taśmie wideo) to najlepsze, co mogło wydarzyć się temu nurtowi. Capture Kill Release potwierdza starą prawdę o tym, że „mniej” czasami znaczy „więcej”. Bazując głównie na świetnym aktorstwie i intrygującym pomyśle, mrozi krew w żyłach, pokazując najmroczniejszą stronę ludzkiej osobowości, która drzemie w każdym z nas, czekając jedynie na odpowiednie okoliczności (osoby?), aby wyjść na światło dzienne. Operując bardzo realistycznymi scenami przemocy, film był jedną z najbardziej ponurych i ciężkich w odbiorze historii zaprezentowanych podczas Splat Film Festu.
Sensoria reż. Christian Hallman, 2015
Mroczny dom, tajemnice z przeszłości i pewna kobieta zmagająca się ze swoimi wewnętrznymi demonami. Sensoria ma w sobie wszystko to, za co kochamy skandynawskie horrory. Gęstą atmosferę, wyraźnie zarysowany wątek społeczny, który zgrabnie miesza się z elementami grozy i przede wszystkim dramat, który bywa momentami nawet ważniejszy niż elementy paranormalne. Twórcy pokusili się nawet o inspiracje Lokatorem Romana Polańskiego, dzięki czemu do ostatniej minuty tak naprawdę nie wiemy, kto, co i dlaczego. Podejrzany może być każdy. Sensoria ucieszy szczególnie fanów stylowych horrorów, w których najważniejsza jest senna atmosfera i groza wyrażana bardziej subtelnymi środkami.
Found Footage 3D reż. Steven DeGennaro, 2016
Grupa młodych filmowców postanawia nakręcić pierwszy w historii horror found footage w technice 3D! W tym celu wyrusza do oddalonego od cywilizacji domku na odludzi, który rzekomo ma być nawiedzony. Wraz z rozwojem akcji konflikt między bohaterami coraz bardziej narasta, a tajemniczy domek zaczyna pokazywać prawdziwe „oblicze”. Film, którego jednym z producentów jest Kim Henkel (jeden ze scenarzystów oryginalnej Teksańskiej Masakry) porywa świeżym spojrzeniem nie tylko na nurt found footage, ale i całego kina grozy. Straszy i śmieszy w niebanalny sposób, przez co zupełnie nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co wydarzy się w kolejnej minucie. Schemat filmu o filmie dawno nie był pokazany w tak brawurowy sposób jak tutaj. Jeżeli dodamy do tego jeszcze liczne i świetnie zarysowane wątki autoironiczne, to możemy być pewni, że Found Footage 3D to rewelacyjne kino grozy, które trafi zarówno do fanów klasycznego straszenia, jak i tego w nieco bardziej postmodernistycznym stylu.
Don’t Grow Up reż. Thierry Poiraud, 2015
Gdybym zajmował się dystrybucją dzieła Poirauda, śmiało reklamowabym je hasłem „Dla fanów Coś za mną chodzi„. Reżyser jest ewidentnie zafascynowany rozwiązaniami, jakie wypełniają przebój Mitchella, który grozę uczynił alegoryczną i wymieszał z dramatem o dorastaniu, swoją opowieść opierając głównie na postaciach, w związku z czym taką samą wagę przywiązując do budowania napięcia, co do empatii. O ile jednak Amerykanin w ten sposób ożywiał niby-dawno-martwy slasher, o tyle jego francuski entuzjasta posługuje się horrorem o zombie, aby żywymi trupami czynić u siebie wyłącznie (sic!) ludzi dorosłych. Tak jest, tylko dzieci nie są tu „skażone okrucieństwem dorosłości”, a przynajmniej do momentu, w którym nie muszą walczyć z innymi dziećmi o, dajmy na to, prowiant. Żeby było ciekawiej (i błyskotliwiej od strony metaforyczności fabuły), głównymi bohaterami nie są tutaj przypadkowe dzieciaki, lecz te tzw. trudne – odrzuceni przez społeczeństwo i mający ciężkie relacje z dorosłymi/rodzicami mieszkańcy poprawczaka, którzy pewnego dnia budzą się i spostrzegają, że nikt ich już nie kontroluje. Niestety, w paru miejscach w drugiej połowie historia jest nieco psuta, ale nie zdradzę czym. Pewne minusy wcale zresztą nie sprawiają, że Don’t Grow Up przestaje być obrazem prawdziwie intrygującym i poruszającym.
Sun Choke reż. Ben Cresciman, 2015
A oto i horror psychologiczny, u swoich podstaw mający obserwacje niezbyt typowych relacji dwóch (a później trzech) kobiet. Wszystko rozbija się o pewną terapię, jak się wkrótce okazuje – całkiem bezwzględną, mającą wyleczyć główną bohaterkę z napadów gniewu, lecz ostatecznie tyko pogłębiającą jej szaleństwo. Toteż, jak to zwykle w tego typu fabułach bywa, autor filmu zdecydował się na konsekwentną subiektywizację narracji, najpierw za pomocą rwanych retrospekcji, później także omamów zagubionej Janie. Mimo ładnej formy i bardzo interesujących postaci, ciężko mi nazwać Sun Choke obrazem całkowicie udanym. Po czasie wkrada się doń bowiem monotonia i – wybaczcie złośliwość – ciężko mi było oprzeć się wrażeniu, że Cresciman nie odrobił lekcji z „trylogii pokojowej” Romana Polańskiego. A przynajmniej nie ze Wstrętu, który stanowi filmowy podręcznik wzorcowego budowania dramaturgii w smutno-agresywnych opowieściach o kobietach mających problemy natury psychoseksualnej…
K-Shop reż. Dan Pringle, 2016
Lubisz kebab? Po tym filmie przestaniesz. Lub polubisz jeszcze bardziej. Głównym bohaterem jest student imieniem Salah, który morduje napotkanych nocą angielskich imprezowiczów – a dokładniej tych z nich, którzy są wobec niego odpowiednio agresywni czy rasistowscy – aby ich przerabiać na kebab sprzedawany w barze szybkiej obsługi, odziedziczonym po ojcu niechcący zabitym przez grupkę pijanych debili. Wbrew pozorom „zemsta” nie jest tu słowem-kluczem, gdyż rozchodzi się o pewną sprawiedliwość społeczną i satyrę na angielską kulturę picia. Do połowy film sprawdza się naprawdę dobrze – prezentując popierdolonego (anty)bohatera, niejako bawiącego się w Sędziego Dredda brytyjskiej rzeczywistości, jest fajnie upiorny, odważny (tak w tematyce, jak scenach przemocy), wreszcie smoliście zabawny. Gorzej, że później reżyser/scenarzysta wybiela Salaha i rezygnuje z humoru, opowieść przeobrażając w naiwny moralitet. Być może to pod jakimś pokrętnym wpływem Taksówkarza, o którym inspirowaniu się pan Pringle opowiadał w sympatycznym spotkaniu z publicznością po seansie. Ale to tak swoją drogą. Jeszcze bardziej w pamięci utkwiło mi samo wyjście z lubelskiego Centrum Kultury. Tuż obok znajduje się bowiem Plac Kaczyńskiego, który – jak się okazało – w weekendy oblegany jest przez ostro imprezującą młodzież. Może w Polsce też przydałby się taki Salah.
What We Become reż. Bo Mikkelsen, 2015
Zombie-epidemii dni pierwsze, skala mikro, czyli nikt nie wie co się dzieje, a podstawowa grupa społeczna, jaką jest rodzina, zostaje odizolowana od otoczenia na terenie objętym kwarantanną. Najpierw jednak otrzymujemy solidną ekspozycję, dzięki której obok strachu i niepewności znajduje się też dużo miejsca na (pierwszą!) miłość i obserwacje złożonych (tj. dalekich od jednoznacznie pozytywnych) relacji rodzinnych. Skojarzenia z Fear the Walking Dead jak najbardziej słuszne: duńskie dzieło również jest w takim samym stopniu zombie-horrorem, co dramatem rodzinnym, a najważniejsi są w nim wiarygodni bohaterowie. O żadnej kalce, jakby kto pytał, mowy jednak nie ma i What We Become podąża własną ścieżką. Przede wszystkim oferuje konflikt między prawdą a fałszem; konflikt prezentowany przez cały film na kolejnych płaszczyznach, począwszy od kontrastowania ze sobą cynicznego podejścia do jeszcze bliżej nieopisanej epidemii przez pewnego nastolatka z wmawianiem jego malutkiej siostrze bajek, że wszystko się dobrze skończy. Kiedy jednak niekończąca się apokalipsa trwa już w najlepsze, nawet kilkuletnie dziecko nie jest aż tak naiwne, aby uwierzyć w możliwość zaistnienia szczęśliwego zakończenia.
My Father, Die reż. Sean Brosnan, 2016
Mokradła Luizjany. Ubogie rednecki, rodzinne patologie, alkohol lany hektolitrami. Motocyklowy gang, a na jego czele zwyrol, który w pijackim szale morduje swojego starszego syna, a drugiego bije tak, że czyni go kaleką. Lata odsiadki, jednak po niej zemsta wspomnianego kaleki, który dobrze wie, jak zrobić krzywdę. Zwłaszcza, że pod ręką akurat ma broń palną. Gorzej, że jego staruszek jest jak jebany Terminator. Wszystko niszcząca siła, której nie sposób zatrzymać. Tak, tak, My Father, Die to kawał srogiego, obskurwiałego komiksu, którego scenariusz mógłby powstać w głowie któregoś z bohaterów Synów Anarchii. O ile był wśród nich ktoś będący fanem podejrzanie rzadko spotykanej, a przecież ciągle dającej duże pole do popisu stylistyki southern gothic. Seks, przemoc, melancholia i mrok tworzony nie tyle brudnymi zdjęciami i groteskowymi postaciami, co ponurą, często gitarową muzyką (będący krewniakiem produkującego film Pierce’a Brosnana reżyser jest fanem ciężkich brzmień). 666% brzydkiej pulpy. Chwilami może niedorobionej, ale nie czepiajmy się szczegółów.
Green Room reż. Jeremy Saulnier, 2015
Jeśli miałbym wybrać film roku, byłby nim The Witch, który na Splat Film Fest się niestety nie pojawił. Ale na zakończenie festiwalu wyświetlono za to Green Room, który jest u mnie tegorocznym tytułem numer dwa i który wcześniej widziałem już trzy razy (i ciągle nie mam dość!). Z jednej strony jest to „kino subkulturowe” – przedstawia tułaczkę niezbyt znanej kapeli punkowej, której przychodzi zmierzyć się z grupą nazi skinów – z drugiej zaś jest to brutalny thriller z pogranicza slashera – oprawcy polują na bohaterów w zamkniętym budynku, tak jak wielu horrorowych nożowników bawiło się w szkołach średnich czy szpitalach. Green Room daleko jednak do obrazu wyciętego z szablonu. Podobnie jak w swoim poprzednim dziele, nietuzinkowym filmie zemsty Blue Ruin, reżyser kino gatunkowe żeni ze skrajnym realizmem. Nie znaczy to, że brak tu efektowności czy pazura. Zaskakujące punkty zwrotne zwykle oparte są po prostu o to, co w normalnym życiu całkiem prawdopodobne, a czego w kinie się z reguły unika (bo jawić mogłoby się jako zbyt „zwyczajne”), żeby tylko wymienić moment, w którym jedna z postaci traci sporo krwi tylko dlatego, że nagle sparaliżował ją strach, czy scenę, gdzie osoba X w starciu z osobą Y nie potrafi jej zastrzelić (tj. odpowiednio szybko załadować nabojów i trafić), ponieważ nigdy wcześniej nie miała kontaktu z bronią palną. Całość – charakteryzująca się pięknie stopniowanym napięciem i atmosferą tak gęstą, że można by ją nożem kroić – pełna jest zresztą uwiarygodniających ją szczegółów. Te wskazują też na rzecz następującą: kameralność Green Room bynajmniej nie czyni go obrazem małym. Ciężko więc o lepsze zamknięcie obiecującego festiwalu. No, jeśli tylko zapomnieć o istnieniu The Witch.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis