Szlamfest 2018: Szlam to nie jest szmelc!

9. i 10. marca w industrialno-kulturowym sercu Trójmiasta odbyła się druga edycja Szlamfestu, imprezy będącej celebracją wszystkiego tego, co miłe fanom lat 80. i 90. Musicie wiedzieć, że Ci – gdy tylko gasną światła – śnią analogowe sny o kasetach video, rysowanych historyjkach i praniu się po pyskach w kolorowych galotach. To właśnie przeniesienie owych nocnych marzeń na jawę i zapewnienie odrobiny zabawy wszystkim zmęczonym codzienną jałowizną przybyszom przyświecało szlamowym Orgom  Aby dowiedzieć się, czy szlamfani bawili się wyśmienicie, znajdująca się obecnie za górami, za lasami i za siedmioma wodami dyrekcja Kinomisji wysłała mnie, Don Pedro, najlepszego szpiega z Krainy Pulpowców.

Wszystko zaczęło się w piątek o godzinie 18, gdy już wszyscy produktywni obywatele Intergalaktycznej Unii mogli porzucić  swoje klamoty i ruszyć ku bramom, które tuż tuż miały zostać otwarte przez żelaznych golemów, wzbudzających respekt potężną posturą i zapierającą  dech w piersiach krzepą. W tym czasie mogliśmy jedynie wybrać się na wystawę prac kreskoskrybów, która znajdowała się w bocznej sali uroczego przybytku, jakim jest tawerna B90. Owi kreskoskrybi, jeśli jeszcze o nich nie słyszeliście, należą do frakcji literatów, którzy pewnego dnia uznali, iż najwspanialsze historie opowiada się nie za pomocą długich strof czy wersów, a za pomocą kresek, dymków i owali. Zebrali zatem najwspanialsze kosmiczne pióra i flamastry i od tamtej pory na obrazkach przedstawiali już prawdy objawione o wszechświecie w zeszytach, które dziś nazywamy komiksami. Co niektórzy z gości zachwycali się wprawą, z jaką  artyści kreślili rozmaite kształty, inni z kolei dumali (i to z niezwykłą wręcz intensywnością) nad symboliką wybranych dzieł.

Kiedy wszyscy już dostatecznie nasiąknęliśmy sztuką, skierowaliśmy się ku głównej sali w oczekiwaniu na seans filmowy. Odpowiedzialne za edukację w tym medium stowarzyszenie VHS Hell dość regularnie przygotowuje przytulne spotkania, w których raczą szanowną i wymagającą publikę klasykami kina. Te okraszone są swobodnym i nieco wesołkowatym tłumaczeniem Pana Lektora. Na seans musieliśmy jednak trochę poczekać, gdyż uranociuchcia w której podróżowała wspomniana persona zderzyła się z kosmicznym ciągnikiem. Na nasze szczęście, opóźnienie nie okazało się szczególnie dokuczliwe, ponieważ ów ciągnik zbudowany był z szybko degradowalnych materiałów. Zaserwowano nam uznawane przez niektórych za dzieło wręcz wybitne Deadbeat at Dawn (1988), które traktowało o gangsterce, zemście i miłości (w tej bądź innej kolejności). Spora ilość szlamfanów podczas projekcji łapała się za głowę, gdyż akcja filmu działa się w wymiarze, w którym uliczne zbiry trenują kung fu na cmentarzach i chowają swoich zmarłych za pomocą zgniatarki na śmieci.

Widownia, rozsadzona na wygodnych kanapach, taboretach i leżakach, dość pozytywnie odebrała propozycję VHS Hell. Niektórzy wykrzykiwali radosne wiwaty i podnosili kufle z napojami w górę. Ten widok mocno wzbudził moje pragnienie i rychło wyruszyłem w poszukiwaniu najwspanialszych fuzli i szlamp. Szybko jednak upomniał mnie jeden z przybyłych na imprezę człekoludzi, że przecież szlampy i fuzle to się pije na wsi pod Kwidzynem, a tu jest porządny lokal i serwuje się tu trunki, napitki i browary ( z długim, dźwięcznym akcentem na r, przypominającym turkot silnika). Zaciekawiony, zwłaszcza tymi ostatnimi, ruszyłem więc w kierunku lady i poprosiłem o najcudaczniejsze butelki, jakie mają na stanie. Zapoznałem się więc z najnowszymi propozycjami od piwowarów z Gościszewa z serii CMYK, które przygotowane zostały specjalnie na naszą zabawę. Ah, ta radość w sercu i błogość w przełyku. Wszystkie były naprawdę wspaniałe, choć brakowało mi jeszcze ciemnego, bo musicie wiedzieć, że najbardziej smakuje mi piwo, które jest tak czarne, jak moje serduszko.

Ostatnią ważną atrakcja dnia pierwszego był występ pochodzącego z odległej galaktyki zespołu Space Boy. Przybysze, mocno zainspirowani przygodami Ambrożego Kleksa w kosmosie, postanowili zaprezentować ziemianom hołd w postaci muzyki, którą najsłuszniej byłoby nazwać Kleks-wave. Dźwięki Space Boy, które wychodziły z wymyślnego i dziwacznego instrumentarium, stały się przekaźnikiem pokojowego przekazu. Za pomocą plusków, brumień i plumknięć kosmici nauczali o miłości, co bardzo podobało się gawędzi. Trudno jednoznacznie powiedzieć, skąd pochodzili owi kosmici, gdyż ci postanowili nie ujawniać nam skąd przylecieli. Moim domysłem jest, że pochodzą z planety Xplys, której roślinność stanowią głównie konopie, a tamtejsze wody zawierają sporo LSD. Za najważniejsze uważam jednak deklarację frontmana, że “Szlam jest fest, a szlam to nie szmelc”. W tamtej chwili poczułem niebywałą dumę i radość z faktu, że moje, jak i wielu innych tu zebranych, pasje, zostały przez kogoś docenione. “Szlam to nie szmelc” jest hasłem, które powinno się nosić w sercu z dumą, jak ordery przy piersi.

Drugiego dnia przybyłem dość wcześnie, bo już o 10:30 otworzono stoiska z dobrem kulturowym oraz strefę gier retro. Na stoiskach z dumą oczekiwali kreskoskrybowie, którzy zachwalali swoje najnowsze dzieła i za niewielką opłatą sprzedawali je zainteresowanym szlamfanom. Oprócz tego nie brakowało wspominanych przez wielu z rozrzewnieniem komiksów od wydawnictwa TM-Semic czy też mang od wydawnictwa Hanami.

Pieczę nad strefą retro sprawowały elektrogargulce, które są stworzeniami zakochanymi w starej elektronice. Te przywiozły na festiwal wiekowe komputery, które według legend i podań kupowane były “dla nauki”, a w praktyce służyły do rozmazywania ścian kosmitami w grze DOOM lub rozgrywaniu meczy w Sensible Soccer, które notabene można było ograć na wielkim rzutniku. Nie ulegało wątpliwości, że duży nacisk położono na komputery, ku uciesze wielu amigowców, choć nie brakowało również konsol, na których rodzice pokazywali dziatwie co było cool i spoko te kilka lat temu.

Łukasz Kowalczuk

Równolegle odbywały się spotkania z artystami. Przez sześć godzin mogliśmy edukować się o komiksie, grach, muzyce i filmie. Kreskoskrybowie tacy jak Anna Krztoń i Krzysztof Hain chętnie opowiadali o swoim zajęciu, kronikarz celuloidowej postapokalipsy Adam Horowski zachęcał do zapoznania się z kinem o radioaktywnych pustkowiach, a romantycy muzyki syntetycznej Nightrun87 i 80tribe rozchwytywali się nad popkulturą sprzed trzydziestu lat. Oczywiście byłbym ostatnią łajzą, gdybym nie napisał również o rozmowie z Łukaszem Kowalczukiem, twórcą i bodaj jedynym reprezentantem nurtu komiksu radioaktywnego w Polsce, który również był pomysłodawcą całej imprezy.

Po spotkaniach przyszła pora na rozdanie bardzo prestiżowych nagród dla komiksu niezależnego, jakimi są Złote Kurczaki. Gala prowadzona przez ekipę Bazzgrolle zwróciła uwagę wielu szlamfanów, którzy wypełnili w opór całą salę. Mylił się pewien zły człowiek, który powiedział mi dawno temu, że polski komiks jest niezależny, bo nikomu na nim nie zależy. Przy kolejnych statuetkach ludzie cieszyli się i wiwatowali, a nagradzani kreskoskrybowie mogli się poczuć jak gwiazdy rocka w osiemdziesiątym czwartym.

Najtłoczniej w tawernie zrobiło się po godzinie dwudziestej, gdy ruszyła gala zapaśnicza KPW Arena 9. Jak się okazuje, wśród szlamfanów istnieje taki zwyczaj, że na każdej dobrej zabawie musi być też porządne pranie się po pyskach. Dlatego też zaproszono specjalistów od mordoklepki, by zapewnili tłuszczy prawdziwie widowiskowe show. Walczyli panowie, walczyły i panie. Jedno jest pewne, było srogie lanie! Zapasy odbywały się po dżentelmeńsku, aczkolwiek tu wypadałoby wspomnieć, że rodzimi dżentelmeni mogą sobie pozwolić na wiele więcej w porównaniu do dżentelmenów brytyjskich. Walczono więc za pomocą pięści, krzeseł, paralizatorów, drabinek i jarzeniówek. W pewnym momencie rozsypano również klocki lego na arenę, by powalać na nie oponenta, co wzbudziło zastanowienie, czy aby tak okrutne praktyki nie są naruszeniem bitewnego savoir-vivre. Frajda przy zapasach była jednak przednia, a rozjuszona publika z czasem zaczęła przypominać bardziej gromadę wikingów, a nie cywilizowanych obywateli Intergalaktycznej Unii.

Imprezę zamknął występ jednego z najważniejszych romantyków rodzimej muzyki syntetycznej, Williama Malcolma, tworzącego jako Nightrun87.  Ubrany w klasyczną, jeansową kamizelkę oraz śnieżnobiałe sofixy za pomocą klawiszy i śpiewu zabierał publikę do analogowego świata, w czym bardzo pomagały mu naprawdę nieźle  dobrane wizualizacje, mocno nawiązujące do celuloidowej pulpy, zarówno tej pochodzącej z lat 80., jak i z wczesnych lat kina. Malcolm, mówiąc, że tak naprawdę synthwave’u nie gra, nie wciska nam żadnego kitu, zwłaszcza że momentami czuć, iż czerpie inspiracje bezpośrednio z ejtisowego popu i elektroniki, a nie współczesnych, podmosternistycznych wariacji.

I w ten oto sposób Szlamfest 2 przeszedł do historii. Z przyjemnością mogę więc wrócić do krainy Pulpowców i ogłosić oczekującej na mnie kinomisyjnej dyrekcji, iż Pomorzanie z powodzeniem krzewią kulturę brudną i obślizgłą. Pamiętajcie, szlam to nie jest szmelc, to szczere oddanie swoim pasjom i ich wspólna, braterska celebracja. Pisał Don Pedro. Karramba!

Miłośnik doom metalu i gotyckich horrorów, z naciskiem na produkcje wytwórni Hammer. Nosi kurtkę, która jest symbolem jego indywidualizmu i wiary w wolność jednostki. W przyszłości ma zamiar osiedlić się w Borach Tucholskich i zostać leśnym dziadem.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*