Szanowne, Szanowni. W najnowszym odcinku Wielogłosu przyglądamy się jednemu z największych przebojów kina gatunkowego ostatnich miesięcy. W swoistej dyskusji na jego temat wzięły udział cztery osoby prezentując względnie różne opinie – Oskar Dziki głównie chwali, Marta Płaza dużo chwali, ale też niemało narzeka, Antoni Urbanowicz również głównie chwali, a Marcin Mess głównie narzeka. Zapraszamy do lektury.
John Wick 3 poprzez proste odwrócenie proporcji ekspozycji do akcji poprawia wszystkie błędy, którymi naszpikowany był jego poprzednik. To ponad dwugodzinna, nie bójmy się użyć tego słowa, napierdalanka prowadzona niczym jakaś szalona gra video sprzed piętnastu lat! Jest to na swój sposób równocześnie bardzo satysfakcjonujące i nieco nużące. Osadzone gdzieś pomiędzy tandetnym Tylko strzelaj (2007) a powagą zimnowojennej Atomic Blonde (2017). Cała historia zdaje się być zatem popychana przez narzuconą stylistkę, ograniczając fabularne przystanki do niezbędnego minimum. Bo gdzie indziej rzucić tytułowego bohatera niż w futurystyczne, szklane pomieszczenie czy zatłoczona stacja Grand Central? Jedyną tajemnicą tutaj okazje się to, jak i przy pomocy czego uda się Johnowi wykaraskać z kolejnej bijatyki/strzelaniny! Ale wszystkie te hurtowe sceny akcji nie byłyby tak majestatyczne, gdyby nie wywindowana do granic choreografia oraz praca kamery. Nikt nie kryje się tutaj z przemocą. Jeśli nóż ma spenetrować czyjąś gałkę oczną, mamy okazję podziwiać to w pełnej krasie. Sam John nie ogranicza się tylko do broni palnej, równie chętnie sięga po broń białą, którą siecze, kłuje i rzuca. A jak na wielbiciela zwierząt, kiedy trzeba, wyeliminuje niegodziwca przy pomocy… konia! Wtóruje mu w tym wszystkim naprawdę sympatyczna obsada, żeby tylko wymienić Halle Berry oraz Laurence’a Fishburne’a. No i nie zapominajmy o przyodzianych w kamizelki kevlarowe parze psów. Ta przestylizowana oda do przemocy, napisana zapewne przez fetyszystę militariów, kończy się, przywracając wszystkie pionki z powrotem na szachownicę, z obietnicą jeszcze mocniejszego przesunięcia granic rządzących kinem rozrywki. I jeśli miałoby to wyglądać tak, jak teraz, przyjmę wszystko z całym dobrodziejstwem inwentarza!
John Wick, ze smutną twarzą Keanu Reevesa, to bohater na miarę naszych czasów! Samotny zabijaka o wrażliwym sercu, który po śmierci ukochanej, chce tylko żyć w spokoju u boku uroczego psiaka. Niestety, banda złoli napada na Johna, kradnąc mu furę i zabijając psa! Wick takiej zniewagi nie odpuszcza, szykując krwawą zemstę na swoich wrogach. Zemstę rozłożoną już na trzy odsłony, z których każda dokłada na barki Johna dodatkowe powody do zabijania. Historia, która rozpoczęła się jako dość kameralne kino zemsty, rozrosła się do przegiętego formatu, bombardującego coraz bardziej wymyślnymi scenami mordobicia. Trzecia część nikogo nie oszczędza! Na Johna polują najlepsi killerzy w mieście, a ten musi się bronić chociażby walcząc na koniu. Postawienie Wicka w roli zwierzyny, która musi pilnować się na każdym kroku, wygląda na ekranie znakomicie. Ponure uliczki, typy spod ciemnej gwiazdy, efektowne sceny walk w coraz to bardziej wymyślnych wnętrzach – wszystko, do czego przywykli fani, a nawet jeszcze więcej! Gdy John ucieka z miasta, fabuła nieco się rozłazi, prowadząc nas raczej od jednej znakomitej sceny do drugiej, niż stanowiąc rzeczywiście udaną całość. Powiewem świeżości jest z pewnością Halle Berry i jej dwa psy, równie zabójcze jak sam John Wick. Pozostaje tylko żal, że to trio dostało tak małą rolę, bo gdy znika z ekranu, powoli znika z niego również angażująca narracja, a wszystko to na rzecz pokazu umiejętności Johna. Olśniewających to fakt (szczególnie w neonach), ale czy doprawdy potrzebnych w aż takim natężeniu? Duszą filmu, mimo nowinek technologicznych, nadal jest wszak historia, nie ozdobniki. Dlatego, mimo że Parabellum to dla mnie nadal wyjątkowo kolorowa przygoda, to jednak kilka razy w trakcie seansu wypatrywałam jego końca. Mimo że wciąż darzę sympatią całą serię, to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że finałowy twist trzeciej części jest tym nieszczęsnym gwoździem do trumny. Czas pokaże, czy twórcom uda się przyciągnąć tłumy do kina po raz czwarty, po coś więcej niż tylko smutne oczy Johna i jego miłość do psów.
John Wick 3 nie jest bezbłędną kontynuacją rewelacyjnej dwójki. Rozumiem zarzuty kierowane pod adresem filmu i w dużej mierze się z nimi zgadzam. W momencie, gdy została zapowiedziana czwarta część, trójeczka może się wydawać poniekąd zbędnym fillerem tej serii. Z narracyjnego punktu widzenia, Wick w finale filmu jest w tym samym martwym punkcie, w którym był w końcówce poprzedniej części. Jeśli po latach ukaże się na Wikipedii streszczenie fabuły całej sagi, to na tą cześć będzie poświęcony zaledwie malutki akapit – tak właśnie niewiele przemieściła się do przodu historia Johna Wicka i jego tarapatów w uniwersum płatnych zabójców. Przy tworzeniu motywacji działań poszczególnych bohaterów, grupa złożona z aż czterech scenarzystów również niespecjalnie się popisała. Ale wiecie co? To są wady, które wypisuje po dłuższym upływie czasu od seansu, zaś w jego trakcie guzik mnie to wszystko obchodziło. Po prostu nie było kiedy zwracać uwagi na takie banialuki! Chad Stahelski ponownie zaserwował nam spektakularne kino akcji, które swoim tempem i intensywnością wgniata w fotel na ponad dwie godziny. Film równie dobrze można by było nazwać Eskapizm: The Movie. Atrakcja goni atrakcję, a trup goni trupa. Ale jakże to wszystko jest wysmakowane! Twórcy dodatkowo zadbali, żeby temu krwawemu spektaklowi nadać iście odlotową oprawę audiowizualną. A tak jak przed laty udowodnił Nicolas Winding Refn, nie ma niczego smaczniejszego niż romans ultra-przemocy z estetyką. Keanu Reeves to podręcznikowy przykład medycznego syndromu Arnolda Schwarzennegera. Aktor z niego żaden, ale posiada tą magiczną gwiazdorską charyzmę, dzięki czemu przymykamy oko na niedostatki jego warsztatu i po prostu kupujemy jego ekranową postać. Miło widzieć go z powrotem w pierwszej lidze po tym, jak przez lata bezowocnie błąkał się po planach mizernych produkcji. Jeśli już jesteśmy przy wielkich powrotach, to nie wiem z jakiego śmietnika odgrzebali Marca Dacascosa, ale lepiej, żeby do niego już nie wracał, bo koleżka jest tutaj absolutnie fenomenalny. Ciężko mi sobie wyobrazić, aby w tym roku cokolwiek mogło zdeklasować Johna Wicka 3 w kategorii kina czysto rozrywkowego. Jak dla mnie, ta seria może sobie trwać i trwać, podobnie jak Bond czy Mission Impossible. W dobie dominacji mdłych filmów superbohaterskich, prawdziwie klawa rozrywka jest zawsze w cenie!
Pulpowa przesada z drugiej części, automatycznie czyniąca ją ciekawszą i lepszą od jedynki, została tu podkręcona na maksa. Z jednej strony przyniosło to trochę naprawdę kreatywnych scen akcji oraz pięknie czarny, a czasem już wręcz absurdalny, humor (scena, w której bohater do bójki wykorzystuje końskie kopyta czy wszystkie fragmenty z wojowniczymi psami to znakomita komedia). Z drugiej zaś nawał mordobić sprawia, że film niemal zamienia się w grę komputerową. Ciągle z tą elegancką neonową stylistyką, która cieszy oczy, ale kosztem dramaturgii. Film często najlepszy jest wtedy, gdy daje na chwilę pooddychać swoim postaciom. Kiedy pozwala im rozmawiać i reagować na siebie inaczej niż butem w ryj. Aczkolwiek wtedy też najbardziej rzuca się w oczy to, jak papierowym tworem jest bohater tytułowy i jak drewnianym aktorem jest Keaunu, któremu uroku co prawda nie brakuje, ale który przy Ianie McShanie czy nawet Halle Berry za każdym razem wypada dosyć blado. Inna sprawa, że film jest niesamowicie głupi. Przy tak umownej opowieści nie powinno to być żadnym problemem (zresztą ja zwykle bardzo lubię głupie filmy), jednak w paru miejscach – a chyba najbardziej w uzasadnieniu bohatera, dlaczego ciągle walczy o życie – jawi się dziecinnie naiwnie i ciężko wówczas o to, aby mózg nie zabolał. Nie, żebym tu chciał zmieszać ten film z błotem. To ciągle w miarę fajne kino, na którym nieźle się bawiłem, ale zdecydowanie przehajpowane. Pojawiające się czasem stwierdzenia, jakoby seria o kochającym psy Johnie miała już być najlepszym współczesnym cyklem kina akcji, zdają się świadczyć głównie o tym, że to współczesne kino akcji nie ma się najlepiej. Oraz że autorzy takich stwierdzeń zapomnieli na chwilę choćby o istnieniu dylogii (ciągle liczę, że wkrótce trylogii) The Raid, która prezentując podobny nawał rozpierduchy nie zapomina o dramaturgii czy sugestywności. I tym samym zjada przygody Wicka na śniadanie. Inaczej by pewnie było, gdyby trzeci Wick trwał te standardowe 90 minut. Ale on trwa 130. A Chad Stahelski nie jest Garethem Evansem, aby uczynić to swoim atutem.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis