Drogie panie i szanowni panowie! Niedawna premiera kolejnej odsłony Teksańskiej masakry piłą mechaniczną wywołała w naszej kinomisyjnej rodzince niemałe zamieszanie, co skłoniło nas do stworzenia kolejnego odcinka Wielogłosu. Swoje przemyślenia na temat filmu przedstawiają Caligula von Komuda, Justyna Braszka, Justyna Wróblewska oraz Piotr Kuszyński, co daje nam dwie opinie pozytywne, jedną negatywną i jedną neutralną. Zapraszamy!
Caligula
Ogromna niespodzianka od Netlixa! Zważywszy na poziom prezentowany przez większość produkcji platformy (pardon, ale chyba wiadomo o czym mowa), a także co zwiastował sam trailer, spodziewałem się najgorszego. W tym kontekście nowa Teksańska to dla mnie jeden wielki zwrot akcji. Rzecz jest krótka, a przy tym niezwykle treściwa. Oto na teksaskie zadupie raz jeszcze przybywa grupa dzieciaków z miasta. Tarcia na linii mieszczuchy – wieśniacy są nieuniknione, ale tym razem twórcy (w tym producent Fede Álvarez) zgoła odmiennie rozkładają akcenty. Po raz pierwszy w historii serii Teksańczycy nie są bandą obleśnych zwyroli; to prości ludzie, do tego zaskakująco otwarci, nawet jeśli wciąż pielęgnujący niemodne tradycje i przyzwyczajenia. Problem stanowią przyjezdni: banda rozwydrzonej gównażerii, która cały świat traktuje jako swój plac zabaw. Są aroganccy, głośni, obcesowi. I oczywiście przywożą ze sobą „szczytne, oświecone wzorce”, za pomocą których ewangelizować będą lokalsów. W końcu trafia jednak kosa na kamień i turyści budzą do życia uśpioną bestię. Leatherface urządza konkretną rozpierduchę i porzuca wszelkie ludzkie cechy, jakie próbowali mu przypisać scenarzyści na przestrzeni lat. Psychol w masce z ludzkiej skóry ponownie jest prymitywną, brutalną siłą i nie bierze jeńców. Gore jest tu w wielu miejscach naprawdę mocarne, kulminację ekranowej jatki stanowi zaś rozkoszna rzeź w autobusie (zaraz po tym, jak jeden z bananowych szczyli grozi dryblasowi z piłą „scancelowaniem”). Krew się leje aż miło, czaszki są rozbijane na miazgę, kończyny fruwają, ale jest to zarazem wszystko potraktowane z dużym przymrużeniem oka. Powiedzmy sobie wprost: dzieło Davida Blue Garcii to jeden wielki festiwal głupoty i zgrywy, nakręcony z rozmysłem i bez litości. Bez litości dla tzw. generacji Z, otępiałej od mediów społecznościowych i powtarzanych do znudzenia formułek. Jej antypatycznych przedstawicieli reżyser używa w formie mięsa armatniego dla uwielbianego przez masy zabójcy (warto przy tym zaznaczyć, że Leatherface ma tym razem piekielnie dobry powód, aby pałać nienawiścią). I to jemu kibicujemy w tej rozgrywce, nie zaś wymuskanym przedstawicielom cywilizacji. Na czysty trolling zakrawa fakt, że fabuła wykorzystuje postać Sally Hardesty (Olwen Fouéré w miejsce zmarłej przed ośmiu laty Marilyn Burns), która pojawia się głównie po to, by… zginąć. Niby więc film wpisuje się w modę na requele odwołujące się bezpośrednio do początków serii, ale tylko po to, aby ją wykpić. Sally wszak funkcjonuje tu na podobnej zasadzie, co Laurie Strode w nowych odsłonach Halloween: przypakowana babcia, która pół wieku czekała na swoją okazję do zemsty. Tyle, że z geriatrycznego girl power wychodzi tym razem jedna wielka dupa. Taka też jest cała Teksańska AD 2022: wywrotowa, zuchwała i jajcarska. Reżyser w moim odczuciu to nie lada hejter i pod płaszczykiem dopasowanego do współczesnych standardów horroru przemyca pamflet na pokolenie mediów społecznościowych, którego jedynym uzbrojeniem są smartfony i internetowe fora. Leatherface zaś niewzruszony, przeczeka woke culture, wizytacje z politpopbiura i Tik Toka, sunąc przed siebie niczym walec i siejąc zniszczenie.
Justyna Braszka
Jak na kogoś, kto cierpi na poważną awersję do horrorowych produkcji Netflixa (po rodzimym “hicie” W lesie dziś nie zaśnie nikt II potrzebowałam długiej terapii starą trylogią Martwego zła (1981 – 1992) Sama Raimiego i Martwicą mózgu (1992) Petera Jacksona, by doświadczyć, że ongiś istniało połączenie świetnego gore bazującego na efektach praktycznych i przewrotnego czarnego humoru). Czy zwrot ku, powiedzmy sobie szczerze, odgrzewanej klasyce gwarantuje choć pryzmat sukcesu? Owszem. W przypadku najnowszej odsłony Teksańskiej masakry piłą mechaniczną anno domini 2022 nie ma mowy o “tworze”, który sięga dna, ani o “dziele”, które pukałoby to dno od spodu. Zaskakująco jest to film “trzeźwy” – jego twórcy zbalansowali to, co dobre ze starszych części cyklu Teksańskiej masakry i doprawili to szczyptą jadu na najmłodszą generację. W tym starciu nie ma wątpliwości komu będziemy, czy też zechcemy kibicować. Miło zobaczyć Leatherface’a ponownie na ekranie, tym bardziej, gdy wyobrażenie o nim nie jest ani żenujące, ani infantylne. Na dokładkę otrzymujemy zgrabne zdjęcia (ah, te słoneczniki i partnerujące im nasłonecznione kadry pełne amerykańskiej esencji), satysfakcjonującą rzeź i udane sceny gore. Koniec tego dobrego. Teksańska masakra 2022 może nie rozczarowuje, ale niestety nie jest to film kalibru swojego kultowego pierwowzoru, czy też udanych kontynuacji, jakimi były odsłona 2 i 3. W pewnym momencie ta netflixowa produkcja przestaje angażować, co może być zasługą młodych protagonistów, którym się nie kibicuje i pomimo dość krótkiego metrażu momentami nudziłam się jak mops. Chyba tak to już jest z horrorami minionej i obecnej dekady — oczekuję od nich czegoś fantazyjnego, z polotem, ale nie dołującego czy pesymistycznego. Satysfakcjonują mnie powroty herosów gatunku z poprzedniego stulecia, ale chciałabym, by było w tym jeszcze więcej nieskrywanej zabawy. W kategorii “powrotów” najnowsza Teksańska masakra piłą mechaniczną (2022) sprawdzi się jednak o niebo lepiej niż do bólu poważny Halloween kills (2021).
Justyna Wróblewska
Do seansu Teksańskiej masakry piłą mechaniczną (2022) podchodziłam bez żadnych oczekiwań, a nawet z lekkim uprzedzeniem. I, ku mojemu zaskoczeniu, okazał się całkiem miłą niespodzianką. Nowa odsłona serii nie jest żadnym arcydziełem, długo można by wymieniać jej wady, ale ostatecznie spełniła swoją rolę – zapewniła mi fajną rozrywkę na wieczór przy piwie. Bez zbędnego smęcenia i nadmiernego uczłowieczania mojego ulubionego psychopaty, jak to było w przypadku tragicznej Piły 3D (2010) czy Leatherface’a (2017). Choć film podąża niemal wszystkimi modnymi tropami, które znamy z horrorów ostatnich lat, to robi to jak gdyby z pewnym dystansem. No bo jak inaczej nazwać sposób potraktowania wątku geriatrycznego girl power (Sally), który wywołuje jeden wielki wybuch śmiechu i kończy się równie szybko jak zaczyna? Nowa Teksańska to, ni mniej, ni więcej, miła dla oka sieczka głupiutkich millenialsów. Akcja jest odpowiednio dynamiczna, gore soczyste, nie ma czasu na nudę. Niemal wszyscy spośród przyjezdnych bohaterów irytują swoimi przemądrzałymi tekstami, przewrażliwieniem, poczuciem wyższości i brakiem ogłady osobistej. Idealne mięso armatnie. W tym kontekście szczególnie bawi scena rozwałki w autokarze. Choć świat influencerów i iPhone’ów zupełnie nie pasował mi do obskurnej zgnilizny Teksańskiej Masakry to, ku mojemu zaskoczeniu, udało się połączyć te dwa elementy bez wielkiego zgrzytu. W tym filmie to Teksańczycy (przedstawieni, dla odmiany, jako normalni ludzie) i Leatherface wzbudzają sympatię, i to właśnie szalonemu, i słusznie wkurzonemu, mordercy kibicujemy. Cieszy więc szybkie rozprawienie się z intruzami i odpowiednio unhappy end. A na deser — kilka naprawdę dobrych ujęć. I choć nowa Teksańska Masakra nie dorasta do pięt oryginałowi, to stanowi jednak dość miłą odmianę po serii kilku wybitnie żenujących kontynuacji. Sprawdza się też lepiej (bo mniej patetycznie i moralizatorsko) niż Halloween Kills (2021). Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, czyż nie?
Piotr Kuszyński
Trudno mi nie odnieść wrażenia, że studio Legendary na spółkę z Netflixem odkopało Teksańską masakrę pod wpływem popularności ostatnich części Halloween, tych próbującym wmówić publiczności, że wcale nie są odgrzewanymi kotletami, a zaangażowanymi produkcjami, które traktują o powracających traumach z przeszłości. Twórcy więc dwoją się i troją, by zawrzeć w najnowszej Teksańskiej jak najwięcej społecznych komentarzy, próbując wbijać szpile jednakowo zacofanym teksańskim wieśniakom, jak i pretensjonalnym młodym mieszczuchom, którzy chcą „zmieniać świat na lepsze”. Pojawiają się tu także nawiązania do szkolnych strzelanin, a nawet wyciągnięto z szafy postać Sally Hardesty, jedynej osoby, która przetrwała masakrę z oryginalnego filmu i która chyba w zamierzeniu twórców miała być odpowiednikiem granej przez Jamie Lee Curtis Laurie Strode. Wszystkie te motywy są tutaj jednak zrealizowane na pół gwizdka, jakby zaledwie były punktami do odhaczenia w celu zadowolenia grymaszących i zerkających na tabelki decydentów. Tak naprawdę nie ma tu pomysłu, ani na postać Sally, ani na nowych bohaterów, którzy, pomimo że film sugeruje inaczej, są zaledwie papierowymi postaciami bez większego znaczenia. Ostatecznie to całe podążanie za nowymi trendami to jedynie niepotrzebna fasada, pod którą skrywa się dość standardowy i niestety niezbyt ciekawy slasher, w którym teoretycznie będący w mocno leciwym wieku Leatherface miota młodymi ludźmi niczym lalkami i nie w sposób zrobić mu żadnej krzywdy. Nie pomaga tu paskudnie nijaka, szara estetyka, która mocno akcentuje to, że mamy tutaj do czynienia z ledwie poprawnie skleconym produktem, niedzielnym zapychaczem czasu, który ulotniłby się z pamięci tuż po konsumpcji, gdyby nie pozostający niesmak po kolejnej już próbie opchnięcia nam przeciętniaka pod klasycznym tytułem. Dobitkę stanowi w dodatku absolutnie niepasujący tutaj synthwave przy napisach końcowych. A fe!
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis