Szanowni pulpożercy! W tę wielkanocną niedzielę przynosimy Wam pierwszy od kilku długich miesięcy odcinek Wielogłosu. Tym razem na ruszt bierzemy jeden z głośniejszych horrorów ostatnich lat, prezentując cztery opinie na jego temat – mega pozytywne od Oskara Dzikiego i Sary Nowickiej oraz bardziej krytyczne od Antoniego Urbanowicza i Marcina Messa. Zapraszamy do lektury.
Jordan Peele już w swoim debiucie, wpisującym się idealnie w post-rasistorwski krajobraz współczesnej Ameryki Uciekaj! (2017), uświadomił nas, że nie lubi prostych odpowiedzi. Wraz ze swoim najnowszym dziełem jeszcze bardziej zapuszcza się na teren rozdarty przez podziały klasowe i rasowe oraz bierze pod lupę to, co tak naprawdę czyni nas ludźmi. A wszystko to przepełnione gatunkowymi tropami i zabawą w postmodernistyczny horror! To my najbardziej docenią ci, którzy o filmie wiedzą niewiele. Dlatego też opis fabuły skrócę do minimum: czteroosobowa rodzina spędzająca weekend w domku nad zatoką zmuszona jest stanąć do walki ze swoimi morderczymi sobowtórami. Zaczerpnięty z pierwszego sezonu kultowego serialu Strefa Mroku (1959-1964) motyw na wpół świadomych zombie to dość jasna metafora klasowych nierówności. Masz świetną pracę i życie na odpowiednio wysokim poziomie? Super! Jeździsz drogim samochodem na weekend do luksusowego domku nad wodą? Dobrze, nie zapomnij jednak o wszystkich tych, którzy nie z własnej winy żyją lub dogorywają w wiecznym cieniu. Z biegiem czasu, To my zamienia się wręcz w festiwal metafor, za którymi, wydawać by się mogło, nie nadąża sam reżyser! Mnogość odniesień do religii, filozofii i polityki sprawi, że dla wielu seans okazać się może zbyt przytłaczający. Dużo bardziej niekwestionowanym autem filmu okazuje się jego wizualna strona. Zdjęcia Mike’a Gioulakisa – odpowiedzialnego między innymi za Coś za mną chodzi (2014) – to mocna karta w rękawie Peela. Otwierająca sekwencja opowiadająca o traumatycznych wydarzeniach z dzieciństwa głównej bohaterki to wręcz małe, plastyczne arcydzieło horroru! Jak już wspomniałem, To my pełne jest odniesień do klasyki (i nie tylko) kina grozy. Co ciekawe, Jordan Peele ma jednak w sobie tyle autorskiej wizji, że film ten jest również dziełem w pełni autonomicznym. Pokusić się mogę nawet o stwierdzenie, że odziana w skórzaną rękawiczkę dłoń dzierżąca wielkie nożyczki za 40 lat będzie tym samym, co rękawica Freddy’ego Krugera dzisiaj!
Jordan Peele zrobił wszystko, żeby swoim drugim filmem całkowicie podbić moje serce. Najpierw odezwał się do mojej potrzeby psychoanalizy, opowiadając w sposób wiarygodny i sugestywny o jungowskim cieniu i procesie indywiduacji. Jeżeli, tak jak ja, po Podwójnym kochanku (2017) Francoisa Ozona stwierdziliście, że nie ma w kinie nic bardziej tandetnego niż motyw sobowtóra, to po To my zmienicie zdanie. Peele udowadnia, że wyświechtane filmowe tropy można podać w sposób świeży i bezwzględnie inteligentny. Autor nie tworzy labiryntów prowadzących donikąd, jak często ma to miejsce u twórców bawiących się w psychoanalizę. Jego film jest prosty i klarowny, każda zagadka zostaje wyjaśniona. Mnogość symboli i poetyka snu wcale nie zaburza logiki narracji. Wręcz przeciwnie – to film prowadzony bardzo konsekwentnie, w którym każdy, najmniejszy element nie jest przypadkowy i ma bardzo duże znaczenie. Łatwość, z jaką twórca opowiada o ludzkiej psychice i konstruuje napięcie, można porównać jedynie z maestrią Alfreda Hitchcocka. Peele to zdolny rzemieślnik, ale też, co przysporzyło mu kolejnych punktów, sprawny obserwator. To my jest obrazem zanurzonym w kontekście społecznym. Lata 80. są tu przywołane nie bez kozery, zaś sobowtóry bohaterów stanowią nie tylko ich ciemną stronę, ale też przeciwną im klasę społeczną. Autor rozpieszcza także moją postmodernistyczną potrzebę bawienia się kinem. Pozwala szukać odwołań, rozgryzać znaczenie napisów na koszulkach oraz cieszyć się ścieżką dźwiękową i t-shirtami z logiem Black Flag. Daje mi też największe aktorskie odkrycie ostatnich lat – obłędną Lupitę Nyong’o. To my, oprócz wszystkich powyższych zalet, potrafi prawdziwie zaniepokoić. Jako osoba, która bardziej boi się tego, co wewnątrz, niż zagrożenia z zewnątrz, po seansie miałam wiele nowych problemów do przepracowania. I za generowanie takich strachów jestem najbardziej wdzięczna.
Po tym, jak zwiastun do Uciekaj! skutecznie zaspoilerował mi cały film, zdecydowałem się na omijanie wszelkich informacji, zdjęć i oczywiście trailerów do nowego filmu Peela. Wkrótce przed polską premierą, kątem oka zobaczyłem nagłówki niezwykle entuzjastycznych recenzji krytyków zza wielkiej wody. Że jeszcze lepiej niż w przypadku debiutanckiego dzieła. Że głębiej. Że jeszcze straszniej. Cóż innego pozostało zrobić, jak tylko z uśmiechem i ekscytacją wsiąść do ciuchci hype’u i pojechać na seans. Nic a nic nie zapowiadało sromotnego rozczarowania, z którym musiałem się zmierzyć na sali kinowej. Zaczęło się dobrze – wesołe miasteczko przy plaży, nastrojowa czołówka z królikami i poznawanie się z protagonistami, czyli sympatyczną amerykańską rodzinką na wczasach. Nagle dochodzi do pierwszej konfrontacji z doppelgängerami. Myślę sobie: „Intrygujący koncept, ciekawe co Peele z tego wyciśnie?”. Jak się później okazało, nie tyle, ile bym chciał. Od tego właśnie momentu film przeistoczył się w niezbyt porywające i lecące po schematach home invasion. Takie z cyklu „Ganiamy się z oprawcami po domach i po lasach”. Z tą różnicą, że oprawcy wyglądają identycznie jak główni bohaterowie. Może chociaż alegoria społeczna dodała do tego jakiegoś smaczku? I tu rozpoczyna się moja największa bolączka. W Uciekaj! reżyser w niezwykle świeży sposób podszedł do już skądinąd oklepanej problematyki podziałów rasowych w Ameryce. W To my wrzucił na ruszt podziały klasowe. Niestety, tym razem pojawiło się u niego zjawisko ciężkiej ręki, w dodatku takiej, która trzyma zardzewiałą łopatę. Sam zaś finałowy twist fabularny jest zarówno przewidywalny, jak i… kompletnie idiotyczny. W trakcie seansu brałem pod uwagę, że być może ujrzę takie zakończenie, ale nie chciałem wierzyć, że twórca zaserwuje mi na koniec taką lewiznę. Skoro horror z tego nienajlepszy, a warstwa socjologiczna nie prowokuje do głębszych rozważań, to czy jest coś, co broni To my? Ależ oczywiście. Wszyscy aktorzy dają radę, przy czym Lupita Nyong’o jest absolutnie fenomenalna. W idealnym świecie taka kreacja aktorska powinna być gwarantem Oscara. Humor autentycznie działa (nic zresztą dziwnego, biorąc pod uwagę CV reżysera), a maniacy mogą sobie poszukać easter eggs i różnego rodzaju obskurnych odniesień. No i w jednej z początkowych scen można dostrzec taśmę VHS z C.H.U.D (1984), a jest to zaiste smakowity śmietnikowy przysmak! Ale o tym może przy innej okazji.
Zacznę od tego, że to być może najlepiej zagrany horror ostatnich lat. Wszyscy chwalą Lupitę Nyong’o i słusznie, ale ja powiedziałbym, że właściwie każdy aktor, który dostał tu podwójną rolę, spisał się co najmniej dobrze (do gustu przypadła mi zwłaszcza kreacja niezawodnej Elizabeth Moss). Bardzo też podobały mi się elementy satyry – a to rozpieszczone przez bogatych rodziców lambadziary w punkowych koszulkach prosto z jakiejś popularnej sieciówki, a to ich znudzony wygodnym życiem ojciec najwyraźniej chcący jawić się jako jednostka modnie alternatywna poprzez ozdobienie swoich ramion sporą liczbą niewielkich i doskonale nijakich tatuaży. Tego typu smaczków jest tu oczywiście więcej i reżyser jest naprawdę przekonujący w serwowaniu nostalgii do „dawnych lepszych czasów” jako swego rodzaju odtrutki na naszą, wywleczoną na lewą stronę, rzeczywistość. Inna sprawa, że To my stanowi przede wszystkim kino idei, co dla mnie – fana opowieści – stanowi już pewien problem. To film do samego końca interesujący, jednak jego dosadna alegoryczność i nawał treści (lub po prostu nawiązań) spychają pozostałe elementy na bok. Dla przykładu, teoretycznie jest tu dużo miejsca dla postaci, lecz te są ledwie szkicowe, ponieważ są głównie nośnikami idei. Ciężko się więc przejmować ich losami. I choć Peele dobrze wie, jak budować napięcie i zagęszczać atmosferę (czego dowodem już elegancka sekwencja otwierająca), dramaturgia z czasem przestaje „działać”, gdyż akcja leży często w cieniu symboli. Nie, żebym miał coś przeciwko „horrorom, które nie straszą”, bo cenię sobie kino grozy w całej jego rozciągłości. Jednakże w tym wypadku ambicje reżysera sprawiły tylko, że na koniec wzruszałem ramionami. Aż przypomina się wymyślony na początku lat 50. termin „nadwestern” mający etykietować „westerny które wstydzą się bycia westernami”, tj. pozycje ambitniejsze, których twórcy częstokroć sięgali po wzorce literackie, aby rzekomo uszlachetnić gatunek, stale jeszcze uchodzący w oczach krytyki za prymitywny. Trudno mi bowiem oprzeć się wrażeniu, że Peele miał tutaj podobne podejście do horroru. I jak spotkam go kiedyś w jakimś barze w piekle, to nie postawię mu za to drinka.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis