
Zacznę, bynajmniej nie bez powodu, od małej podróży w czasie. Ponad rok temu ukazało się zbiorcze wydanie komiksu Vreckless Vrestlers, o którym na łamach facebookowej inkarnacji Kinomisji pisałem tak: „(…) kawał przesympatycznej pulpowej napierdalanki, godnej polecenia wszystkim dużym dzieciakom, które będąc dzieciakami nieco mniejszymi kaleczyły swoje mózgi przygodami Żółwi Ninja, zabawkami G.I.Joe czy (last but not least!) amerykańskim wrestlingiem; komiks, który tak samo dobrze sprawdza się podczas podróży samolotem, jak i w domowym zaciszu, tak jeszcze przed wypadem na wieczorne piwo, jak i już na ciężkim kacu. Co prawda samym wielkim finałem tej prostej jak drut, a zarazem pomysłowej opowieści byłem zawiedziony, ale jako post scriptum otrzymujemy jeszcze całkiem dużo naprawdę fajnych dodatków, podczas oglądania których banan z buźki nie schodzi, a do głowy szybko przychodzą myśli w stylu: Niechże wszystkie kończyny odpadną temu Kowalczukowi, jeśli nie będzie chciał zaserwować nam z tego uniwersum czegoś więcej!”
Pisząc to nie miałem pojęcia, że plan do przedstawienia czytelnikom kolejnych historii ze świata znanego jako AntyUtopia autor miał już od dawna. Ba! część z tych opowieści pojawiła się na rynku na długo przed moimi słowami. Na szczęście moja ignorancja nikomu nie zaszkodziła, a teraz przyszła wreszcie pora na nadrobienie zaległości. W jednej chwili w moje ręce wpadły trzy z wydanych w tym roku komiksów Kowalczuka, rozgrywające się właśnie w AntyUtopii RadioActive Cross i Violent Skate Bulldogs (którego pierwszy zeszyt wyszedł już prawie dwa lata temu) oraz Tylko wrestling jest prawdziwy – rzecz autobiograficzna, a zarazem stanowiąca takie samo uzupełnienie przebojowego Vreckless Vrestlers, jak tytuły przed nią wymienione. I tak, wszystkie one tak samo nadają się do samolotu, jak do domowego zacisza, chociaż ciężko postawić między nimi znak równości. Ale przejdźmy do rzeczy.

Tylko wrestling jest prawdziwy
Komiksy Kowalczuka mają to do siebie, że choć można by je krytykować za brak zajebistego rzemiosła autora, w związku z czym zdarzają się czasem kadry średnio czytelne, nie sposób odmówić im własnego stylu, który określiłbym mianem „chorej kreskówki”, i cudownie b-klasowego uroku. Za sprawą tego czepianie się warsztatu zakrawałoby tu chyba na jakąś bufonadę, bardziej pasującą do wąsatego krytyka filmowego narzekającego na (ewentualny) brak artyzmu w jakimś (niewątpliwie fajnym) filmie kung fu czy spaghetti westernie. Styl i urok kowalczukowych komiksów to głównie rezultat różnorakich popkulturowych oraz kontrkulturowych inspiracji autora, wymieszanych przezeń w jakimś gigantycznym kotle i doprawionych nie lada nostalgią. I w Tylko wrestling jest prawdziwy mówi on o tym wprost. Krok po kroku wyjaśnia swoją fascynację tworami, którymi przesiąkł w dzieciństwie (na które przypadły lata 80.), najbardziej skupiając się zaś, oczywiście, na tytułowej „wolnej amerykance”, tak opisując mechanizmy jej funkcjonowania, jak i choćby ulubionych zawodników czy różne kluczowe dla jej rozwoju wydarzenia. Wszystko to zgrabnie wplata w swój życiorys, a ten – raz związany ze światem kibiców piłki nożnej, innym razem ze sceną punk – nie pozostaje wcale mniej ciekawym. I tak snuje swoją opowieść, jakby się z nim siedziało w knajpie. Co prawda, bywa czasem wcale skrótowy i można odnieść wrażenie, iż (niepotrzebnie) boi się, że mógłby kogoś zanudzić, jednak jego dzieło na każdym kroku pachnie szczerością, a ta wszystko wynagradza. Swoją drogą w pewnym miejscu Kowalczuk wspomina, że mógłby zrobić osobny komiks o Roddy’m Piperze, „tym kolesiu z Oni żyją„. Niechże wszystkie kończyny mu odpadną, jeśli się za to nie zabierze!

RadioActive Cross – Ostatnia Bitwa Epickich Rozmiarów
A oto i historia, której tytuł mówi niemal wszystko: rzecz o formacji rebeliantów, znanej jako Radioaktywny Krzyż, której przychodzi stoczyć swoją ostatnią (?) bitwę z okrutnymi reprezentantami futurystycznego reżimu AntyUtopii. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na sylwetki postaci czy komplikowanie intrygi. Jest tylko wprowadzenie w świat przedstawiony oraz coraz to większa rozpierducha. A szkoda. Nie, żebym twierdził, że coś tu autorowi nie wyszło. Strzelam, że zrobił wszystko dokładnie tak, jak planował. Tyle że to niekoniecznie ciekawe, ponieważ po pięknie przegiętym, komicznym wstępie akcja pędzi na łeb na szyję i choć po drodze do wielkiego finału wcale nie brakuje różnorodności (vide fragment, w którym komiks niejako zamienia się w symulację old skulowej gry komputerowej), ciężko o porządną dramaturgię, jeśli zupełnie obojętni pozostają bohaterowie. A ci, paradoksalnie, zdają się być całkiem fajni. Podejrzewam, że Kowalczuk każdemu z nich stworzył niezłe background story (wskazuje na to pewien punkt zwrotny gdzieś w połowie opowieści), ale niestety zrezygnował z zaserwowania ich swoim czytelnikom. „Nie jestem artystą, jestem punkrockowym rzemieślnikiem” – miał powiedzieć w wywiadzie dla kultowego zine’a Maximum Rock’n’Roll. Przy okazji pozostałych znanych mi jego komiksów hasło to fajnie oddaje ich surowość i bezpretensjonalność, w tym jednak wypadku bardziej rozchodzi się o zbytnią prostotę. O zmarnowany potencjał. Niemniej, niechże wszystkie kończyny odpadną temu Kowalczukowi, jeśli nie zechce zaprezentować wcześniejszych przygód Radioaktywnego Krzyża! O ile tylko będzie w nich więcej miejsca na bohaterów.

Violent Skate Bulldogs
„Zależy mi, by moje historie były spójne – mówił twórca podczas wywiadu dla Dwutygodnika. – Jeżeli w zerowym zeszycie Vreckless Vrestlers sierżant Reptilion stoi nad jakimś gościem, którego ma właśnie zaciukać nożem, to ten gościu jest dla mnie ważny – o nim będzie cały powieściokomiks z thrashmetalową ścieżką dźwiękową, nad którym pracuję razem z zespołem Tester Gier. (…) Koncepcja AntyUtopii jest na tyle otwarta, że mogę tam wcisnąć, co tylko zechcę.” Co więc Kowalczuk wcisnął w Violent Skate Bulldogs? Punkrocka. Dużo punkrocka. Ponownie mamy też „walkę z opresyjnym systemem”, ale to – niejako – rozumie się samo przez się. Rzecz w pewnym momencie bardzo wyraźnie wiąże się z RadioActive Cross (ba! jawi się wtedy jako jego nieoczekiwany spin-off, na podobnej zasadzie jak wspomniany w cytowanym wywiadzie komiksowo-muzyczny Konkweror), co jest pewnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę to, że jest to zbiór luźno powiązanych ze sobą historii o trzech skejtowych buldogach, które lubią sobie pójść na punkowy koncert i zdemolować lokal, czy obić ryje reżimowym policjantom. W pewnym miejscu Kowalczuk prezentuje też wyliczankę nazw punkowych kapel (sugerowany soundtrack do lektury?), ale ciężko o niższy i sympatyczniejszy ukłon w stronę ukochanej subkultury niż uczynienie bohaterów antropomorficznymi wersjami liderów klasycznych kapel (a dokładniej Exploited, Misfits i Minor Threat!). Ale nie, jakość komiksu nie tylko nawiązaniami stoi. To po prostu kawał dowcipnej i zarazem odpowiednio brutalnej pulpy, jaka pojawić się mogła jedynie w śmieciowym umyśle kolesia, dla którego „tylko wrestling jest prawdziwy”. I niechże mu wszystkie kończyny odpadną, jeśli coś mu się odmieni!

Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis