Body horror, mon amour

My movies are body-conscious. The first fact of human existence is the human body. If you get away from physical reality, you’re fudging, in fantasy land, not coming to grips with what violence does.

David Cronenberg

Choroby, mutacje, okaleczenia, modyfikacje. Deformacje cielesne od zawsze stanowiły zarówno obiekt przerażenia, jak i fascynacji. W końcu niewiele jest rzeczy gorszych niż utrata kontroli nad własnym ciałem. W XVI wieku powstały pierwsze freak shows, które prezentowały jednostki posiadające fizyczne anomalie ku uciesze głodnej sensacji gawiedzi. Obecnie tego typu rozrywki pozostają na ogół jedynie ciemną kartą historii i choć wiedza anatomiczna rozwinęła się, nasza ciekawość nie zmalała. Przeciwnie, rozwój technologii stworzył kolejne powody do rozważań, na przykład na temat związków ciała i maszyny czy możliwości zastąpienia ludzkich tkanek syntetycznymi. Z pomocą przyszli więc pisarze (za sztandarowy przykład posłużyć może Frankenstein Mary Shelley) oraz filmowcy, którzy rozwinęli koncepcję w ramach nowego podgatunku horroru, nazwanego body horrorem. Podgatunku niesamowicie sugestywnego, bowiem konfrontującego nas z grozą realistyczną – każdy z nas może przecież paść ofiarą deformującej ciało choroby czy wypadku. 

Parę dni temu odbyła się światowa premiera najnowszego horroru cielesnego Davida Cronenberga (Zbrodnie przyszłości, 2022), nazywanego ojcem chrzestnym nurtu. Z tej okazji kinomisyjna ekipa (w składzie: Caligula, Marta Płaza, Justyna Wróblewska, Mateusz R. Orzech oraz gościnnie: Justyna Braszka i Jakub Krysiak) postanowiła przyjrzeć się bliżej temu fascynującemu podgatunkowi oraz przypomnieć, że posiada on znacznie więcej przedstawicieli. Long live the new flesh! 

Justyna Wróblewska

PS Kadr zdobiący wpis pochodzi z filmu Substancja (1985).


1973 – Wążżżż (reż. Bernard L. Kowalski) – Caligula 

Dirk Benedict, przez widownię pamiętany głównie jako Buźka z Drużyny A (1983-1987) wciela się tutaj w studenta, który zostaje przyjęty przez światowej sławy herpetologa dr Stonera (Strother Martin) w charakterze asystenta. Dr Stoner prowadzi badania nad jadowitymi wężami i w ramach środków zapobiegawczych wstrzykuje swemu nowemu pomocnikowi małe dawki jadu kobry, które mają go uodpornić na wypadek ukąszenia. Czego chłopak nie wie, to że „kuracja” naukowca to część szalonego eksperymentu… Film Bernarda L. Kowalskiego miesza wątek „zabawy w Boga” rodem z Frankensteina (1818) z klasycznym animal attack. Na planie zebrano ponoć około 100 węży, pośród których znalazły się m.in. pyton, grzechotniki, kobry oraz czarna mamba. Nawet najbardziej śmiercionośne gatunki nie zostały pozbawione zębów jadowych, co dla całej ekipy oznaczało stan podwyższonego ryzyka (tylko w jednej scenie, gdy Strother Martin chwyta za głowę kobry, wykorzystano gumową atrapę). Nic dziwnego zatem, że sceny z udziałem gadów po pięciu dekadach od premiery wciąż prezentują się niezwykle efektownie i realistycznie. Scenariusz przemyca przy tym całkiem sporą dawkę rzetelnej wiedzy na temat różnych gatunków (może nie licząc dziwnych odgłosów wydawanych przez niektóre z nich, dodanych w post-produkcji), a więc rzecz, zgodnie z wykładnią klasyka, ucząc – bawi, bawiąc – uczy. Co nas jednak w tym przypadku najbardziej interesuje to kwestia cielesnej transformacji, która z perspektywy czasu może prezentować się nieco archaicznie (mowa przede wszystkim o scenie finałowej), niemniej ma w sobie coś pierwotnie upiornego i budzącego ciarki. Pierwsze moje zetknięcie z filmem przypadło na okres dzieciństwa i wówczas Wążżżż wywarł na mnie ogromne wrażenie. Widok jednej z ofiar eksperymentów doktora, prezentowanej w ramach pokazu dziwolągów w wesołym miasteczku, wbija się w pamięć na długo i jest to właśnie ów moment, gdy do widza dociera, że smagły Benedict już wkrótce przemieni się w pełzającego stwora, człowieka zamkniętego do kresu dni w zwierzęcej powłoce. Perspektywa równie złowieszcza jak egzystencja w wiecznych ciemnościach bohatera Johnny poszedł na wojnę (1971). Pomimo więc, że pod względem gore czy makabrycznych efektów obraz Kowalskiego prezentuje się nader niewinnie (już w momencie premiery przyznana została kategoria wiekowa PG), to czająca się w nim groza skutecznie nadrabia te braki. Warto przy tym zaznaczyć na marginesie, że film był pierwszą wspólną produkcją Richarda Zanucka i Davida Browna, którzy już dwa lata później dadzą światu überhit dekady pod postacią Szczęk.


1974 – Mutacje (reż. Jack Cardiff) – Jakub Krysiak

Mutacje śmiało można określić brytyjską odpowiedzią na Dziwolągi (1932), która podobnie jak kultowe dzieło Toda Browninga, sięga po pierwotną ideę body horroru, czyli wykorzystuje faktycznie fizycznie zdeformowanych ludzi jako aktorów. Ale reżyser Jack Cardiff nie ograniczył się wyłącznie do pełnego współczucia przedstawienia wachlarzu ludzkich-dziwadeł, włączając do opowieści motyw szalonego naukowca i jego monstrum. Fabuła koncentruje się wokół poczynań profesora Noltera (Donald Pleasence), wykładowcy akademickiego, który po godzinach prowadzi eksperymenty mające na celu stworzyć ultymatywną hybrydę człowieka i rośliny, zdaniem naukowca istotę idealną. Profesor nawiązuje współpracę z Lynchem (ukryty pod charakteryzacją Tom Baker), rosłym członkiem cyrku osobliwości, który porywając młode, ponętne kobiety dostarcza mu obiektów do badań. Gdy porwana zostaje jedna ze studentek wykładowcy, jej przyjaciele postanawiają jej odszukać. Obraz Jacka Cardiffa jedną nogą wciąż tkwi w poprzedniej epoce, zatrudniając cierpiących na różne schorzenia i deformacje ludzi (zaprezentowani w jarmarcznej, rewiowej scenie pod cyrkowym namiotem) oraz kreując dosyć tandetnego potwora rodem z amerykańskiego pulpowego filmu sci-fi z lat 50, który choć wymyślny w swoim wyglądzie, wciąż jest tylko aktorem w kostiumie. Z drugiej strony charakteryzacja Bakera jest bezbłędna i można dać się nabrać złudzeniu, że to kolejny zdeformowany fizycznie aktor w obsadzie. Dwa przenikające się wątki: szalonego naukowca i grupki studentów oraz podłego Lyncha i jego cyrkowych pobratymców niestety potwornie spowalniają tempo akcji i rozcieńczają klimat. Seans rozkręca się bardzo powoli, obraz z pewnością nie jest tak niepokojący jak starszy o trzy dekady pierwowzór, ale nie można mu odmówić urokliwej kiczowatości. Zdobywca dwóch Oscarów w ostatnim reżyserowanym przez siebie dziele balansuje na granicy złego smaku i czystej, campowej rozrywki, w którym pojawiają się przebłyski dawnego artyzmu, jak chociażby tragizm postaci Lyncha (jakby był samym Lonem Chaneyem) czy przebitki przedstawiające w przyśpieszonym tempie wzrost lub rozpad roślin, które nadają produkcji psychodelicznego sznytu. I choć ta wyspiarska eksploatacja mocno się zestarzała, nie traktując idei deformacji ciała tak wnikliwie jak produkcje z kolejnej dekady, to nadal potrafi być pociągająca i rozrywkowa. Przyjemny seans doskonale oddający klimat swoich czasów.


1977 – The Incredible Melting Man (reż. William Sachs) – Caligula

Misja kosmiczna na Saturna kończy się niepowodzeniem: spośród trójki astronautów biorących w niej  udział, na Ziemię powraca tylko jeden. Ocalały wystawiony został jednak na silne promieniowanie, które nie dość, że doprowadza do powolnego rozkładu jego ciała, to dodatkowo przemienia go w pozbawioną hamulców, morderczą bestię… Film Williama Sachsa pierwotnie pomyślany był jako parodia filmów grozy i science-fiction z lat 50. (silną inspirację dla twórcy miała stanowić również Noc żywych trupów [1968]), jednak producenci doszli do wniosku, iż tradycyjnie pojmowany horror sprzeda się lepiej. W post-produkcji usunięto większość akcentów komediowych, dodano również rozgrywający się w przestrzeni kosmicznej prolog. Efektem tych działań jest obraz wyraźnie zatopiony w fiftisowej stylistyce, bezustannie balansujący na granicy śmiertelnej powagi i bezwstydnego kiczu. Fabuła nie ma wiele wspólnego z logiką (nigdy nie dowiemy się na przykład, w jaki sposób napromieniowany astronauta zdołał wrócić na Ziemię), ale łatwo na to machnąć ręką, gdy przed oczami mamy zachwycającą robotę Ricka Bakera, odpowiedzialnego za stworzenie charakteryzacji. Tytułowy „topniejący człowiek” to oślizgła kreatura, która na każdym kroku gubi kolejne części ciała, a skumulowany w niej gniew nakazuje jej mordować kolejne, przypadkowe osoby. Ociekająca śluzem facjata monstrum to prawdziwy triumf praktycznych efektów i zarazem mokry sen każdego miłośnika body horroru. Dość powiedzieć, że praca Bakera stanowiła bezpośrednie źródło natchnienia dla Roba Bottina na planie RoboCopa (1987), kiedy to potrzebne było wykreowanie wyglądu oblanego chemikaliami zbira. U Sachsa widowiskowe gore spotyka klasyczną fantastykę spod znaku The Quatermass Xperiment (1955) i First Man Into Space (1959), dając w rezultacie przyjemną mieszankę nostalgii i turpizmu. I choć sam reżyser nie był zadowolony z tegoż rezultatu, to każdy (nie)szanujący się entuzjasta B-klasowego kina doceni takie połączenie.


1983 – Wideodrom (reż. David Cronenberg) – Justyna Braszka

Człowieczeństwo to jedna wielka organiczna tkanka. W zasadzie tym zdaniem można by określić każdy film Cronenberga, zwłaszcza z okresu, gdy dzierżył berło jako król body horroru. Powiedziałabym, że nosi ten tytuł do dziś. Tak więc: człowieczeństwo to jedna wielka organiczna tkanka – w dodatku brudna i toksyczna. W Wideodromie (org. Videodrome, 1983) jednak fraza ta nabiera dodatkowego znaczenia ze względu na akcent medialny. Główny bohater filmu Max Renn (rewelacyjny James Woods) reprezentuje zarówno odbiorcę indywidualnego, jak i bezimienne, uzależnione od telewizji masy. Cyniczny Max sam wpada w zastawione przez siebie sidła – uzależnia się od tajemniczych filmów pełnych realistycznej przemocy. Motyw, iż będzie chciał odkryć nieznane źródło tych nagrań jest jedynie pretekstem, a sceny, w których jego ciało przemienia się w żywy odtwarzacz kaset video lub gdy jego głowa łączy się z telewizorem są symbolicznym dowodem na uzależniającą siłę współczesnej telewizji, w której dominują treści przygnębiające, dołujące, niebezpieczne. Bez względu na to, co oferuje dana telewizja potencjalny widz „zlepia się” z nią w jedną masę. U Cronenberga w masę cielesną. W przyszłym roku Wideodrom będzie miał czterdzieści lat, a rola mediów w naszej rzeczywistości jest jeszcze bardziej zatrważająca. Kolejne pytanie, które kanadyjski twórca stawia, dotyczy aspektu moralnego, które w pewien sposób również ilustruje formę uzależnienia. Człowiek nie uzależnia się od mediów samych w sobie, lecz od kryjącego się w nich zła, m.in. wspomnianych już negatywnych treści. Innymi słowy: zło jest beznadziejnie łatwe. Ponadczasowość i uniwersalność Wideodromu przypieczętowuje jego artystyczną wyjątkowość. Sceny gore dodają arcydziełu Cronenberga specyficznej wyjątkowości. Działają jak najlepsza przyprawa z autorskiego przepisu, którą dodaje się w finale procesu kulinarnego dla zaznaczenia akcentu i finezji. Dlatego w przypadku Wideodromu warto w pierwszej kolejności nastawić się na satysfakcjonującą rozrywkę intelektualną. 


1987 – Pleasure Kill (reż. Hisayasu Satô) – Mateusz R. Orzech

Pleasure Kill stanowi pierwszą wersję najsłynniejszego bodaj filmu Hisayasu Satō, czyli krwawego Naked Blood. Bohaterem produkcji, znanej również jako Lustmord,jest nastolatek o imieniu Eiji, kontynuujący eksperymenty ojca w celu zmiany odczuwania przez ludzi bólu w odczuwanie seksualnej rozkoszy. Film – podobnie jak Re-Wind, Secret Garden (Lolita Vibrator Torture) czy Radical Hysteria Tour – stanowi jeden z charakterystycznych i w moim uznaniu najlepszych przykładów Satō w wersji pinku eiga, gatunku którego cechy będą pojawiać się rzadziej w jego twórczości w latach 90. Odnajdziemy tu zatem szumiące telewizory, hałas informacyjny, jednostki zagubione w społeczeństwie, smutne dźwięki niedających rozrywki przyjemności, niepewność kierunku w jakim zmierza świat, upadek człowieka w rejony perwersji, niezdrową dawkę wojeryzmu dokonywanego przez pryzmat technologicznych wynalazków i ogólne zepsucie poprzez technologiczny marazm. Wszystko to i więcej odbywa się zaś w akompaniamencie muzyki industrialnej (tutaj w postaci dwóch utworów Laibacha wykorzystanych bez wiedzy grupy). Satō idealnie wyczuwał zeitgeist Japonii w okresie pęknięcia ekonomicznej bańki, wzrostu przestępczości wśród młodzieży, zagubienia między konfundującymi wartościami i tradycjami, a gwałtownie postępującą nowoczesnością oraz frustracjami i strachem, związanymi z niepewną przyszłością i poczuciem bezsensu egzystencji. Próba przekucia negatywnych bodźców na teoretycznie pozytywne nie przynosi jednak wyzwolenia – za to przynosi sceny gwałtu czy masturbacji nożem kuchennym – gdyż stanowi jedynie przejście z jednej ekstremy do drugiej. 


1987 – Street trash (reż. James M. Muro) – Marta Płaza

Popierdolona baśń z zarzyganego wydzielinami miasteczka, czyli jak stara zepsuta wóda topi ludzi w obskurnym kiblu. Posłuchajcie tylko o kilku atrakcjach: zdegenerowani mieszkańcy wielkiego wysypiska samochodów grają w „gorącego ziemniaka” uciętym penisem; smakosz nietuzinkowych trunków, po wypiciu nowego specyfiku (60 letniej zepsutej gorzały) topi się w kupę flaków i zostaje wchłonięty przez obszczaną, ledwo trzymającą się podłoża toaletę, inny po prostu wybucha; gdzieś w tle migają jeszcze flashbacki z Wietnamu, a gnijące i zdegenerowane miasto coraz szybciej wali się w posadach. W takim świecie królują wyłącznie parszywe, trupie uśmiechy i rzyganie na siebie nawzajem jako najwyższy rodzaj zniewagi. Autor scenariusza – Roy Frumkes, w jednym z wywiadów przyznawał:  „Napisałem go, aby demokratycznie obrazić każdą grupę na świecie, w wyniku czego rynek młodzieżowy przyjął film jako dzieło buntownika”. Ze swojego zadania wywiązał się na szóstkę z plusem. Obraża kogo może, sprawnie korzysta z obleśnie przerysowanego humoru, wnikliwie przygląda się spoconym ciałom. Kreuje obraz miasta na wzór postapokaliptycznej dziury, w której wszyscy są odrażający. Wspaniała to opowieść o końcu świata, który wydarza się za naszego życia, gdy amerykański sen idzie się walić. J. Michael Muro miał wówczas zaledwie 21 lat, a mimo to udało mu się wyreżyserować zaskakująco dojrzałą i przemyślaną historię, która nie tylko skrzętnie korzysta z doskonałych efektów gore (wybuchy po gorzale to prawdziwe dzieła sztuki!), ale i trafnie komentuje ówczesną rzeczywistość rozczarowania agresywną polityką państwa, nastawioną na eksploatowanie obywatela. Pozbawienie jednostki nadziei, prowokuje ją do poszukiwania najbardziej hardkorowych sposobów na oderwanie od paskudnej codzienności. Ostateczny klimat filmu aż się prosi o ocenę tego ile w tytule filmu jest z komentarza na temat samych mieszkańców, a ile oceny tej rzeczywistości wokół nich. Tak czy siak  there must be some shit in this stuff! 


1987 – Cyclops (reż. Joji Iida) – Jakub Krysiak

W tym niespełna godzinnym filmie Joji Iidy czuć futurystyczno-organicznego ducha wczesnych dzieł Davida Cronenberga, z kilkoma charakterystycznymi dla tego twórcy i gatunku body horroru motywami. Iida w swoim debiucie łączy elementy dramatu rodzinnego (Potomstwo, 1979), z medycznym science fiction (Wściekłość, 1977), thrillerem (Martwa strefa, 1983), komentarzem społecznym (Zbrodnie przyszłości z 1970 r., Dreszcze z 1975 r.) i rzecz jasna horrorem. Całość jest bardzo kameralna, reżyser skupia się na dramacie jednostek, opowiadając o eksperymentach i ich zgubnych konsekwencjach. Japończyk daleki jest od perfekcji, właściwie ciężko brać jego twór za pełnoprawne (nie tylko ze względu na metraż) dzieło, które wygląda jak okrojona z części treści produkcja telewizyjna. Wydaje się, że brakuje kilku scen dla zapewnienia logicznej ciągłości akcji, które następują w nie zawsze czytelny dla widza sposób, a przebieg akcji skondensowano do najważniejszych wydarzeń, co może miejscami dezorientować. Do tego w pewien sposób irytująca jest śmiertelna powaga i ton wątku rodzinnego (w kontraście do przebojowej ejtisowej muzyki), który utrudnia przebrnięcie przez początek opowieści. Na szczęście rekompensuje nam to finał, w którym w pełnej krasie objawią się zdolności charakteryzatorskie i techniczne japońskich specjalistów od efektów specjalnych. W finale, niczym w Skanerach (1981) dojdzie do pojedynków dwóch „mutantów”, tutaj pełnego krwi, śluzu, deformacji ciała, dodatkowych kończyn i zwałów mięsnej tkanki. Będący pod silnym wpływem horroru cielesnego i dorobku osławionego Kanadyjczyka na tym polu, Iida oddał swoją miłość do gatunku we wcale wyszukany sposób, kopiując popularne motywy i filtrując je przez specyficzny japoński styl oraz wrażliwość. Cyclops to obraz dla zapaleńców gatunku, którzy nie boją się sięgać po niszowe, mniej przystępne i dalsze doskonałości dzieła eksploatujące ich ulubione motywy horroru cielesnego. Niemniej nie można odmówić reżyserowi śmiałych, pełnych pasji początków w gatunku, gdzie techniczny poziom deformacji oraz związany z nią efekty specjalne stoją na bardzo wysokim poziomie i są satysfakcjonujące dla amatorów tychże produkcji.


1988 – Królik doświadczalny 4: Syrena w kanale (reż. Hideshi Hino) – Justyna Wróblewska

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, pewien mężczyzna spotkał piękną syrenę w … kanale ściekowym. Tak jest, to nie będzie bajka dla dzieci ani banalny romans na miarę Kształtu wody (2017). Czwarta (choć według niektórych źródeł uznawana czasem za piątą, a nawet szóstą!) część serii Królik Doświadczalny zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych. Porzuca ona zarówno afabularność części pierwszej i drugiej, jak i dowcipny ton trzeciej odsłony filmu. Zamiast tego, inkorporuje elementy baśniowe oraz dramatyczne. Głównym bohaterem jest porzucony przez żonę artysta, który spędza dnie w kanałach, w których bawił się w dzieciństwie. Pewnego dnia znajduje tam syrenę, która wydaje się chora. Zabiera ją więc do domu, umieszcza w napełnionej wodą wannie i karmi rybami. Pomimo starań artysty, jej choroba postępuje, a ciało zaczyna coraz mocniej gnić. Syrena namawia mężczyznę, by z kolorowych wydzielin, jakie wydzielają jej ropnie, namalował jej portret. Elementy body horroru obecne w Syrenie w kanałach są niezwykle intensywne. Gnijące ciało istoty stopniowo pokrywa się coraz większą ilością guzów i ropni, wanna wypełnia się ropą i krwią. W pewnym momencie z chorobowych narośli zaczynają wychodzić nawet glizdo-podobne robaki. Ostatnie minuty przyniosą nam zaś istny wybuch makabrycznej przemocy. Pomimo niewielkiego budżetu efekty specjalne prezentują się realistycznie i z całą pewnością przyprawią osoby o słabszych żołądkach o mdłości. Interesująca jest również kolorystyka filmu. Wszystkie wnętrza pozostają przyciemnione, posiadają jednak charakterystyczną, kolorową (choć przytłumioną) poświatę – kanały oświetlone są na niebiesko, łazienka artysty na zielono. Dominującym kolorem jest jednak czerwień krwi sączącej się z toczonego chorobą ciała. Obecność mityczno-baśniowego stworzenia w świecie pełnym zgnilizny, robactwa i cierpienia okazuje się doskonałym zabiegiem wprowadzającym nutę groteskowego surrealizmu. Widok syreny, o majestatycznym ogonie i ślicznej twarzy Mari Somei, na tle obskurnych kanałów przepełnionych śmieciami, szczurami i robakami wprawia widza w konfuzję i stanowi ciekawą zabawę konwencją. Dodatkowym elementem sprawiającym, że dzieło Hino zapada głęboko w pamięć, jest dojmujący smutek jaki przepełnia ten niepozorny body horror. Syrena w kanale to w gruncie rzeczy historia tragiczna. Bezimienny artysta cierpi po odejściu żony, nadzieję daje mu spotkana w kanale syrena, lecz choroba sprawia, że i ta będzie musiała odejść. Obserwujemy więc agonię mitycznej istoty oraz stopniowe popadanie mężczyzny w otchłań szaleństwa. Podobnie jak w drugiej części serii, Hino celebruje turpistyczną ideę sztuki rozkładu. Można dostrzec tu analogię do klasycznego motywu związku artysty z dziełem i niszczycielskiej siły sztuki, która powoli wysysa życie z obiektu fascynacji twórcy, niczym w Portrecie owalnym Edgara Allana Poe. To jednak nie wszystko, bowiem na sam koniec reżyser zostawia nam nie lada niespodziankę, która wywróci wszystko do góry nogami oraz nada historii jeszcze większego dramatyzmu. Tym sposobem, pod płaszczem utkanym z elementów grozy i fantastyki, odkryjemy wyjątkowo smutną, lecz uniwersalną, opowieść o chorobie, żałobie i szaleństwie. Warto szukać piękna tam, gdzie pozornie go nie ma. Sztuka rozkładu również potrafi czarować. 


1988 – Nosiciel (reż. Nathan J. White) – Justyna Wróblewska

Jake (Gregory Fortescue) uchodzi w swoim małym mieście za czarną owcę. Rodzice chłopaka zginęli w pożarze za który miejscowi obwiniają chłopaka. Pewnej nocy Jake zostaje zaatakowany przez czarną, włochatą kreaturę. Choć udaje mu się obronić, rany jakich doznaje w walce sprawiają, że zostaje nosicielem tajemniczej choroby. Okazuje się, że każdy nieożywiony przedmiot dotknięty przez Jake’a stanie się śmiertelną pułapką, a kolejna osoba, która go dotknie… rozpuści się żywcem! Chłopak zachowa swój mały sekret dla siebie, ale kolejne zgony zasieją w miasteczku panikę. Mieszkańcy szybko przywdzieją prowizoryczne kombinezony ochronne stworzone z firan i worków na śmieci (sic!) oraz rozpoczną poszukiwania nosiciela – sprawcy zamieszania. Tak właśnie prezentuje się niezwykle pokręcona fabuła filmu, który łączy w sobie wątki body horroru z postapo. Historia ta może wydawać nam się dziś całkiem bliska, jesteśmy już bowiem doświadczeni niedawną pandemią koronawirusa, która zmuszała nas do dezynfekowania rąk po dotknięciu jakiegokolwiek przedmiotu znajdującego się w przestrzeni publicznej. W rzeczywistości twórcy filmu również odwoływali się do strachu przed realnym problemem jakim była wówczas epidemia AIDS. Zderzeni z przerażającą chorobą mieszkańcy Sleepy Rock, niczym w Czymś (1982) Johna Carpentera, zaczną tracić do siebie zaufanie i odczuwać nieustanne zagrożenie ze strony innych osób. Społeczność podzieli się na dwa obozy, których wyróżnikiem będzie odzież ochronna (u jednych będą to czarne uniformy i “bandyckie” maski, u drugich przezroczyste folie i nakrycia głowy niczym u arabskich szejków). Dobrem reglamentowanym staną się zaś… koty! Niestety, to za ich pomocą mieszkańcy będą sprawdzać czy dany przedmiot został skażony i to o futrzane zwierzątka zaczną ze sobą walczyć. Brzmi dziwacznie? Bo tak właśnie jest. Nosiciel to zbieranina porąbanych pomysłów podana w jeszcze bardziej porąbanej formie. Wyobraźcie sobie na przykład scenę w której mężczyzna zaczyna topić się siadając na desce klozetowej w wychodku. Lub zakrapianą imprezę na której zamiast rzutkami, mężczyźni będą rzucać nieszczęsnymi kotami, a tarczę zastąpi zainfekowana ściana. Pomiędzy tym nagromadzeniem dziwactw znajdzie się jednak miejsce dla kilku poważniejszych elementów, takich jak komentarz dotyczący społeczeństwa i religii czy przejmująca scena gwałtu, która kończy się tragicznym poświęceniem – zdesperowana ofiara postanawia dotknąć zainfekowanego drzewa, by umrzeć razem ze swym katem. Takie połączenia poważnych treści z iście B-klasową rozrywką tworzy jednak pewien dysonans. Co zaś tyczy się efektów specjalnych, prezentują się one całkiem efektownie. W niektórych scenach podziwiać możemy agonalne wicie roztapiających się ciał, zarysy czaszek z których spływają rozpuszczone tkanki czy zainfekowane lustro wtapiające się w ludzki tors. Reżyser nie szczędzi też dzieci – nawet najmłodsze z nich padną ofiarą zarazy. Nosiciel jest obrazem specyficznym, z jednej strony kuriozalnym, z drugiej interesującym i niosącym za sobą niegłupie treści. Jedno jest pewne – trzeba zobaczyć to na własne oczy. 


1989 – Towarzystwo (reż. Brian Yuzna) – Caligula 

Miałeś kiedyś wrażenie, że kompletnie nie pasujesz do otaczającego cię środowiska? Że twoi rodzice wcale nie są twoimi rodzicami? Podobne myśli nachodzą na pewnym etapie większość nastolatków. U Billy’ego (Billy Warlock) przyjmują one formę wręcz paranoiczną. Chłopak podejrzewa, że jego rodzice i córka żyją w kazirodczym związku i spiskują za jego plecami. Z czasem pojawiają się kolejne sygnały ostrzegawcze, a wreszcie – namacalne dowody. Nikt z dorosłych jednak Billy’emu nie wierzy. Czy tak często przywoływane w rozmowach „społeczeństwo” to de facto tajna, zakamuflowana grupa uprzywilejowanych oszołomów z Beverly Hills? Reżyserski debiut Briana Yuzny z wierzchu prezentuje się jak typowy ejtisowy horror dla nastolatków: bogate dzieciaki imprezują, romansują i wylegują się na plaży. Pod spodem mamy jednak czytelną satyrę opartą o walkę klas i spiskowe teorie. Tytułowe „towarzystwo” to oczywiste odbicie koncepcji o władającej po cichu światem masonerii czy niezwykle popularnej w ostatnich latach tezy o potajemnych rządach wrogich ludzkiemu rodzajowi reptilian. U Yuzny ta odwieczna rasa panów składa się z zmiennokształtnych, hedonistycznych bogaczy i oficjeli, którzy regularnie urządzają orgie i – całkiem dosłownie – wysysają życie z normalnych ludzi. Pełnię ich możliwości odkrywamy dopiero w rozwiązłym, ociekającym śluzem finale, który przybiera formę bachanaliów pełnych splątanych w ekstazie ciał. Za wykreowanie efektów w trakcie kulminacyjnej eksplozji libertyństwa wesołych W.A.S.P.-ów, odpowiedzialny był pochodzący z Japonii mag gumiastego gore Screaming Mad George, wcześniej zatrudniony przy takich tytułach jak Wielka draka w chińskiej dzielnicy (1986) czy Koszmar z ulicy Wiązów 3: Wojownicy snów (1987). Prawdziwe pole do popisu znajdzie właśnie u Yuzny, z którym w kolejnych latach będzie współpracował m.in. przy dwóch sequelach Re-Animatora (1989, 2003), Potomstwie (1998) i Fauście (2000). Całe zakończenie filmu to solidny cios, na równi szokujący, co zabawny, idealnie podsumowujący wcześniejsze rewelacje w duchu znanym z Dziecka Rosemary (1968): scenarzyści i reżyser ewidentnie czerpali inspirację z dzieła Polańskiego, próbując – skądinąd wcale udanie – odtworzyć jego psychotyczny nastrój. Alegoryczna natura historii i zawarta w niej wisielcza ironia spotkały się z ciepłym przyjęciem na gruncie europejskim, gdzie Towarzystwo zaliczyło udany pochód przez obieg festiwalowy. Szpili wbitej w establishment i kult samozadowolenia nie doceniono za to na gruncie amerykańskim, gdzie film miał premierę z trzyletnim poślizgiem i został wzgardzony zarówno przez krytykę, jak i widownię. Można zatem przyjąć, że ostrze satyry wymierzono dokładnie tam, gdzie trzeba.


1992 – Martwica mózgu (reż. Peter Jackson) – Justyna Braszka 

Gdybym mogła wybrać idealny film gore, bez wahania rzuciłabym się na Martwicę mózgu (org. Braindead aka Dead alive, 1992) Petera Jacksona, to arcydzieło b-klasowego horroru fenomenalnie wyważonego między groteskową makabreskę a satysfakcjonującą komedię. Oczywiście można się zżymać – kolejna gorelista, za każdym razem Martwica mózgu. Ale nie mogłabym postąpić inaczej. Tym bardziej, że wierzę w zasadę równowagi, co w tym przypadku sprowadza się do bilansu między gore w gargantuicznych ilościach, a wtórującym masakrze dowcipie. Gdyby Martwica mózgu została nakręcona jako pozbawiony humoru psychodelik, byłaby to moim zdaniem produkcja nieudana. Na szczęście Peter Jackson dba o szeroko pojęty dystans, hołdując tym samym swej miłości do horroru. Przypomnijmy jeszcze o mikroskopijnym budżecie a otrzymamy z tego równania potężną dawkę kreatywności. Bo Peter Jackson nie musiał niczego udowadniać, nie zależało mu na przecieraniu nowego szlaku (nawiasem mówiąc udało mu się to). Nowozelandzki twórca chciał się po prostu świetnie bawić. To w Martwicy mózgu doskonale czuć i właśnie to sprawia, że ten kultowy horror nadaje się do – w zupełnie niezwyrolski sposób – wielokrotnych powtórek. Miłośnikom makabresek doskonale znana jest zakręcona fabuła filmu: główny bohater, Lionel, to dorosły, mieszkający z matką facet. Pewnego dnia poznaje piękną Paquitę. Młodzi zakochują się w sobie, co nie do końca podoba się zaborczej rodzicielce, która postanawia śledzić syna. Gdy podgląda Paquitę i Lionela na randce w zoo zostaje przypadkiem ugryziona przez małposzczura – tajemnicy gatunek odkryty na Wyspie Czaszek. Matka Lionela przeobraża się w rozpadające się zombiepodobne monstrum, zarażając przy okazji kilka innych osób… Schematyczna fabuła posiada w sobie wątek inicjacyjny – niedojrzały Lionel wyrywa się spod jarzma wścibskiej matki, która pragnie mieć syna tylko dla siebie. Przy okazji Jackson wybornie serwuje pokręcony gabinet osobowości: tarocistkę, zbiegłego naziola weterynarza, księdza karatekę. zachłannego wuja Lionela dybiącego na jego rodzinny majątek. Wszyscy mają swoje momenty w genialnych mini scenkach. A to tylko wisienka na torcie, wszak Martwica mózgu kaskadami krwi i flaków stoi. Peter Jackson ani na moment nie chwyta za wsteczny bieg, regularnie dociska za to pedał gazu, serwując każdą możliwą wiwisekcję anatomiczną i  paletę różnorodności. Wielokrotnie przekracza granicę dobrego smaku, ale jak już wspomniałam jest świadomy tego, jak istotna jest rola dystansu. Dzięki temu Martwica mózgu może wielokrotnie obrzydzić, nawet gore-weteranów, ale na pewno nie przyprawi nikogo o depresję. Gore i psychodelia nie idą ze sobą w parze, natomiast gore i komedia mają szansę żyć długo i szczęśliwie. W pewien sposób Peter Jackson zdefiniował siebie po raz pierwszy osiągając szczyt jako reżyser dzieł b-klasowych. Jednak już na poziomie Martwicy mózgu posiadał wszystko, co uczyniło go twórcą wybitnym, wizjonerem z czasów Władcy pierścieni, którego kochają miliony. Niestety tu jest pies pogrzebany, gdyż miłośnicy trylogii złego smaku nie są za pan brat z trylogią Tolkienowską. Aby pogodzić obie perspektywy rok temu przyszedł mi do głowy pomysł, by Jackson reaktywował Martwicę mózgu w formie zakręconego remaku – pół żartem, pół serio, po swojemu, z udziałem Weta Workshop, z praktycznymi efektami specjalnymi i z Elijahem Woodem w roli Lionela. Pomysł szalony, ale czyż sama Martwica mózgu nie była odrealnioną koncepcją w 1992?


1993 – Body Melt (reż. Philip Brophy) – Caligula

Urokliwe kuriozum z krainy Oz. Body Melt to dzieło byłych członków undergroundowej formacji performersko-muzycznej znanej pod nazwą → ↑ → (czasem zapisywanej również jako Tsk Tsk Tsk), Philipa Brophy’ego i Roda Bishopa. Na bogatych przedmieściach Melbourne grupa wyselekcjonowanych mieszkańców poddawana jest terapii eksperymentalnym lekiem Vimuville, który docelowo ma zapewnić im nieskazitelne zdrowie. W praktyce przyjmowanie pigułek okazuje się mieć jednak rozliczne środki uboczne, do których zaliczają się halucynacje, deformacje ciała, powolny rozkład tkanek, a ostatecznie śmierć pacjentów. Kiedy pojawią się pierwsze ofiary cudownego medykamentu, do akcji wkracza lokalna policja. Ciała tymczasem topią się, rozłażą na kawałki, eksplodują i zamieniają w zielone gluty. Body Melt to nieokiełznana mieszanka body horroru, czarnej komedii, science-fiction i satyry. Przez cały czas towarzyszą nam narracyjny chaos, aktorska nadekspresja, przerysowanie i spore ilości groteski. Idealnym przykładem niech będzie wątek wizyty dwóch miejskich przygłupów na położonej w dziczy farmie degeneratów wyglądających jak krańcowe efekty wielopokoleniowego chowu wsobnego. Jeden z mieszczuchów jest na tyle napalony, że postanawia skorzystać z zaproszenia do igraszek wystosowanego przez miejscową „piękność” o rysach twarzy Erica Stoltza w Masce (1985). Chłopak kończy z przegryzioną szyją i kroczem zmiażdżonym za pomocą wielkiego drąga. Dla miastowych to najprawdziwszy koszmar rodem z kina klasy B, dla lokalsów – okazja do rozerwania się i ucieczki od nudy panującej na australijskiej głuszy. Jeden absurdalny i makabryczny pomysł goni następny, dzięki czemu szybko przestajemy zwracać uwagę na miałką, czysto pretekstową fabułę. Efektów gore jest tu od groma i pomimo, że ich wykonanie często zdradza skromny budżet przedsięwzięcia, to wciąż cieszą oczy i dostarczają sporo „przyrodniczej” frajdy. Propozycja idealna na lekki, niezobowiązujący wieczór w towarzystwie oślizgłych, rozlatujących się, przeżartych dopalaczami, wciąż jeszcze parujących ciał.


1996 – Splatter: Naked Blood (reż. Hisayasu Satô) – Justyna Wróblewska

9 lat po nakręceniu Pleasure Kill Satô postanowił stworzyć jego remake. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bowiem Splatter wywołał jeszcze większe kontrowersje i zapisał się w historii kina gore jako pozycja kultowa. Czy słusznie? Jak najbardziej, choć już oryginał zasługiwał na to miano. Fabuła nie różni się specjalnie od tej znanej z pierwowzoru, reżyser daje nam jednak jeszcze więcej krwi oraz podszywa swoje dzieło nutką oniryzmu. Sceny samookaleczenia pacjentek, które wzięły udział w eksperymencie, zostały podkręcone w iście szaleńczym stylu – igły i inne ostrza wbijają się w ciało dziewczyny, której obsesją jest wygląd. Miłośniczka jedzenia kończy zaś jako ofiara autokanibalizmu! W najbardziej pamiętnej scenie filmu ,przy pomocy noża i widelca, kroi fragmenty swojego ciała (poczynając od waginy, na sutkach i oczach kończąc), by z lubością je skonsumować. Satô wprowadza również surrealistyczny motyw kaktusa – urządzenia pozwalającego śnić na jawie. Uwydatnia on motyw samotności młodych Japończyków, którzy szukają pocieszenia w świecie wirtualnym. Sam wątek Eijiego (Sadao Abe), który czuje się zobowiązany kontynuować eksperymenty ojca, zawiera w sobie krytykę głęboko zakorzenionego w kulturze japońskiej przekonania jakoby powinnością każdego syna było pójście w ślady ojca i zastąpienie go w roli głowy rodziny. Pod pewnymi względami Splatter rozwija więc pewne elementy pierwowzoru, z drugiej jednak strony odrzuca inne, które nadawały historii obskurności. Nowy Eiji nie sprawia już wrażenia ponurego socjopaty, jest fajtłapowatym nerdem. Satô zrezygnował z szokującego motywu gwałtu na matce, co więcej ograniczył też sceny seksu. Decyzja to niekoniecznie zrozumiała, gdyż to właśnie brutalność Eijiego, kazirodztwo, sceny seksu z mocnymi elementami sado-maso lub masturbacji ramką ze zdjęciem czyniły Pleasure Kill wyjątkowo oślizgłym. Ostatecznie więc nie ma powodu do narzekań – dostaliśmy nie jeden, a dwa filmy, które doskonale się uzupełniają grając różnymi elementami filmowej grozy. Double Feature zdecydowanie rekomendowane. 


2006 – Taxidermia (reż. György Pálfi) – Caligula

Penis „ziejący” ogniem, sperma tworząca gwiezdne konstelacje, chorobliwe obżarstwo w służbie komunistycznych idei, rzeźby z ludzi – w swym drugim pełnometrażowym filmie György Pálfi nie bierze jeńców i tworzy prawdziwe misterium obrzydlistwa i cielesnego turpizmu. Na całość składają się trzy nowele opowiadające o trzech generacjach mężczyzn. W pierwszej poznajemy szeregowca z austro-węgierskiej armii Morosgoványiego, dewianta w ciągłej pogoni za nową podnietą. W drugiej obserwujemy losy jego syna, mistrza w jedzeniu na czas, reprezentanta i dumę Węgierskiej Republiki Ludowej. W ostatniej trafiamy do czasów współczesnych, gdzie wypychacz zwierząt Lajos Balatony przekształca – całkiem dosłownie – życie w sztukę. Pálfi łączy wyraziście zarysowane tło historyczne (w szczególności w drugiej historii, sugestywnie i z dużą dawką humoru oddającej komunistyczną siermiężność) z groteską i chwytami rodem z body horroru. I choć Taxidermia horrorem sensu stricto wcale nie jest, to znajdziemy tutaj pomysły, których nie powstydziłby się David Cronenberg. Ciało w ujęciu reżysera jest na przemian zwierzęcą powłoką świniojebcy, zwałami tłuszczu pokrytymi rzygowinami (znany z niepohamowanego apetytu idol ludu Kálmán Balatony na starość z dumą wspomni, że na jego cześć nazwano nawet specjalną technikę wymiotowania) i gliną w rękach artysty. Wieńczący film epizod o taksydermiście pod względem tematycznym i narracyjnym znajduje się najbliżej kina grozy, oferując konkluzję tak cudownie przewrotną i makabryczną jednocześnie, że przeciętny widz długo jeszcze po zakończeniu seansu nie będzie w stanie podnieść szczęki z podłogi. Pod warunkiem, że w ogóle dotrwa tak daleko. Dzieło nieposkromionej, dzikiej wyobraźni, które na równi odrzuca, co fascynuje. Kolorowe, śmierdzące (Odorama Johna Watersa sprawdziłaby się w tym przypadku idealnie), tonące w wydzielinach każdego możliwego zakamarka ciała. Éljen György Pálfi!


2012 – Thanatomorphose (reż. Éric Falardeau) – Justyna Wróblewska

A Dying God Coming Into Human Flesh. Czy możecie wyobrazić sobie gorszy koszmar niż obudzenie się we własnym ciele, które ni stąd, ni zowąd, zaczyna nagle gnić? Ta, niemal kafkowska, sytuacja przytrafia się pewnej młodej kobiecie (Kayden Rose). Zaczyna się dość niewinnie – łamliwe paznokcie, siniaki, większa podatność na urazy. Wkrótce jednak całe ciało dziewczyny sinieje, krew wydaje się nie krzepnąć, włosy i paznokcie wypadają, oczy zachodzą bielmem, kości pękają, a skóra staje się jedną, wielką, gnijącą raną wypełnioną larwami. Tak jest, Thanatomorphose to nic innego jak historia o rozkładaniu się żywcem. Film jest bardzo kameralny, cała akcja rozgrywa się w jednym mieszkaniu, co potęguje poczucie izolacji i samotności. Ponura muzyka przygrywa tylko raz na jakiś czas, zazwyczaj otacza nas cisza. Jesteśmy tylko my i agonia młodej kobiety. Kobiety, która zdaje się być pogodzona ze swoim losem, nie walczy, nie szuka pomocy. Powoli obserwuje jak trupi rozkład toczy jej własne ciało. Na pamiątkę pozostają jedynie palce w słojach z formaliną i polaroidy pokazujące stopniową dekompozycję. Może to metafora omnipotencji śmierci, może depresji, pustej egzystencji i rezygnacji. Życie dziewczyny nie należy bowiem do najszczęśliwszych – jej kariera zawodowa to porażka, podobnie jak toksyczny związek z mężczyzną, którego interesuje tylko seks. Jest jeszcze drugi mężczyzna, ale i on ostatecznie widzi w niej tylko ciało. Dopiero postępująca choroba sprawi, że obaj przestaną się nią interesować, a zaczną brzydzić. I spotka ich za to kara. Thanatomorphose to obraz wypełniony smutkiem i beznadzieją. Od początku czujemy, że ta historia nie może skończyć się inaczej niż triumfem Tanatosa. Nim jednak to nastąpi, efekty specjalne wywrócą nam żołądki do góry nogami. 

Tak! Taka będziesz kiedyś, o wdzięków królowo,
Po sakramentch ostatnich,
Gdy zejdziesz pod ziół żyznych urodę kwietniową,
By gnić wśród kości bratnich.

(Padlina, Charles Baudelaire)

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*