
Cukierek albo psikus! A jak psikus to tylko z tych najpodlejszych! Wyłupiona gałka oczna! Rozerwana krtań! Wyrwane serce! Tasak w łeb! Piłą mechaniczną na pół! Nie uprzedzajmy jednak faktów: ta noc może się wszak skończyć różnie… Tymczasem w kinomisyjnym gronie zapraszamy na coroczny przegląd halloweenowej grozy i zachęcamy do upiornych seansów!
P.S. Powyższy kadr pochodzi z filmu Santo and Blue Demon vs. Dr. Frankenstein (reż. Miguel M. Delgado, 1974)
1927 – Kot i kanarek (reż. Paul Leni) – Jakub Krysiak

W dwadzieścia lat po śmierci milionera Cyrusa Westa pozostali przy życiu członkowie rodu zbierają się w gotyckiej posiadłości denata na odczytaniu testamentu. Choć notariusz ma wątpliwości co do tego, czy aby przez dwie dekady nikt samowolnie nie próbował zmieniać woli zmarłego, decyduje się odczytać testament, z którego wynika, że cały spadek przechodzi w ręce jego najdalszej krewnej, Annabelle West. Istnieje tylko jeden warunek – lekarz musi wykazać, że spadkobierczyni jest w pełni sił umysłowych, w innym razie majątek przejdzie w ręce innego przedstawiciela rodu, którego nazwisko pozostaje dla wszystkich tajemnicą. Podczas gdy Westowie oczekują na przybycie doktora w zamczysku zjawia się strażnik, który informuje zebranych, że w ich domostwie ukrył się zbieg, psychopatyczny morderca, który zwie się „Kotem”. Uwięzieni ze sobą w jednym domu bohaterowie staną się uczestnikami szeregu tajemniczych wydarzeń. Kultowy kryminał z dreszczykiem Paula Leniego blisko sto lat od swojej premiery nadal potrafi przynieść sporo frajdy, główna w tym zasługa doskonałego scenariusza na podstawie sztuki Johna Willarda oraz atmosfery wykreowanej przez zasiadającego na stołku reżyserskim niemieckiego ekspresjonisty. Choć elementy grozy są tu wyraźnie zarysowane, to w obrazie Leniego stają się częścią głównej intrygi oraz zostają spacyfikowane za pomocą humoru. Wielki, ponury, gotycki dom, legenda o duchu milionera przechodzającego się jego pustymi korytarzami, ponura opiekunka domostwa, obrazy spadające ze ścian, zagrożenie w postaci maniakalnego mordercy czy szponiasta ręką, która wyłaniając się zza ścian próbuje dopaść bohaterów, jak najbardziej zbliżają film w stronę czystej wody horroru, który tak naprawdę rozwinie skrzydła dopiero na początku kolejnej dekady za sprawą ekranizacji dwóch romantycznych powieści grozy Frankensteina i Draculi, co zrewolucjonizuje gatunek na amerykańskiej ziemi. Z drugiej strony rodzinna walka o spadek i kruczek prawny, za sprawą którego tylko w pełni poczytalna osoba może przejąć majątek każą widzowi domniemywać, że większość (jeśli nie wszystkie) tajemnicze zdarzenia są częścią większego spisku mającego na celu przedstawinie Annabelle w oczach lekarza jako wariatki. Reżyser prowadzi z widzami podwójną grę, czy wydarzenia mają charakter nadprzyrodzony, fantastyczny czy są częścią mistyfikacji, a jeśli tak, to kto za nią stoi? Akcenty humorystyczne, które zapewne miały uczynić film bardziej przystępnym, są utrzymane zarówno w tonie czarnej komedii, jak i pojawiają się oczywiste komediowe gagi, głównie z udziałem fajtłapowatowego kuzna, które pozornie dodane na siłę to potrafią się wyróżnić na tle całego obrazu. Ten pradziadek filmów o wszelkich starych, ponurych, nawiedzonych domostwach – na którego sukcesie już pięć lat później chciał skorzystać James Whale w swoim Starym mrocznym domu, również łączącym konwencję filmu grozy z czarnym humorem – dziś nie jest w stanie przerazić już kompletnie nikogo. Ale to nieistone, a ja polecam ten film z pełną odpowiedzialnością mając na uwadze ów istotny w kontekście nadchodzącego/dzisiejszego święta niedostatek, ponieważ Kot i kanarek ma przede wszystkim dostarczyć rozrywkę opartą na tajemnicy z subtelnym zacięciem grozy, co udało mu się zachować nawet w wiek po swoich narodzinach. Zdecydowanie dla wielbicieli starego kina, którzy cenią sobie suspens oraz aurę niepewności.
1963 – Santo in the Wax Museum (reż. Alfonso Corona Blake) – Marcin Mess

Santo w Muzeum figur woskowych to, jak sam tytuł wskazuje, kino lucha libre otwarcie sięgające do słynnego horroru, który meksykańscy widzowie najlepiej znali z hollywoodzkich wersji powstałych w latach 1933 i 1953. Rzecz w tym, że głośny tytuł został tu wykorzystany dosyć przewrotnie – trochę jako wabik, a trochę jako zmyłka – gdyż równie istotną, a kluczową dla rozwoju fabuły, inspiracją była dla twórców legendarna Wyspa doktora Moreau (lub jej głośna hollywoodzka adaptacja w postaci Island of the Lost Souls [Erle C. Kenton, 1933]). Ale o co dokładnie chodzi? Głównym czarnym charakterem jest Dr. Karol – ofiara bliżej nieokreślonych eksperymentów w Auschwitz, po wojnie naukowiec pracujący w USA, który jednak, jako rezultat tajemniczego wypadku, zniknął na kilka lat, aby nagle pojawić się w Meksyku i założyć tam swoje Muzeum figur woskowych. Jego największe atrakcje ma w wielkiej piwnicy stylizowanej na lochy. Tam trzyma kolekcję monstrów, wśród których ma choćby Pana Hyde’a, Quasimodo, potwora Frankensteina (błędnie nazwanego Dr. Frankensteinem) i wreszcie całą galerię pół-ludzi, pół-zwierząt. Nietrudno się domyśleć, że część z tychże istot jest jak najbardziej żywa, a Dr. Karol tworzy je w jakimś tajnym laboratorium i jest również odpowiedzialnym za okazjonalne porwania różnych ludzi z okolicy. W związku z tym ostatnim o pomoc poproszony zostaje (jeżdżący tutaj pięknym cadillackiem) Santo – nie tylko popularny zapaśnik, ale też, jak zostaje wyraźnie podkreślone, obrońca sprawiedliwości i przyjaciel każdego o dobrych zamiarach. Zamaskowany luchador rusza rozwiązać śledztwo i walić po gębie kogo trzeba. Akcja filmu nie pędzi jednak na łeb na szyję, bo i mimo pewnych oczywistości i generalnej prostoty fabuły intryga prowadzona jest niespiesznie i potrafi zaciekawić będąc odpowiednio przewrotną. Dość powiedzieć, że to sam Dr. Karol wzywa herosa na pomoc (próbując wrobić innego naukowca), a Santo staje się głównym bohaterem dopiero po jakichś trzydziestu minutach opowieści. Film skupia się na portretowaniu tyleż złowieszczego, co tragicznego właściciela Muzeum. Ta mocno pulpowa postać (dodajmy, że jej marzeniem jest stworzenie czterech jeźdźców apokalipsy i zagłada świata) połączona zostaje z tłem historycznym w postaci II wojny światowej i bestialstwa nazistów. Przesłanie filmu jest więc śmiertelnie poważne – prawdziwymi potworami są ludzie, którzy swoim okrucieństwem niszczą innych przeobrażając ich w kolejne monstra. Ale bez obaw, to ciągle film o Santo, toteż niejednokrotnie uświadczymy tu atletycznego protagonistę w pelerynie, jeśli nie rozwiązującego śledztwo, to walczącego na ringu z innymi zapaśnikami. Całość stanowi bardzo sympatyczną mieszankę tajemniczej atmosfery, na poły kreskówkowej akcji i poważnego kontekstu historycznego. Co ogląda się naprawdę dobrze. Wprawdzie osobiście wolałbym zobaczyć tu więcej grozy sensu stricto (twórcy są dosyć oszczędni w prezentowaniu potworów), jednak to i tak jeden z lepszych filmów o przygodach meksykańskiego herosa, jakie było mi dane widzieć.
PS. Film był dystrybuowany w USA, gdzie Santo został przemianowany na Samsona celem zdyskontowania sukcesów włoskiego kina peplum.
1960 – Lust of the White Serpent (reż. Morihei Matagani) – Mateusz R. Orzech

Minokichi to pechowy chłopak. Najpierw ratuje przed śmiercią białego węża, który okazuje się być magiczną istotą o imieniu Sakurako, jaka bez opamiętania się w nim zakochuje. Później zaś ratuje życie pięknej Kinu, córce miejscowego zarządcy, za co zostaje pobity przed jego służbę, gdyż dotknął osobę spoza swojej klasy społecznej. Lust of the White Serpent od początku zatem nie ukrywa, że jest horrorem o różnicach w społeczeństwie. Bohater jest przedstawicielem niższych warstw i jako taki musi pogodzić się z wyzyskiem ze strony osób z wyższych sfer. Sakurako jest wężową istotą, obcą dla miejscowej społeczności i musi się pogodzić z postrzeganiem siebie jako wiecznego zagrożenia. Sytuacja się komplikuje gdy wężowa niewiasta decyduje się nie poddawać i gnana uczuciem do Minokichiego opętuje ciało Kinu. Udaje jej się wtedy przekonać swojego „ojca”, żeby wydał ją za mąż za chłopaka. Gdy jednak jej nienaturalny stan wychodzi na jaw niektórzy biorą ją za chorą psychicznie i – w nader nieprzyjemnej scenie – dziewczyna zostaje zgwałcona przez miejscowego lekarza, na dodatek podglądana przez służącego, jaki niewiele wcześniej pobił Minokichiego za to, że ledwie dotknął Kinu. Dzieje się to po tym, jak mężczyźni z wioski zdecydowali, że będzie to dla niej najlepsze „lekarstwo”. To powoduje pierwszą śmierć w filmie, gdy Sakurako w ciele Kinu oplata i dusi lekarza, co zostaje zamiecione pod dywan przez policję aby ukryć „winę” dziewczyny. Zachowanie wszystkich wokół ostatecznie więc potwierdza nie tylko klasizm, ale i mizoginizm japońskiego społeczeństwa, widzianego oczyma Magataniego. Wąż z pomocą innej gadziej istoty sprowadzają następnie serię katastrof na wioskę, a Minokichi staje się wpierw więźniem trzech niekompatybilnych ze sobą światów – wyższej sfery społecznej, niższej sfery społecznej oraz sfery zwierzęcej, stojącej w opozycji do ludzkiej – po czym zostaje z nich wszystkich wydalony, gdyż w żadnej nie istnieje coś takiego, jak sprawiedliwość. Jego związek z Sakurako jest bowiem transgresją w kontekście buddyjskim i – jako taki – z miejsca zostaje uznany za niewybaczalny grzech. Matagani sprowadza wszystkie problemy i kwestie do bardzo nastrojowej finalnej sekwencji pełnej węży, mgły oraz modlitw, ale i wcześniej nieraz kreuje przyjemnie oniryczne sceny pełne iluzji czy dźwięków fletu. To, co jednak pozostaje w pamięci najbardziej po zakończeniu oglądania to jego gorzka konstatacja: akceptuj swoją pozycję społeczną i z nią nie walcz, bo jeśli walczyć spróbujesz czeka cię tylko cierpienie.
1960 – The Ghost Cat of Otama Pond (reż. Yoshihiro Ishikawa) – Mateusz R. Orzech

The Ghost Cat of Otama Pond jest debiutem reżyserskim Ishikawy, wcześniej asystującego w pracy Nobuo Nakagawie przy pozycjach tworzonych dla kultowego studia Shintoho. Produkcja od samego początku wrzuca widzów w centrum grozy, każąc im błąkać się w okolicach tytułowego stawu wraz z młodym narzeczeństwem. Zagubieni decydują się ostatecznie podążyć za kotem, jaki prowadzi ich do opuszczonej posiadłości. Tam kobieta zostaje opętana przez filmową wersję bakeneko, demonicznego, ale i ochronnego kota, podobnego do tego z Black Cat Mansion Nakagawy, którego scenarzystą był Ishikawa. Na miejsce niebawem przybywa mnich aby przedstawić historię przeszłych tragedii. To one właśnie – osadzone w charakterystycznej dla kaidan epoce Tokugawa – stanowią tu główny temat. Ishikawa zdaje się w jego prezentacji niezbyt przejmować stopniowaniem napięcia i cały obraz został zagrał prawie na jedną tylko nutę, co paradoksalnie wychodzi produkcji na korzyść. Unosi się bowiem dzięki temu nad nią niemal permanentny nastrój stałej, sączącej się posępności i grozy, wspomagany magicznymi zdolnościami kota, jego przemianami w ludzi i groteskowego kotostwora, zabójstwami, widmowymi aparycjami, grą światłocieniem czy niewytłumaczalnymi zmianami geograficznymi. Cały film jest też skąpany w ciemnych barwach – często przyćmionych brązach, pomarańczach i okazjonalnych zgniłych zieleniach – oraz nie brak tu stylistycznych nawiązań do kabuki, jakie – tak jak u Nakagawy – tylko dodają wrażenia grozy, podbijając panujący w produkcji oniryzm. Nie zabrakło oczywiście dotknięcia tematów klasizmu, mizoginii oraz krytyki wyższej warstwy społecznej, zawsze chętnej kraść, mordować i sprzedawać swoje córki w zamian za zwiększenie majątku czy awanse. Ishikawa snuje tym samym może nie najoryginalniejszy kaidan, ale przemyślany, pełen scen grozy, wizualnie intrygujący i z niemałą ilością trupów.
1972 – Death Line (reż. Gary Sherman) – Kamil Rogiński

Pewnej nocy w Londynie para studentów, Amerykanin Alex i jego angielska partnerka Patricia, znajduje na stacji metra nieprzytomnego człowieka. Kobieta jest zmartwiona stanem nieznajomego, ale jej chłopak ignoruje go jak pijaka, jakich widział setki w Nowym Jorku. W końcu za namową Patricii wracają po chwili na miejsce zdarzenia z policjantem. Ale nikogo już nie znajdują. Reżyser Gary Sherman (Dead & Buried, Poltergeist III) w swoim pierwszym filmie pełnometrażowym nie każe długo czekać na rozwiązanie zagadki. Już po pół godziny seansu zabiera widza w długim ujęciu do kryjówki nawiedzającego stację Russell Square zmutowanego kanibala. Sherman zdawał się doskonale czuć, jaka przyszłość czeka filmowy horror, bowiem dwa lata przed Teksańską Masakrą Piłą Mechaniczną ukazał miejsce równie odrażające i lepkie co słynny dom rodziny Sawyer. Jednak w porównaniu z głośnym filmem Hoopera, oglądającemu nie będzie dane współczuć ofiarom a samemu katowi. Kanibal jest postacią żałosną, schorowaną i tragiczną. Bliżej mu do bezdomnego, dla którego kolejne trupy są jak resztki jedzenia wygrzebane z kosza na śmieci. Gary Sherman swoim filmem zdaje się wytykać społeczną znieczulicę. Alex lekceważy nieprzytomnego, policja zaczyna go szukać, bo okazuje się kimś ważnym, mimo że wcześniej dostawała zgłoszenia o zaginięciach na tej samej stacji. A geneza samego kanibala okaże się być wynikiem rażącego zaniedbania. Film bez ostrzeżenia przeskakuje pomiędzy trywialnym życiem codziennym bohaterów a piekielnymi widoczkami z leża ludożercy. Kontrast pogłębia Donald Pleasence w roli inspektora policji. Obok wspomnianych upiornych atrakcji, jest jedną z największych zalet filmu. Dla widzów kojarzących go z roli doktora Loomisa w Halloween może być szokiem, że był on w stanie zagrać sarkastycznego buca, który zżyma się na herbatę z torebek. Inspektorowi nie udaje się wiele zdziałać przez większość filmu, ale bez niego Death Line nie byłoby takie same. To film pełen przeciwieństw: z jednej strony papierowi studenci i Donald Pleasence zalewający robaka w pubie w trakcie służby (wbrew amerykańskiej narodowości reżysera to cholernie brytyjski film), a z drugiej kanibal zaciągający trupy do naprawdę okropnego miejsca. Miejsca tak upiornego, że Death Line to obowiązkowy film na Halloweenowy wieczór.
1973 – Come Deadly (reż. Gil Kenston) – Caligula

Giallowate porno. Zamaskowany morderca likwiduje po kolei członkinie pewnej podrzędnej trupy teatralnej. Do rozwiązania sprawy oddelegowany zostaje policjant, który pod przykrywką – jako nowy nabytek teatru – próbuje rozszyfrować tożsamość zabójcy, jednocześnie zaliczając kolejne potencjalne ofiary, nim te padną trupem… Wczesne porno roughie, które zapewne mogłoby szokować, gdyby nie fakt, że zostało zrealizowane tak niechlujnie, że przede wszystkim bawi. Schemat jest tutaj prosty: morderca zaczaja się na nieświadomą niczego ofiarę, gwałci ją, a następnie wykańcza. Każdej z tych sekwencji wtóruje katowana do znudzenia Toccata i fuga d-moll Bacha. Konotacje z giallo – choć niekoniecznie zamierzone przez twórców (???) – nasuwają się przy tym same, bo zabójca nosi szeroki kapelusz z rondem (wygląda na damski…), rękawiczki oraz coś w rodzaju pończochy na twarzy. Jak nadmieniłem, wszystkie sceny śmierci zrealizowane zostały według jednej recepty: kobiety są duszone, przy czym proces duszenia sprawia tutaj wrażenie czynności niezwykle prostej i szybkiej w działaniu. Ot, kilka sekund i człek pada bez życia. Podobna fuszerka odchodzi również przy scenach seksu, gdzie wyraźnie widać przejścia pomiędzy sflaczałymi fallusami, a dokręconymi przebitkami z udziałem dublerów prężących dumnie kutasa. Twór skrajnie amatorski, zrealizowany za przysłowiowe grosze i na dłuższą metę dość ciężkostrawny w swej nieporadności. Dlaczego zatem warto Come Deadly zobaczyć, poświęcić mu chwilę w okresie pre-halloweenowej gorączki? Otóż jest to prawdopodobnie jedyny wyrób giallopodobny, w którym zabójca biega przez cały czas z fujarą na wierzchu i zarazem jedyny, w którym jego tożsamość zostaje odkryta właśnie za sprawą kształtu jego przyrodzenia. Potrzebujecie lepszej zachęty? Na to Włosi by nie wpadli!
1973 – Don’t Be Afraid of the Dark (reż. John Newland) – Caligula

Sally Farnham (Kim Darby) wprowadza się wraz ze swoim mężem do wiktoriańskiej posiadłości, którą odziedziczyła po swojej babci. Para z marszu zabiera się do remontowania starego domostwa. Podczas porządków Sally odkrywa pokój, za którego drzwiami kryje się masywny kominek. Kominek z niewiadomych przyczyn został zamurowany, lecz kobiecie udaje się otworzyć zaśrubowane drzwiczki służące do usuwania popiołu. Tym samym uwalnia z wieloletniego uwięzienia zamieszkujące komin gobliny, które teraz obierają sobie swoją oswobodzicielkę za cel i zaczynają nękać… Don’t Be Afraid of the Dark to produkcja telewizyjna, po raz pierwszy wyemitowana na antenie stacji ABC w październiku 1973 roku. Pomysł wyjściowy jest tu zgoła nonsensowny, ale stojący za kamerą John Newland wyciska zeń wystarczającą dawkę suspensu, by rzecz nie popadała w śmieszność. To bardzo klimatyczna robota, oparta głównie na sugestii: wraz z bohaterką krążymy po mrocznych korytarzach domu, gotowi w każdej chwili na atak małych spierdolonych skubańców. Charakteryzacja złośliwych liliputów z dzisiejszej perspektywy może nie zachwyca, ale trzeba oddać, że maski, które przywdziali aktorzy są na tyle groteskowe, że w dalszym ciągu ich wygląd wywołać może dreszcz u widzów o odpowiednio bogatej wyobraźni. Widzimy ich tylko od czasu do czasu, przemykają w ciemnościach, knując swój złowieszczy plan względem Sally. Nie wątpię że dla tysięcy dzieciaków w latach 70. seans tejże pozycji musiał być nie lada traumatycznym doznaniem. I jako taka skromna, operująca gotyckim sztafażem opowieść „z dreszczykiem” będzie to doskonały wybór na jesienny seans. Najlepiej późną nocą, kiedy umysł bardziej otwarty jest na niesamowite, oparte na atawizmach sugestie. Czasem bowiem, dla własnego dobra, lepiej bać się tego, co kryje się w mroku.
1988 – The Infernal Rapist (reż. Damián Acosta Esparza) – Justyna Wróblewska

Carlos “El Gato” (Noé Murayama) jest seryjnym gwałcicielem skazanym na krzesło elektryczne za swe zbrodnie. Chwilę po jego egzekucji na sali pojawia się kobieta-szatan i wskrzesza zbrodniarza, następnie oferując mu układ. Od tej chwili Carlos musi nie tylko czcić diabła (wcześniej ponoć był katolikiem, zgadlibyście?), ale też składać mu ofiary. To jednak nie wszystko. Niezależnie od tego kto stanie mu na drodze, mężczyzna czy kobieta, El Gato musi delikwenta zabić, wyciąć na zwłokach znak “666” (a jakże!) i, co najważniejsze… zgwałcić. W zamian dostanie wszystkie bogactwa i narkotyki jakich zapragnie. Kuszące? The Infernal Rapist jest dokładnie taki, jak brzmi. Ta szalona, meksykańska eksploatacja przypomina trochę Shockera (1989) na kwasie. Z jednej strony króluje tu iście kampowa estetyka – szatan w postaci kobiety wygląda niczym ejtisowa diva pokroju Cher czy Tiny Turner, przystrojona w pióra, cekiny i srebro, wskrzesza El Gato za pomocą… lasera błyskającego z oczu. Bawi, dość typowe dla niskobudżetowej, meksykańskiej grozy, aktorstwo a’la latynoska telenowela, przerysowane postacie, kiepskie efekty specjalne. Z drugiej jednak strony ekranowa przemoc zaskakuje swoją intensywnością. Już pierwsza ze scen, po przywróceniu Carlosa do życia, uderza nas niczym obuch. Morderca uwodzi młodego geja, namawia go do wstrzyknięcia heroiny, następnie dźga nożem i, podczas gdy ten kona, brutalnie gwałci. Nekrofilski posmak aktu od razu informuje nas z jakiego typu dziełem mamy do czynienia. Od teraz narkotyki, gwałty i degeneracja będą się tylko mnożyć. Jako że film powstał w czasach, w których nie panował jeszcze terror politpoprawności, pojawią się tu teksty, które niejednego wrażliwca doprowadzą do białej gorączki. Meksykańscy macho-policjanci z wąsem nie słyną bowiem z delikatności, w związku z czym niewybredne żarty (“he’s a faggot, that makes him guilty enough!”) będą tu na porządku dziennym. Reżyser nie szczędzi nam też widoku nagich, zakrwawionych kobiecych ciał, nad którymi znęca się antagonista, oraz ust rozdziawionych w krzyku przerażenia. Finałowy akt będzie popisem nie tylko mizoginistycznej przemocy, ale też supernaturalnych mocy El Gato. W rolę ofiary wcieli się znana z Intrépidos punks (1988) aktorka i performerka burleski, Princesa Lea. Kobieta będzie lewitować w powietrzu, a demoniczny gwałciciel zamieni jej dom w ruinę, niczym po ataku poltergeista. Konkretna dawka sleazu gwarantowana. Hail Lady Satan!
1996 – Syndrom Pinocchia (reż. Kevin S. Tenney) – Piotr Kuszyński

Jennifer Garrick jest prawniczką zajmującą się obroną Vincenta Gotto, mężczyzny oskarżonego o morderstwo własnego syna. Pomimo silnych dowodów wskazujących na winę zatrzymanego, Jennifer wierzy w niewinność swojego klienta i twierdzi, że ten coś ukrywa. Poszlaką do rozwiązania tajemnicy ma być kukiełka Pinocchia, którą pierwotnie pochowano wraz z synem Gotto. Wkrótce drewniana zabawka staje się ulubieńcem córki Jennifer, a w rodzinie zaczynają dziać się przeraźliwe rzeczy. Syndrom Pinocchia to kolejny reprezentant nurtu o morderczych zabawkach, mocno żerujący na popularności serii o Chuckym i w dodatku paskudnie niskobudżetowy. Na tyle zresztą, że bliżej mu do skleconych na szybko i pozbawionych artystycznego zacięcia produkcji telewizyjnych, niż do VHSowych klasyków ze średniej półki. A jednak oglądanie tej sączącej się z ekranu surowizny w połączeniu z paskudną jakością obrazu w środku nocy sprawia, że całość staje się przedziwnie niepokojąca. Jeszcze silniej do ekranu przykuwa to, że Syndrom Pinocchia mimo wszystko posiada jakieś tam ambicje, by odejść od gatunkowych klisz i bardziej niż na byciu kolejnym śmieciowym horrorem stara się skupić się na psychologicznym aspekcie grozy. Czy córka głównej bohaterki jest chora psychicznie i popełnia straszliwe czyny? A może jednak upiorny Pinocchio naprawdę ożywa i stanowi niebezpieczeństwo? A skoro tak, to, czy da się w ogóle o tym przekonać wszystkich wokół i uratować dziecko przed zamknięciem w szpitalu psychiatrycznym? Naprawdę niezła i niepozorna pozycja, w sam raz na zakończenie długiego maratonu filmowego.
2004 – Skinned Deep (reż. Gabriel Bartalos) – Justyna Wróblewska

Początek XXI wieku nie był najlepszą dekadą dla kina grozy. Podczas gdy w kinach królowały do bólu generyczne horrory o duchach, neo-grindhouse eksperta od makijażu i efektów specjalnych (pracującego m.in. przy Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną 2 [1986]), Gabriela Bartalosa, przeszedł prawie niezauważony. Na samym początku filmu poznajemy rodzinkę Rockwellów składającą się z matki, ojca, nastoletniej córki i syna w wieku wczesnoszkolnym. Nasi milusińscy to stereotypowi Amerykanie, niczym żywcem wyjęci z dowcipów – otyli, roześmiani, niezbyt bystrzy, entuzjastyczni do porzygu. Wyjątkiem jest Tina (Karoline Brandt), zbuntowana małolata. Kiedy ich samochód psuje się na środku zadupia, głowa rodziny ochoczo przystaje na propozycję ze strony niepokojąco miłej starszej pani prowadzącej bar, która zaprasza ich do domu oferując pomoc w naprawie auta. Jeżeli do tej pory mieliśmy jeszcze jakieś wątpliwości co do żartobliwego tonu filmu, to w tej chwili zostaną rozwiane. Wchodząc do chałupy urządzonej w stylu Eda Geina, ojciec z pełną powagą stwierdza: “Widzicie? Mówiłem, że to zupełnie normalne miejsce!”. Zasiadając przy stole, na którym czeka już na nich surowe mięso, poznają resztę rodziny – szalonego, rzucającego morderczymi (!) talerzami karła Platesa (kultowy Warwick Davis), Braina o przerośniętym mózgu (Jason Dugre) oraz lubującego się w eksperymentach na ludziach Surgeona Generala (Kurt Carley) – mutanta noszącego na ustach metalową blachę przypominającą pułapkę na niedźwiedzie, a w chwili poznania kryjącego się dodatkowo pod… maską z ludzkiej skóry. Pogaduszkom nie ma końca, lecz coś w końcu musi pójść nie tak. Rodzina Rockwellów zostaje brutalnie zamordowana, przy życiu pozostaje tylko Tina, od teraz trzymana w niewoli jako towarzyszka dla osamotnionego Braina. Tak właśnie rozpoczyna się szalona jazda, która czerpie wzorce z najlepszych dzieł gatunku, od Teksańskiej masakry piłą mechaniczną (1974) po Wzgórza mają oczy (1977), przypominając też trochę mniej wulgarną i dużo bardziej szaloną wersję filmów Roba Zombie. Wszystko to podane jest z dużą dawką humoru, znane nam klisze zostają wyolbrzymione i wyśmiane, jest to jednak humor czarny i przegięty, jakże różniący się od tego co reprezentują sobą dzisiejsze, powtarzalne meta-horrory. Pomimo niskiego budżetu, gołym okiem widać niesamowitą dbałość o detale. W końcu reżyserem filmu jest prawdziwy spec! Jest więc obskurnie, dziwacznie, obraz nie razi cyfrową sterylnością, a krew tryska strumieniami. Oderwane głowy, dzieciaki przecięte na pół, rozprute brzuchy, rozpadające się ciała, eksperymenty na żywej tkance – poza typowymi scenami gore czeka nas też niezła dawka body horroru, zwłaszcza w końcówce filmu, która z szalonego slashera przechodzi gładko w horror z elementami sci-fi. Pomysłowością zadziwia też galeria barwnych postaci. Poza szalonymi antagonistami poznajemy też m.in. geriatryczny gang motocyklowy, który brawurowo stanie do walki z rodziną psychopatów. Choć Bartolos używa w swym filmie wielu znanych i wyświechtanych elementów, tworzy z nich prawdziwie wybuchową miksturę, która zaskakuje oryginalnością i szaleństwem. Akcja pędzi jak szalona, a widz nie ma pojęcia co czeka go w następnej scenie. To groteskowe widowisko posiada wszelkie cechy, które powinny czynić je kultowym. Wystarczy tylko trochę lepiej je rozpromować.
2020 – Morderca cysta (Tyler Russell) – Jan Sławiński

Ten niskobudżetowy horror był dla mnie największym zaskoczeniem tegorocznej odsłony Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu. Choć niektórzy widzowie zdegustowani opuszczali salę gimnastyczną, na której odbywał się pokaz filmu Tylera Russella, ja bawiłem się wyśmienicie od początku do końca. Umowność konwencji, praktyczne efekty specjalne, zaangażowanie aktorów godne lepszej sprawy – wszystko to sprawia, że ten przerysowany horror daje masę frajdy. Twórcy zgrabnie obchodzą ograniczenia budżetu, pomysłowo ogrywają przestrzeń wewnątrzkadrową i wiedzą kiedy lepiej coś pokazywać, a kiedy tylko zasugerować, by wywołać pożądany efekt. Jak na film o naprawdę bzdurnych założeniach fabularnych (eksperymenty szalonego naukowca doprowadzają do powstania tytułowego mutanta, który zaczyna siać spustoszenie w pewnej klinice), jest to zgrabnie opowiedziana historia świadoma swej konwencji. Klaustrofobiczny klimat miesza się tu z uczuciem obrzydzenia, gdy ekran zalewają fale krwi, śluzu, galaretowatej mazi oraz wszelkiej maści innych kleistych płynów. Fabuła, choć pretekstowa, jest sensowna i spójna w ramach obranej konwencji. Trudno nie czerpać przyjemności z seansu, widząc ile serca zostało włożone w tę produkcję. Wśród aktorów znalazł się między innymi Greg Sestero z The Room (w dziwnym nakryciu głowy), co może dać Wam pewne pojęcie o poziomie aktorstwa. Mimo to, widząc jak dobrze się oni bawią, odgrywając swoje przerysowane postaci, trudno nie wybaczyć im nawet największych warsztatowych niedostatków. Całość jest absurdalnie przegięta, zrealizowana z dystansem i tanim kosztem. Humor zamierzony, czasem wątpliwej jakości, miesza się z przypadkowym, który niekiedy daje nawet więcej frajdy. Jedyne zastrzeżenie jakie mogę mieć do Morderczej cysty to fakt, że czasem boi się wcisnąć pedał gazu do podłogi – więcej niepohamowanego szaleństwa mogłoby wyjść takiej produkcji tylko na dobre. Czekam na sequel, który być może poleci po bandzie jeszcze bardziej. A tymczasem polecam jako jeden z idealnych przedstawicieli gatunku “oglądać do piwa i pizzy, najlepiej z kumplami” (obojga płci).
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis