
Wampiry! Sadyści! Seryjni mordercy! Mutanty! Nietoperze! Jeszcze więcej wampirów! Jak co roku, z okazji najfajniejszego święta w historii, zapraszamy do naszego krótkiego przeglądu obskurnych lub po prostu już w jakimś stopniu zakurzonych filmów grozy z całego świata – od Anglii, przez Włochy, po Japonię, a nawet Polskę – które niniejszym z radością polecamy jako seanse halloweenowe. Potnijcie dynie, zapalcie świeczki, przygotujcie cukierki i zaplanujcie psikusy. Noc horrorów się zbliża!
PS. Kinomisyjnej ekipie towarzyszy w tym roku dwójka gości: Jakub Krysiak (Wieczorny Seans Filmowy) oraz Łukasz Karaś (Horrorshow.pl).
1924 – Gabinet figur woskowych (Paul Leni, współpraca reżyserska Leo Birinsky) – Jakub Krysiak

Łabędzi śpiew ekspresjonistycznej fantastyki, jak zwykło się mawiać na łamach polskiej literatury filmowej o ostatnim niemieckim obrazie słynnego niegdyś Paula Leniego. Gabinet figur woskowych to protoplasta wszelkich nowelowych antologii grozy. Pod względem struktury czerpie ze Zmęczonej śmierci (Fritz Lang, 1921), która z kolei inspirowana była Nietolerancją (D.W. Griffith, 1916). Jeśli jednak w tej piramidzie odniesień produkcje Langa i Griffitha były moralitetami o głębokim filozoficznym przekazie, tak Gabinet to czysta eskapistyczna rozrywka. W pierwszej noweli filmu pewien zwyczajny arabski piekarz wpada w niełaskę wielkiego kalifa, Haruna Al-Raszida, który wydając wyrok śmierci na mężczyznę jednocześnie zakochuje się w jego pięknej żonie. Występujący w głównej roli Emil Jannings jako absurdalny rubaszny tyran bezkarnie może uwodzić zamężne niewiasty, mając tyle oleju w głowie by zastąpić swoje śpiące ciało woskową figurą na wypadek gniewu ich zazdrosnych mężów… Zdecydowanie najlżejszy pod względem nastroju epizod arabski, sięgający swobodnie do Księgi tysiąca i jednej nocy, płynnie przechodzi z dramatu w kino awanturniczo-przygodowe zwieńczone komediowo-przewrotnym happy endem. Ta część, zdecydowanie najmniej horrorowa, dostarcza sporo burleskowej frajdy. Drugi epizod przenosi nas do carskiej Rosji za panowania Iwana Groźnego. Wesele zmienia się w stypę, gdy bojarski gospodarz zmuszony do odegrania roli sobowtóra cara ginie z rąk rewolucjonistów, a weselnicy zmuszeni są dosłownie tańczyć na kaprys władcy. Conrad Veidt jako Iwan Groźny napawa się widokiem torturowanych ofiar, zerkając z podnieceniem na przemian to na twarze konających, to na klepsydrę odmierzającą czas dokonania przez nich żywota. Działania despoty doprowadzają go jednak do obłędu, gdy wciągnięty w intrygę nie jest w stanie zaufać już absolutnie nikomu. Twórcom fenomenalnie udało się oddać ponadczasowego ducha polityki terroru, obsesji panowania i wszechobecnej nieufności u szczytów władzy trawiącego Rosję po dziś dzień. Trzecia nowela, będąca trwającą zaledwie kilka minut sekwencją (zapewne sporo brakującego materiału zaginęło), wykorzystuje poetykę snu oraz elementy charakterystyczne dla kinowego ekspresjonizmu, by ukazać koszmar na jawie. Skrzywiona perspektywa, nakładające się na siebie obrazy, cienie i krzywizny najmocniej zbliżają film w stronę pierwszej wody horroru. Do tego świetna widmowa postać londyńskiego rzeźnika – Kuby Rozpruwacza, który pojawia się na ekranie niczym upiór, niestety tylko pogłębiają uczucie niedosytu i żalu, że epizod ten nie trwa znacznie dłużej. Atmosfera psychodelicznego osaczenia nie zestarzała się tutaj nawet o dekadę. Najjaśniejszymi punkami tej filmowej groteski są rewelacyjne kostiumy, udane dekoracje oraz genialne performance trójki najwybitniejszych aktorów ekspresjonizmu – Janningsa, Veidta oraz Kraussa. Film w przyszłym roku będzie świętować swoje setne urodziny. To dobry powód, by odkurzyć go z kart kinematograficznej grozy.
1971 – Dom wampirów (Peter Duffell) – Piotr Kuszyński

Trzecia antologia grozy wyprodukowana przez brytyjskie Amicus Productions, będącą swego czasu konkurencją dla słynnej wytwórni Hammer. Tytułowy dom to miejsce, w którym wydarzyło się mnóstwo równie przerażających, co zadziwiających wydarzeń, których my, widzowie, doświadczamy w czterech fabularnych segmentach, będącymi adaptacjami opowiadań Roberta Blocha, najbardziej znanego jako autor literackiego pierwowzoru Psychozy (Alfred Hitchcock, 1960). Jak po angielskim kinie grozy można by się było spodziewać, jest to pozycja raczej mało efekciarska, niezbyt szokująca i, co ciekawe, pomimo swojego tytułu (oryg. The House That Dripped Blood, co można przetłumaczyć jako „Dom, który ociekał krwią”) absolutnie bezkrwawa. Co więc przyciąga mnie do tej pozycji? Zdecydowanie jej kameralność i klasa, przywodzące na myśl dawny teatr telewizji. I jak na klasyczny brytyjski horror z tego okresu przystało, całość jest niezwykle dystyngowana i zarazem na tyle pełna wdzięku, że idealnie komponuje się z zimnymi, jesiennymi wieczorami przy kominku i z grzanym winem w dłoni. Klasyczny brytyjski horror jest bowiem, czego Dom wampirów jest doskonałym przykładem, filmowym odpowiednikiem ciepłego kocyka. Napędzaną przez nostalgię strefą komfortu, gdzie gatunkowe klisze są wręcz pożądane, a najważniejszym elementem filmu nie jest makabra, a umiejętne operowanie niepokojącym nastrojem. I jeśli to właśnie tego w najbliższym czasie potrzebujecie, to w takim razie Dom wampirów będzie dla was odpowiednią rekomendacją.
1971 – Dr. Jekyll and Sister Hyde (Roy Ward Baker) – Michał Mazgaj

Wariacja na temat powieści Roberta Louisa Stevensona. Grany przez Ralpha Batesa Jekyll marzy o wynalezieniu uniwersalnego leku zapewniającego odporność na wszystkie istniejące na świecie choroby. Projekt ambitny i czasochłonny, toteż młody naukowiec szybko uświadamia sobie, że na jego realizację po prostu nie starczy życia. Postanawia więc wynaleźć eliksir długowieczności, a jego źródła upatruje się w kobiecych hormonach. Po wielu dniach bohater pozyskuje upragniony specyfik i testuje go na sobie. Eliksir sprawia jednak, że Jekyll zmienia się w kobietę. Co więcej, jego mózg zaczyna mieścić w sobie drugą osobowość, czyli tytułową siostrę Hyde (Martine Beswick). Miłośnicy wiktoriańskiej Anglii i gotyckiego horroru na pewno poczują się jak w domu. Londyn jest należycie ciasnym i zamglonym miastem, na ulicach którego Jekyll będzie mordować w celu pozyskania ciał kobiet. Wątek ten wyraźnie nawiązuje do Kuby Rozpruwacza. Jekyll korzystać będzie także z usług Burke’a i Hare’a, niesławnych hien cmentarnych i zabójców. Najciekawszy jest jednak wątek przemiany mężczyzny w kobietę. Inaczej niż w literackim pierwowzorze czy niezliczonych innych adaptacjach opowieści o Jekyllu i Hydzie, tutaj nie mamy konfliktu między dobrem a złem, w którym Jekyll jest wcieleniem dobra a Hyde zła. W końcu to Jekyll postanawia wpierw korzystać z usług morderców, a gdy ci zostali zlinczowani przez mieszkańców miasta, sam staje się seryjnym mordercą, aby móc kontynuować swoje eksperymenty; w pewnym momencie wykorzystuje w tym nawet swoje kobiece alter ego. I choć momencie dochodzi do walki między dwiema osobowościami o dominację nad sobą, przede wszystkim walczą tu ze sobą dwie seksualności. Staje się to tym ciekawsze, że podczas gdy Jekyll zakochuje się w swojej sąsiadce Susan Spencer (Susan Brodrick), siostra Hyde zakochuje się w bracie Susan Howardzie (Lewis Fiander). Dr. Jekyll and Sister Hyde pozytywnie zaskakuje nieoczywistym podejściem do tematu i zaskakującymi pokładami głębi. Mówimy w końcu o filmie, który pod płaszczykiem gotyckiej grozy eksploruje tematykę transpłciowości.
1972 – Daughter of Dracula (Jesus Franco) – Marcin Zembrzuski

Wampiryzm w wykonaniu Jessa Franco to z reguły bardziej senna tajemnica niż groza sensu stricto i tak też jest w tym wypadku. Film, wespół z Dracula, Prisoner of Frankenstein (1972) oraz The Erotic Rites of Frankenstein (1973), zaliczany jest do tzw. gotyckiej trylogii, w której reżyser sięga po słynne archetypy klasycznego horroru, aby zaprezentować bardzo luźne wariacje na ich temat. W przeciwieństwie do pozostałych części cyklu, Daughter of Dracula prezentuje jednak wcale prostą fabułę, a nad elementami horroru z czasem zaczynają dominować w nim elementy kryminału (co przywodzić może na myśl bardziej klasyczne gotyki Franco z lat 60.). Ale o co chodzi? Główną bohaterką jest młoda kobieta Luisa, która przybywa do rodzinnego domu, aby zastać swoją matkę na łożu śmierci. Tuż przed zgonem, kobieta daje córce klucz i każe jej odwiedzić rodzinną kryptę. Gdy Luisa przybywa do podziemnego pomieszczenia, jej oczom ukazują się dwie trumny, a w jednej z nich – budzący się właśnie hrabia Dracula. Co być może najbardziej zaskakujące, słynny krwiopijca, choć stanowiący źródło zła, które terroryzuje tu pewne hiszpańskie miasteczko, jest postacią znajdującą się jedynie na marginesie fabuły. Najważniejszym jest bowiem śledztwo lokalnej policji w sprawie tajemniczych mordów oraz specyficzne wodzenie widza za nos. Kto w rzeczywistości odpowiedzialny jest za serię zabójstw? Odpowiedź wydaje się oczywista, a jednak Franco nie spieszy się z jej udzieleniem, zamiast tego stawiając na grobową i lekko psychodeliczną atmosferę, stylowe sceny uwodzenia oraz akty podglądania i mordów, które nierzadko prezentują się, jak żywcem wyjęte z kina giallo (zwłaszcza otwierający film fragment, w którym kamera najbardziej skupia się na oku tajemniczej morderczyni). Co prawda, należałoby zaznaczyć, że Daughter of Dracula nie jest dobrym filmem na start przygody z twórczością kontrowersyjnego reżysera, lecz jeśli już znacie i lubicie jego co bardziej psychodeliczne i tańsze dokonania, to i ten film przynieść może trochę halloweenowej przyjemności.
1974 – Deranged (Alan Ormsby, Jeff Gillen) – Marta Płaza

Ezra (w tej roli upiorny Roberts Blossom) nie może żyć bez swojej matki – fanatyczki religijnej. Gdy rodzicielka umiera, mężczyzna zaczyna traci grunt pod nogami i jedyny życiowy ster. Szybko popada w obłęd, prowadzący go prosto w ramiona nekrofilii, okradania grobów i mizoginii. Opowieść luźno inspirowana życiorysem Eda Geina trafiła na ekrany kin na kilka miesięcy przed Teksańską masakrą piłą mechaniczną Tobe’a Hoopera i ostatecznie przepadła w jej cieniu. Niestety, bo tak naprawdę w niczym nie ustępuje upiornemu klimatowi kultowego klasyka. Duża w tym zasługa producenta, Toma Karra, który historią Geina zainteresował się już jako dziecko. Film sfinansował z własnych pieniędzy zarobionych na promowaniu koncertów zespołów rockowych (m.in. Led Zeppelin), co dało mu dużą swobodę i możliwość decydowania o finalnym kształcie opowieści. Dlatego też, gdy początkowa wersja scenariusza Alana Ormsby’ego (pod oryginalnym tytułem Necromania), zawierała za dużo czarnego humoru, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Przepisał połowę filmu, nadając mu dużo bardziej przerażającą wymowę, poprzez takie sceny, jak choćby ta, w której bohater ekshumuje rozkładające się zwłoki swojej matki, przynosi je do domu i opiekuje się nimi. Walka się opłaciła. Deranged to podróż za jeden krzyk, prosto do jądra ciemności, nie tylko w sensie dosłownym (odpowiednio zasyfiona scenografia i okolica robią wrażenie), ale też psychiki bohatera. Dzięki temu całości bliżej do pulpowego dramatu psychologicznego niż horroru sensu stricto spod znaku Psychozy czy właśnie Teksańskiej. Cobb, którego rzekomo chcieli zagrać Harvey Keitel i Christopher Walken, prowadzi nas przez najciemniejsze zakamarki ludzkiej psychiki, którą bezpowrotnie odkształca poczucie odrzucenia czy manipulacje. Bywa, że mu współczujemy, żeby chwilę później zginać się z przerażenia pod jego garbarskimi zapędami czy nienawiścią do kobiet. To depresyjny kawał eksploitu, w sam raz na mroczne, jesienne wieczory.
1982 – Ciemności (Dario Argento) – Horrorshow.pl

Kto by się spodziewał, że moim ulubionym filmem giallo będzie produkcja, która powstała już u schyłku złotej ery żółtego kina? Ciemności opowiada o amerykańskim pisarzu kryminałów Peterze Nealu, którego książki stały się bestsellerami. Przylatuje do Rzymu, by w hotelu przywitał go detektyw Germani oznajmiający, że doszło do morderstwa, a zabójca włożył ofierze do ust kartki z jego najnowszej powieści. Wkrótce zaczynają ginąć kolejne osoby z otoczenia Neala. Pisarz musi odkryć tożsamość mordercy. Ciemności posiadają wszystkie ważne elementy dla kina giallo. Mamy głównego bohatera, który przybywa z „zewnątrz” i zostaje wplątany w śmiertelną intrygę; mamy wzorową realizację, w której prym wiedzie obraz i dźwięk: operatorem kamery został Luciano Tovoli, z którym Argento już kilkakrotnie współpracował. Scena podglądania mordercy i jego ofiar poprzez okna budynku filmowana na jednym długim ujęciu wciąż robi piorunujące wrażenie. Ścieżkę dźwiękową natomiast przygotował Claudio Simonetti wraz z byłymi członkami zespołu Goblin, z którymi Argento współpracował od lat kręcąc chociażby Suspirię (1977) czy Głęboką czerwień (1975). Muzycy ponownie skomponowali intrygujący soundtrack pełen syntezatorów, wyrazistych linii basowych i beatów, ale także dziecięcych kołysanek czy kościelnych organów. Uwagę zwraca przede wszystkim motyw przewodni, w którym wpadająca w ucho melodia na syntezatorach zmiksowana jest ze zniekształconym głosem wypowiadającym słowo „paura” (co oznacza „strach” po włosku). Czym byłoby jednak giallo, gdyby nie brutalne zabójstwa? One również nie zawodzą. Morderca z początku zabija jedynie przy pomocy brzytwy, aby ostatecznie przerzucić się na siekierę w ultra-krwawej scenie odrąbywania ramienia jednego z bohaterów. Gdy dorzucimy do tego kilku znanych aktorów (John Saxon, Daria Nikolodi, czy Veronica Lario – przyszła żona Silvio Berlusconiego) i zaskakujące zakończenie, wychodzi przepis na giallo idealne. Czy może być lepszy film na Halloween?
1985 – Lubię nietoperze (Grzegorz Warchoł) – Aleksander Biegała

Zmysłowa wampirzyca imieniem Iza, uwodząca, a następnie zabijająca mężczyzn, postanawia wyleczyć się z „wampiryzmu”. Zapalnikiem do podjęcia takiej decyzji jest poznanie przystojnego psychiatry – Rudolfa Junga. Doktor z początku nie wierzy w przypadłość urodziwej pacjentki, lecz po obejrzeniu jej zdjęcia rentgenowskiego nabiera pewnych podejrzeń. Pomimo niepokojących sygnałów mężczyzna wykazuje się brakiem profesjonalizmu, gdyż nie tyle nie baczy na niebezpieczeństwo, co zakochuje się w spragnionej krwi Izie… Lubię nietoperze zdecydowanie bardziej przypomina kiczowaty, wielobarwny wideoklip niż typowy horror. Sceny, które mają straszyć, okazują się zabawne, a zawarte w nich dialogi – wypowiadane z iście pedantyczną, teatralną manierą – nie powodują uczucia niepokoju, lecz delikatny uśmiech zakłopotania. Teraz należy zadać sobie pytanie: co więc takiego ujmującego jest w obrazie Warchoła, skoro produkcja, określana mianem horroru, niezgrabnie wymyka się z ram filmu grozy? Największymi zaletami są bowiem wszelkie zabiegi estetyczne – od wpadających w ucho ilustracji muzycznych (genialny wątek gwizdania), poprzez krzykliwe scenografie, aż po klimatyczne, nasycone wyrazistymi barwami zdjęcia. Na uwagę zasługuje zwłaszcza fragment zarejestrowany pod wodą, gdzie Iza i Rudolf oddają się miłosnym uniesieniom oraz sceny nakręcone na terenie malowniczego zamku położonego w Mosznej. Jednakże największy atut filmu to odtwórczyni roli Izy – Katarzyna Walter. Jej zmysłowa, przesiąknięta wdziękiem postać jest na tyle magnetyzująca, że trudno oderwać od niej wzrok, a kiedy bohaterka – w zależności od niekomfortowej sytuacji, w jakiej aktualnie się znajduje – odgrywa rolę czy to niedostępnej chłodnej dziewczyny, którą interesuje się okoliczny natrętny przedsiębiorca, czy też damy do towarzystwa w pobliskim nocnym klubie, oddziałuje z taką samą intensywnością. Największe ciarki budzi jednak moment, kiedy kobieta szczerzy błyszczące wampirze kły przed obiektywem kamery.
1995 – Anatomia Extinction (Yoshihiro Nishimura) – Mateusz R. Orzech

Produkcja jest pierwowzorem słynnej Tokijskiej policji gore (2008) i to w niej Nishimura wprowadził do naznaczonego wszechobecnym ekscesem świata dziwaczne mutacje, odpowiedzialnych za surrealne wykoślawienia „inżynierów” czy sprywatyzowaną, sadystyczną policję. Zamiast seksownej policjantki, protagonistą Anatomia Extinction jest jednak blondwłosy salaryman, natykający się w metrze na jednego z „inżynierów”. Tłem dla zaprezentowanych wydarzeń jest zaś skrajnie przeludniająca się Japonia, gdzie zdecydowano się zabić nadwyżkę ludzi. Film Nishimury bezwstydnie czerpie pomysły z innych pozycji. Prywatyzacja policji kojarzy się z RoboCopem (Paul Verhoeven, 1987), salaryman wyraźnie przypomina tego z Tetsuo: Człowieka z żelaza (Shinya Tsukamoto, 1989), nawet sekwencje w metrze i sposób prezentacji wielu scen noszą znamiona różnych produkcji Tsukamoty. Mutacje i dziwnie zachowujący się w jednej ze scen telewizor odsyłają nas w stronę Davida Cronenberga z Wideodromem (1983) i Nagim lunchem (1991) na czele. Gdy bohater zasiądzie zaś za kierownicą samochodu i usłyszy punktację za rozjeżdżanie ludzi, przenosimy się na chwilę do Wyścigu śmierci 2000 (Paul Bartel, 1975). Ilość nawiązań i hołdów jasno wskazuje, że mamy do czynienia z twórczością miłośnika kina gatunkowego, który swoje niedoświadczenie rekompensuje zapałem do pracy. Liczne braki scenariuszowe Nishimura wynagradza tym, co wychodzi mu najlepiej do dnia dzisiejszego: absurdalnymi i krwawymi efektami specjalnymi, oświetlonymi odrealnionymi kolorami z przewagą soczystej czerwieni. Mutacje co prawda nie są tutaj tak wymyślne, jak w jego późniejszych produkcjach, ale wykonano je z precyzją i pomysłowością godną pochwały. Mutująca ręka salarymana, wystrzeliwane z niej dziwaczne pociski, zdarte skóry, potworny telewizor etc. są naprawdę świetnie stworzonymi dziwactwami. Każdy fan gore, surrealizmów, a nadto Tokijskiej policji gore powinien w te Halloween zrobić sobie przysługę i sięgnąć po Anatomia Extinction.
2003 – Nieodebrane połączenie (Takashi Miike) – Antoni Urbanowicz

Możecie mnie znienawidzić, ale przy Ring (Hideo Nakata, 1998) mogę tylko ziewać. No może i Sadako wychodząca z telewizora jest klawa, ale żeby do tego momentu dojść, musi minąć prawie półtorej godziny filmu, który jest po prostu zbyt anemiczny jak na moje gusta. Pójdźmy krok dalej – preferuję amerykański remake z 2002. Zanim w ruch pójdą pięści i noże w postaci argumentów w rodzaju „stawiasz tanie jump scary nad wysmakowaną azjatycką grozą?”, to na moją obronę na tegoroczne Halloween chcę polecić film niezmiernie podobny do Ringu, będący czymś znacznie fajniejszym. Nieodebrane połączenie traktuje o telefonicznym łańcuszku-klątwie, przez którą ofiara po odebraniu telefonu dowiaduje się, kiedy umrze. Fakt, nie jest to specjalnie oryginalny koncept w uniwersum j-horrorów, a sam film nie znajduje się też w panteonie najlepszych dzieł Takashiego Miike. Nie znajdziemy tutaj eksploatacyjnego szaleństwa charakterystycznego dla tego twórcy. Jest to Miike charakterem nieco stonowany, co wcale nie znaczy, że pozbawiony pazura. Zawsze uważałem, że postępująca idiokratyzacja społeczeństwa rozpoczęła się od telefonów komórkowych, więc oglądając, jak te demoniczne urządzenia doprowadzają do ekranowych śmierci, pozostaje mi tylko przyklasnąć z sardonicznym uśmiechem na gębie. Co prawda film nie ma takich ambicji w socjologicznej analizie grozy postępującej technologizacji społeczeństwa japońskiego jak Puls (Kiyoshi Kurosawa, 2001), ale za to dostajemy tu wymowną scenę, w której oderwana ręka mimowolnie wybiera numer w telefonie. Na szczególną uwagę zasługuje również niesamowita sekwencja w opuszczonym szpitalu. Budzi wyraźne skojarzenia z trzepaniem mózgu znanym z japońskiej serii gier Silent Hill i skutecznie podnosi ciśnienie nawet u takiego starego dziada, jak ja. Powiem tylko, że w grę wchodzi tutaj zjawa biegająca na suficie, rozpadający się żywy trup i słoiki z płodami. Nad całym filmem zaś unosi się charakterystycznie j-horrorowa atmosfera będąca mieszanką przytłaczającej opresji, melancholii i nostalgii. Palce lizać!
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis