Po tym, jak Michael Myers efektownie skonał w płomieniach w skądinąd niezłym Halloween 2 (1981), John Carpenter oraz jego współscenarzystka i producentka Debra Hill stwierdzili, że wystarczy już straszenia widzów mordercą w masce Willama Shatnera. Przyszłością serii miał być format antologii filmowej, w której niepowiązane ze sobą części oscylowałyby wokół halloweenowej nocy. Owocem tej myśli stało się Halloween III: Sezon Czarownic, nakręcone przez Tommy’ego Lee Wallace’a – montażystę oryginalnego Halloween (1978). Widownia nie zareagowała entuzjastycznie na tak radykalny koncept, czego efektem były pustki w kinach. Poskutkowało to przywróceniem Myersa do świata żywych i oparciem na jego barkach pozostałych części franszyzy. Podczas gdy następne przygody psychola z Haddonfield są jedynie bardzo dalekim echem carpenterowskiej klasyki, tak Sezon Czarownic jawi się jako zupełnie unikatowa bestia.
W dniach poprzedzających halloweenową balangę, w kalifornijskim szpitalu dochodzi do makabrycznego zdarzenia. Właściciel lokalnego sklepu z maskami, Harry Grimbridge (Al Berry), zostaje brutalnie zamordowany w szpitalnym łóżku. Zaraz po tym jego oprawca dokonuje aktu samospalenia we własnym samochodzie. Świadkiem całej akcji jest Dr. Challis (Tom Atkins), który wraz z córką ofiary, Ellie (Stacey Nelkin), decyduje się wyjaśnić okoliczności zagadkowego zabójstwa. Prywatne śledztwo prowadzi ich do tajemniczej mieściny Santa Mira, w której mieści się główna siedziba korporacji Silver Shamrock, odpowiadająca za produkcję halloweenowych akcesoriów na masową skalę. Głównym celem prezesa Silver Shamrock, Conala Cochrana (Dan O’Herlihy), nie jest jednak zapełnienie sobie kieszeni. Pragnie on przywrócić na świecie święto Halloween – takie, jakie było w swojej pogańskiej formie. Żeby nie psuć zabawy i opisywać w jaki sposób chce tego dokonać, napiszę tylko, że w grę wchodzą androidy-ochroniarze, mordercze maski i… skradziony fragment Stonehenge.
Halloween 3 to pulpowa jazda bez trzymanki, która wykracza tak poza gatunkowe ramy, jak i zdrowy rozsądek widza. Wyrzucając na śmietnik Michela Myersa, twórcy porzucili również ograną konwencję slashera. Tym razem na ekranie dominują wątki okultystyczne oraz te, które przywodzą na myśl sci-fi przełomu lat 50-tych i 60-tych. Znalazło się tu także miejsce na mało subtelną satyrę na temat komercjalizacji Halloween dokonywanej przez bezduszne amerykańskie korporacje. Ta zbieranina pomysłów, ze stylistycznie przecież różnych worków, jakimś cudem zgrabnie lepi się w całość. Ci, którzy oczekują wysokich dawek grozy i terroru tak silnie obecnych w oryginale, będą musieli obejść się smakiem. Tutaj nic nie jest podane na poważnie i w tym właśnie tkwi magia tej osobliwej produkcji. Nawet jeśli w filmie pojawiają się sceny makabrycznej przemocy, której ofiarą padają nawet i dzieci, to jest to zanurzone w tak silnej dawce absurdu, że aż ciężko się nie uśmiechnąć.
Mnóstwo tu dzikiej kreatywności, zarówno w kwestii pomysłów, jak i strony wizualnej. Tommy Lee Wallace zręcznie emuluje feeling towarzyszący produkcjom Johna Carpentera. Pomagają mu w tym atmosferyczne zdjęcia Deana Cudneya (Halloween, Ucieczka z Nowego Jorku [1981], Coś [1982]), a także ścieżka dźwiękowa będąca efektem współpracy samego Carpentera z Alanem Howarthem. Muzyka w tej produkcji to totalny synthowy odlot, który wywoła niekontrolowane cieknięcie ślinki u każdego fana „ejtisowego” brzmienia. Po skończonym seansie długo nie wyrzucicie z głowy dżingla reklamowego korporacji Silver Shamrock, a być może odśpiewanie go stanie się (jak u mnie) tradycją zwiastującą coroczne nadejście Halloween!
W całym tym szaleństwie jedyne na co nie starczyło miejsca, to wiarygodne przedstawienie ludzkich postaci. Motywacja udziału w fabule u ekranowego protagonisty, Dr. Challisa, jest wyjątkowo umowna. Owszem, początkowo znalazł się w złym miejscu, w niewłaściwym czasie, ale żeby od razu brać urlop od pracy i wyruszać w trasę do dystopijnego miasteczka z dopiero co poznaną laską? Z całym szacunkiem do wąsów Toma Atkinsa, ale ta postać spokojnie mogłaby być wycięta ze scenariusza, a środek ciężkości przeniesiony na Ellie. Nie dość, że w centrum akcji mielibyśmy protagonistkę ze zrozumiałą motywacją, to jeszcze uniknęlibyśmy wyjątkowo pokracznego wątku romantycznego i, co za tym idzie, widoku nagich pośladków samego Atkinsa. Na tym tle fantastycznie wypada czarny charakter Conal Cohran. Ogromna w tym zasługa Dana O’Herlihy, który ze swoją demoniczną elegancją został urodzony po to, żeby odgrywać role złowrogich magnatów finansowych.
Sezon czarownic ma wszystkie cechy kultowego filmu. Aż dziw bierze, że nigdy nim się nie stał. Niedoceniony zarówno przez ówczesną widownię, jak i krytyków filmowych, tylko czeka na ponowne odkrycie i należyty szacunek. Usuwając Michaela Myersa, twórcy chcieli zaprowadzić serię w całkowicie inne rejony. Patrząc poprzez pryzmat późniejszych części, to było najlepsze, co można było zrobić z tą marką. Nawet jeśli Freedy Krueger i Jason Vorhees zmierzali w kierunku czystej autoparodii w późniejszych swoich odsłonach, to jednak zawsze potrafili dostarczyć choć odrobiny głupkowatej rozrywki. Dziecko Carpentera nie miało tyle szczęścia i od czwartej części wzwyż wieje po prostu szablonową nudą i brakiem inwencji. Po cichu liczę, że skoro jakimś cudem dało radę udanie wskrzesić Myersa w 2018 roku, to zamiast igrać z losem i dalej mielić jego krwawe łowy, ktoś przypomni sobie o całkiem klawej idei niepowiązanych części. W przypadku Sezonu czarownic wyszło to zaskakująco dobrze.
Absolwent filmoznawstwa. Fanatyczny kinofil, nałogowy czytelnik i entuzjasta kultury lat 70-tych. Jego gust filmowy rozciąga się od niekwestionowanych arcydzieł kina po wszelkiego rodzaju filmowe śmietniki. Preferuje to drugie, i to zupełnie nieironicznie.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis