Minęło już półtorej roku odkąd debiutowałem na łamach Kinomisji z przekrojowym tekstem o serii Hellraiser. Opisywałem w nim, jak seria stopniowo obniżała loty, by za sprawą jednego filmu sprzedać fanom bolesnego kopniaka w krocze. Hellraiser: Revelations (2011) był tworem skleconym naprędce i wypuszczonym pośpiesznie, byleby tylko wytwórnia Dimensions nie straciła praw do marki. Prawa udało się zatrzymać, oczywiście kosztem jakości. Gdy zapowiedziana została kolejna odsłona piekielnego cyklu, każdy fan na pewno pokręcił tylko głową myśląc: „Kończ waść…”.
Pierwsze wycieki konceptów, zdjęć z planu, etc., nie nastrajały pozytywnie. Nie wiadomo było, czym ów film ma w zasadzie być – sequelem, czy może pełnoprawnym rebootem? Ponownie bez udziału Douga Bradleya w roli ikonicznego Pinheada, szykowane było dla nas coś, co nijak nie przypominało klasycznego Hellraisera. Teoretycznie, nie było więc na co czekać.
Swojej przygody z Cenobitami nie przerwałem na filmach, gdyż odkryłem istnienie 20-zeszytowej serii komiksów wydawanej w latach 1989-1992, będącej antologią historii w mniejszym lub większym stopniu powiązanych z Kostką LeMerchanta. Seria zrzeszała przeróżnych artystów i dostarczała najróżniejsze, najdziwniejsze wariacje na temat piekielnej łamigłówki, przedstawiając przy okazji plejadę nieznanych dotychczas postaci Cenobitów, z czego niektórzy mogliby śmiało iść w szranki z Pinheadem. Widząc jak różnorodne jest komiksowe uniwersum Hellraisera, jeszcze bardziej doceniłem starania (choć może znając okoliczności to słowo jest użyte troszkę na wyrost) twórców kolejnych części powstałych w XXI wieku. Od czasu Hellraiser: Inferno (2000) filmowy cykl stał się na swój sposób odzwierciedleniem tychże komiksów – zbiorem pomniejszych historii z Kostką i Cenobitami w tle. Moje spojrzenie na nadchodzący Hellraiser: Judgement także uległo diametralnej zmianie i zamiast umartwiać się nad nieszczęsnym losem serii, zacząłem wyczekiwać go z zainteresowaniem.
Całość rozpoczyna z grubej rury – Pinhead (Paul T. Taylor) wraz z Audytorem (w tej roli reżyser i scenarzysta filmu Gary J. Tunnicliffe) znajdują nowy sposób na pozyskiwanie dusz dla Piekła, jako że Kostka jest już dla tego pierwszego narzędziem przestarzałym.
Pierwszą ofiarą Audytora jest pedofil Carl Watkins (Jeff Fenter). Otrzymuje on anonimowe zaproszenie pod adres 55 Lucodivo Street i natychmiast zostaje schwytany przez demony. Rozpoczyna się przesłuchanie, podczas którego Watkins musi wyspowiadać się ze wszystkich swoich niecnych czynów. Następnie przychodzi otyły Asesor (John Gulager) i… zjada zapisane zeznania, po czym wymiotuje je do specjalnego otworu w ścianie. Wymiociny trafiają do jury – trzech hojnie obdarzonych przez naturę niewiast o pozbawionych skóry twarzach – i ogłaszają one werdykt: winny. Kolejnym krokiem jest spotkanie z Chirurgiem…
Następnie przechodzimy do dwójki detektywów – braci Seana (Damon Carney) i Davida (Randy Wayne) Carterów. Prowadzą oni śledztwo w sprawie serii brutalnych morderstw na tle religijnym popełnionych przez tajemniczego Preceptora. Zbiegiem okoliczności ostatnia z ofiar powiązana była z ginącym na początku filmy Watkinsem. Podczas oględzin jego mieszkania Sean znajduje adres 55 Lucodivo Street i postanawia go sprawdzić…
Już w pierwszej scenie fani mogą poczuć się obrażeni. No bo jak to? Pinhead mówi, że Kostka jest przestarzała? Na wiele sposobów jest to pogwałceniem zasad poprzednich filmów. Wydaje mi się, że Gary Tunnicliffe zaczerpnął z przywoływanych przeze mnie na początku komiksów, w których Cenobici kontaktowali się z kolejnymi amatorami mocnych wrażeń poprzez inne angażujące ból i cierpienie łamigłówki. Mogła nimi być specjalna melodia, wiersz, namalowanie obrazu, i tak dalej. Pomysłowo grało to na motywach zmysłowości i przekraczania granic, a także wprowadzało powiew świeżości. Tutaj co prawda nie mamy do czynienia z zagadką, a raczej przeprowadzaną przez Cenobitów selekcją, jednakże czynnikiem decydującym jest grzeszność i pasja, z jaką dany grzesznik popełnia swoje czyny.
Fabuła wygląda jakby mocno czerpała z Siedem (1995) Davida Finchera, a także z poprzednich odsłon cyklu, z noiro-podobnym Inferno na czele. Sean jest zmęczonym życiem detektywem, który zaniedbuje swoją żonę, praca jest dla niego obsesją, ma problemy z alkoholem i szereg sekretów – nie jest to czarno-biała postać i przez prowadzone przez siebie śledztwo będzie musiał stawić czoła swoim wewnętrznym demonom, czy mu się to podoba czy nie. Finał tego wątku jest jednak zgoła odmienny od tego, do czego seria już nas przyzwyczaiła.
Judgment, wbrew temu, co zapowiadały trailery (np. ten), nie wygląda wcale tanio, a wręcz ma do zaoferowania kilka klimatycznych widoczków. Sam początek jest eksplozją obrzydliwości i groteski, jakiej seria nie widziała od czasu Hellbound: Hellraiser II (1988), a na tym się nie kończy, ponieważ później otrzymujemy m.in. martwą kobietę z psem zaszytym w brzuchu. Powróciły także nawiązania do sado-masochizmu (wygląd Chirurga), a także kilka subtelnych odniesień do poprzednich odsłon. Ponadto, 55 Ludovico to adres domu, w którym Clive Barker nakręcił w 1987 roku pierwszą część cyklu, a niewielkie cameo zaliczyła tu Heather Langenkamp, czyli Nancy z Koszmaru z ulicy Wiązów (1984) Wesa Cravena.
Dyskusyjna może być brutalność w dziesiątym Hellraiserze – czy wspomniana kobieta z psem i werdykt z wymiocin nie są ciut przeszarżowanymi próbami szokowania dla samego szokowania? Realnym problemem jest zaś mocno nierówne zakończenie filmu. Bez wdawania się w szczegóły z jednej strony dostajemy po twarzy czymś niesamowicie głupim i niepotrzebnym, a z drugiej z postacią Pinheada dzieje się coś niezwykle interesującego. Tutaj warto zaznaczyć, że Paulowi Taylorowi udało się odtworzyć ekranową prezencję Douga Bradleya, włącznie z jego głębokim, hipnotycznym głosem. Show jednak kradnie mu Gary J. Tunnicliffe jako Audytor, ze swoim demonicznym urokiem, szybką mową i twardym akcentem.
Na początku niniejszej recenzji wspominałem kilka razy o komiksach z serii Hellraiser również dlatego, że Judgment w zasadzie wygląda, jakby mógł być adaptacją jednej z takich groteskowych, onirycznych historii. Fabuła, choć mocno inspirowana dokonaniami Finchera, a także, niestety, posiadająca pewne dziury, zgrabnie łączy się z komiksowymi wersjami opowieści o sado-masochistycznych demonach. Jednakże największą siłą filmu jest jego strona wizualna, obfitująca w wymyślne, brutalne obrazy, czyli coś, czego się od Hellraisera wymaga przede wszystkim.
Oczywiście, nie jest to obraz na miarę pierwszych odsłon cyklu, niemniej jednak sprawdza się jako lekarstwo po koszmarnym Revelations i może być niezłą podstawą do odświeżenia serii. Zakończenie wprost wymaga rozwinięcia.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis