Po całości: Hellraiser (1987-2022)

Wypowiedz jego imię pięć razy, a przyjdzie i cię wypatroszy. Idź do lasu, zajaraj skręta, a przyjdzie i cię zarżnie. Zaśnij, a masz jak w banku, że się nie obudzisz. Slasherowa konwencja pełna jest pewnych, niezmiennych recept na to, jak szybko i widowiskowo zginąć. W 1987 roku swoją cegiełkę do tematu dołożył Clive Barker, wschodząca gwiazda literackiego horroru. Jego przepis na efektowny zgon? Ułóż łamigłówkę, a przyjdą po ciebie monstra z zaświatów i cię tak wyjebią, że sam nie będziesz wiedział czy to agonia czy najlepszy orgazm świata. Barker postanowił nie ograniczać się do świata literatury i podjął się ekranizacji jednego ze swoich opowiadań, zatytułowanego The Hellbound Heart (1986). Do historii kryminalisty poznającego zakazane rozkosze zaświatów wplótł niespotykane w mainstreamie na taką skalę wątki BDSM i podlał sowitą porcją gore. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania (sam twórca odsprzedał prawa do potencjalnego cyklu wytwórni, nie spodziewając się jak wielki sukces odniesie jego film), a Barkerowska koncepcja zaświatów szybko zaczęła „żyć własnym życiem”. Widownia dosłownie zakochała się w rozmiłowanych w zadawaniu bólu Cenobitach, ze szczególnym uwzględnieniem przewodzącego im Pinheada. Na przestrzeni kolejnych dekad powstawały mniej lub bardziej udane kontynuacje, komiksy oparte na zaczerpniętych z nich pomysłach, „Szpilkogłowy” i jego kompania dostali własne figurki kolekcjonerskie, kubki do picia i – info zmyślone, ale całkiem prawdopodobne – lunchboxy dla dzieciaków ze szkoły podstawowej.

Dzisiaj Hellraiser to warta miliony franczyza, która na przestrzeni lat miała swoje wzloty i upadki, wciąż żywa jednak w sercach oddanych fanów, o czym świadczy choćby gigantyczne zainteresowanie zapowiadanym od dekady remakiem. Z okazji jego premiery w serwisach streamingowych w ten weekend, proponujemy Wam przegląd wszystkich filmowych przygód Pinheada, od czasów oryginalnego obrazu z 1987 roku po dzień dzisiejszy. W drodze do piekielnych rozkoszy towarzyszyć Wam będą: Justyna Wróblewska, Caligula, Michał Mazgaj, Piotr Kuszyński, Jakub Krysiak (Wieczorny Seans Filmowy) oraz Marcin Mess. Krwawej, pełnej cierpienia lektury!

Caligula


1987 – Hellraiser (reż. Clive Barker) – Justyna Wróblewska

Podczas gdy ejtisowa moda na slashery szalała w najlepsze, Clive Barker postanowił stworzyć horror zupełnie inny, wymykający się prostym schematom wszelkich podgatunków. Na bazie swojego własnego opowiadania The Hellbound Heart nakręcił Hellraisera (Wysłannika Piekieł), film łączący w sobie gotycki klimat z tematyką BDSM i rozpoczynający do dziś kontynuowaną serię. Nie ma drugiego filmu, który pokazując stosunkowo niewiele, tak intensywnie oddziałuje na wyobraźnię. Zamiast kolejnego mordercy dostajemy tu galerię równie przerażających, co pociągających istot nie z tej ziemi. Cenobici, postacie pochodzące z innego, piekielnego wymiaru, wyglądają niczym najhardsi bywalcy podziemnych, sadomasochistycznych klubów (które to stały się główną inspiracją Barkera przy tworzeniu opowiadania). “Demons to some, angels to others”, jak stwierdza kultowy lider tej piekielnej hordy, Pinhead (Doug Bradley), chodząca kopalnia kultowych one-linerów. Widok Cenobitów to zapowiedź wieczystego potępienia. Odziani w czerń, łańcuchy i lateks, o śnieżnobiałych skórach nakłutych gwoździami, drutami i łańcuchami, stanowią doskonałą personifikację połączenia bólu i ekstazy. I właśnie tym zajmują się na co dzień – śmiałkowie, którzy przyzwą ich przy pomocy kostki LeMarchanda, zwanej Konfiguracją Lamentu, zostaną poddani nieziemskim torturom, które przysporzą im zarówno wiecznego cierpienia, jak i uzależniającej przyjemności. Ich ofiary to najczęściej ludzie zblazowani, poszukujący ekstremalnych wrażeń, eksperymentujący z seksem i narkotykami. Tacy jak Frank Cotton (Sean Chapman), uosobienie seksownego macho, który uwiódł narzeczoną brata w dzień jej ślubu, a następnie zniknął bez wieści. Z otchłani piekła wyciąga go krew ofiar, które ślepo zakochana Julia (Clare Higgins) dostarcza mu na strych domu, do którego wprowadziła się z małżonkiem (Andrew Robinson). Sceny ponownych narodzin Franka nie bez powodu obrosły statusem kultowych, jego powolna regeneracja to mistrzostwo wykorzystania efektów praktycznych i kwintesencja body horroru. Soczyste gore nasuwa skojarzenia z powrotem do najlepszych tradycji Grand Guignol. Temat seksualnych i cielesnych transgresji stanowi o całej sile Hellraisera. W przeciwieństwie do innych horrorów epoki, ból i strach są tutaj nierozerwalnie związane z przyjemnością i ekstazą. Nie bez powodu głównymi atrybutami Pinheada i spółki są łańcuchy i haki rozrywające ciała ofiar na strzępy. Barker stworzył bardziej hardkorową wersję praktyk BDSM, takich jak bondage, nakłuwanie i podwieszanie. Krew i seks stanowią jedność, tak jak w scenie erotycznych wspomnień Julii przeplatanych z wypadkiem Larry’ego, który doznaje głębokiej rany kalecząc się o gwóźdź. Erotyczna atmosfera unosi się nad obrazem, a cielesna przyjemność kieruje motywacjami bohaterów. Widać to chociażby na przykładzie Julii, sztywnej, zimnej macochy, która za sprawą ekstatycznej nocy w towarzystwie Franka jest gotowa zaryzykować wszystko, by odzyskać mężczyznę. Kiedy ten powraca z zaświatów, kobieta bez wahania zgadza się wcielić w rolę uwodzicielskiej modliszki dostarczającej mu ofiar. Nie na darmo film otwiera oraz zamyka ta sama kwestia “What’s your pleasure?”, niczym słodka obietnica skosztowania zakazanego owocu. Poza doskonałymi wizualiami do kultowości dzieła przykłada się też niesamowita ścieżka dźwiękowa Christophera Younga. Mroczne i pociągające melodie, wśród których pobrzmiewają zgrzytliwe dźwięki łańcuchów i gwoździ, dopełniają klimatu niczym z najmroczniejszych fantazji de Sade’a. Na marginesie warto też dodać, że początkowo muzykę do filmu miał stworzyć zespół Coil, producenci uznali jednak gotowe dzieło za zbyt mało komercyjne. Warto jednak przesłuchać albumu tego wybitnego zespołu, bowiem nie ustępuje on oficjalnej ścieżce Younga. 


1988 – Hellbound: Hellraiser II (reż. Tony Randel) – Caligula

Akcja drugiej części rozpoczyna się tam, gdzie zakończył się pierwszy film: poturbowana fizycznie i mentalnie Kirsty (Ashley Laurence) zostaje umiejscowiona w szpitalu psychiatrycznym na obserwację. Przesłuchująca ją policja nie daje wiary w rewelacje dziewczyny na temat niedawnych wydarzeń. Jedynym, który wydaje się zaintrygowany niezwykłą opowieścią pacjentki jest doktor Channard (Kenneth Cranham). Mężczyzna potajemnie przetransportowuje do swojego mieszkania materac, na którym zginęła Julia (Clare Higgins) z zamiarem przywrócenia nieboszczki do życia i poznania tajemnicy zaświatów… Na początkowym etapie produkcji Clive Barker był ponoć rozważany do reżyserowania sequela, ostatecznie zadowolił się stanowiskiem producenta wykonawczego, dał swoje błogosławieństwo twórcom i pomknął na plan Nocnego plemienia (1990). Dla zastępującego go na stołku reżysera nowicjusza Tony’ego Randela był to skok na głęboką wodę, tym bardziej, że film miał obiecany znacznie większy budżet niż pierwowzór, a tym samym miał się odznaczać znacznie większym rozmachem. Ów rozmach widać praktycznie na każdym kroku: jeśli uznać, że Hellraiser był w gruncie rzeczy niskobudżetowym, kameralnym horrorem, tak jego kontynuacja wyróżnia się już operowym wręcz stylem, rozbudowuje Barkerowską „mitologię” i oferuje pełen wgląd w królestwo Cenobitów. Koncepcja labiryntu pod rządami Lewiatana zahacza wręcz o rejony fantasy, dzięki czemu część drugą ogląda się niczym mroczną, perwersyjną baśń dla dorosłego widza. Także pod względem ekranowego okrucieństwa obraz Randela nie tylko nie ustępuje oryginałowi, ale wręcz go przebija: scena powrotu Julii do żywych to istny majstersztyk sadystycznej przemocy. Kiedy zaś przenosimy się do wspomnianego labiryntu, pierwsze skrzypce niespodziewanie przejmuje postać Channarda: to on jest tutaj głównym szwarccharakterem, nie pozostali Cenobici, wliczając w to nieco może nazbyt spolegliwego tym razem Pinheada. Skoro zaś mowa o Cenobitach to tu pojawia się w zasadzie jedyny zgrzyt filmu, w momencie gdy twórcy decydują się Wysłanników Piekieł zupełnie niepotrzebnie… uczłowieczyć. Zgodnie z żelazną regułą kontynuacji scenariusz podejmuje niestety próbę przybliżenia historii samego Pinheada, który to wątek w połączeniu z późniejszym „przypływem serca” tej postaci zawsze uważałem za nieco kiczowaty i zwyczajnie zbędny. Pominąwszy jednak ów niefortunny motyw mamy do czynienia z sequelem idealnym, udanie poszerzającym granice świata przedstawionego i z rozsądkiem podchodzącym do odwiecznej zasady „więcej, szybciej, mocniej”. Jest tu obecny duch Bakera (którego w kolejnych odsłonach często będzie już brakować), jest tajemnica, mrok i celebrowane z czcią sadomasochistyczne wtręty. Dość powiedzieć, że kiedy poddany przemianie Channard po raz pierwszy patrzy na majestatyczne pustkowie świata pozagrobowego i wypowiada bluźniercze, pełne spełnienia słowa And to think I hesitated…, po plecach widza przebiegają najprawdziwsze ciarki.


1992 – Hellraiser III: Piekło na ziemi (reż. Anthony Hickox) – Michał Mazgaj

Trzecia odsłona zapoczątkowanego przez Clive’a Barkera cyklu nie miała lekkiej przeprawy. Po umiarkowanym sukcesie Hellbound i bankructwie New World Pictures, prawa do serii przeszły w ręce Miramax, co zapoczątkowało małe zakulisowe piekiełko, z którego seria nie oswobodziła się aż do niedawna. Pierwotnie głównym antagonistą serii miała być grana przez Claire Higgins Julia, jednak po pierwsze sama aktorka nie była już serią zainteresowana, a po drugie amerykańscy producenci mieli zupełnie inne plany. Twarzą serii był w końcu Pinhead i to na nim zamierzano się skupić przy okazji „trójki”, uchylając nieco rąbka tajemnicy odnośnie jego genezy. Historię do trzeciego Hellraisera sporządzili Peter Atkins i Tony Randel (kolejno scenarzysta i reżyser części poprzedniej) bazując na niektórych pomysłach Barkera. Stołek reżysera obsadził Anthony Hickox, twórca o ekstrawaganckim stylu, mający wówczas na swoim koncie kultowy Gabinet figur woskowych (1988). Film opowiada o dziennikarce Joey Summerskill (Terry Farrell), która przypadkowo trafia na trop demonicznej kostki. W snach kontaktować będzie się z nią duch Eliota Spencera, człowieka, który po ułożeniu diabelskiej kostki stał się Pinheadem. Pinhead bowiem, wskutek wydarzeń z części drugiej rozpadł się na dwa byty – swoje ludzkie ja oraz to demoniczne, które teraz odbudowuje swoje ciało, aby siać śmierć i zniszczenie. Na pierwszy rzut oka Piekło na Ziemi mocno odstaje od swoich dwóch poprzedników. Estetycznie jest bardziej przerysowany i psychodeliczny, niekiedy wręcz ocierając się o groteskę, czego dowodem są stworzeni przez Pinheada pseudocenobici. W całość zostaje wplecione kilka rockowych kawałków; rzecz jest także bardziej wybuchowa, wręcz graniczy z wesołą rozwałką rodem z amerykańskiego slashera. Hickox lubuje się ponadto w zniekształcaniu obrazu obiektywami szerokokątnymi czyniąc całość bardziej oniryczną. Pod względem fabularnym Hellraiser III może być rozczarowujący dla fanów poprzedników. Przede wszystkim doskwiera brak tak wyrazistej heroiny jak Kirsty Cotton, Joey bowiem nie ma sobą zbyt wiele do zaoferowania oprócz bycia idealistyczną dziennikarką. Trudno też nie odnieść wrażenia, że całość jest w gruncie rzeczy powtórką z rozrywki, zrobioną po „amerykańsku”. Postać J. P. Monroe’a (Kevin Bernhardt) to młodsza, bardziej pozerska wersja Franka z pierwszego filmu, a sam Pinhead, zamknięty w przedziwnym filarze, odbudowuje swoje ciało poprzez absorbowanie ciała i krwi przyprowadzanych mu ofiar, czyli niemal kubek w kubek to samo, co robił wspomniany antagonista. Nie powiem jednak, że Piekło na Ziemi to zły sequel. Pomijając zakulisowe zawirowania, film ten był powrotem serii po latach, a także próbą przedstawienia jej nowej widowni. Siłą rzeczy musiał więc z jednej strony dać fanom poprzedników to, co ci bardzo dobrze znali, a nowym odbiorcom coś, co przykuje ich uwagę. I choć film Hickoxa nadal wywołuje skrajne emocje, trzeba mu oddać, że nie boi się iść w swoim własnym, indywidualnym kierunku. Hellraiser jako cykl bowiem, podobnie jak filmy o Obcym (1979-1997), cechuje się tym, że każdy film podchodził do swojego tematu na własny sposób, eksperymentując z nim w ten czy inny sposób. Podczas gdy pierwszy film był uwspółcześnionym i makabrycznym gotyckim horrorem, a „dwójka” surrealistyczną mroczną baśnią, Piekło na Ziemi postanowiło być teledyskową rozwałką graniczącą ze slasherem, co choć może podobać się lub nie, jest wyróżniającym się podejściem. 


1996 – Hellraiser IV: Dziedzictwo krwi (reż. Kevin Yagher, Joe Chappelle) – Jakub Krysiak

Dziedzictwo krwi to właściwie trzy historie tworzące jedną opowieść ze świata Cenobitów, zresztą bardzo kompleksową, bo przedstawiającą zdarzenia z przeszłości, traktujące o genezie powstania kostki LeMarchanda, współczesności oraz – w dalekiej przyszłości – o próbie jej zniszczenia. Ostatni skierowany do kinowej dystrybucji film z serii Hellraiser to synonim przeciętności, nie tak niechlujny jak wszystkie pozostałe części po świetnej piątce, ale jak na skalę całego scenariusza zupełnie nijaki. Kluczowe do odbioru filmu wydają się być perturbacje związane z jego powstaniem, okrojony i przemontowany przez producentów obraz spowodował, że reżyser Kevin Yagher zdecydował się nie umieszczać swojego nazwiska na liście płac, a w napisach początkowych widnieje nazwisko fikcyjnej postaci Allana Smithee. Pierwotna wersja trwała blisko dwie godziny, więc nie dziwi, że w ostatecznej 85-minutowej edycji pojawiają się fabularne nieścisłości i niezamierzone niedopowiedzenia. Na nieszczęście dla widzów związany z serią od drugiej części scenarzysta Peter Atkins, który przy konstrukcji zdaje się czerpać z Pulp Fiction (1994), nie ma pomysłu na żadną z nowelek, które nie wyróżniają się niczym szczególnym. Historia powstania przeklętej kostki zawodzi banalnością, środkowa część dziejąca się współcześnie to treatment tego co mogłaby przedstawiać n-ta część Wysłannika piekieł, natomiast epizod science-fiction czerpie z popularności serii Obcy, niestety nie wykazując przy tym krztyny oryginalności. Szukanie jakichkolwiek pozytywów w obrazie z 1996 roku wiąże się przede wszystkim z uwielbianymi Cenobitami oraz ich przywodcą Pinheadem. I trzeba uczciwie przyznać, że ten po raz kolejny nie zawodzi. Surowy, chłodny, przerażający, miłujący cierpienie daje tu jedyny wyrazisty popis, choć przez sporą część filmu na główną antagonistkę kreuje się pociągającą Angelique, która jednak ostatecznie znika w cieniu postaci z gwoździami w czaszce. Najlepsze sceny, to te gdzie piekielni Cenobici katują swoje ofiary za pomocą łańcuchów oraz innych wymyślnych urządzeń zadających cierpienie, jak maska-imadło wiążąca dwójkę braci na wieczność. Efekty specjalne nie przynoszą wstydu, choć gore mogłoby być więcej. Także utrzymanie obrazu w niebieskiej kolorystyce tworzy ciekawą atmosferę i buduje klimat, dając poczucie, że twórcy posiadali pewien zmysł artystyczny i nie zawahali się go użyć. Po rewelacyjnych trzech pierwszych epizodach Wysłannik piekieł zaliczył solidny upadek, który zachwiał całą serią. Twórcom kreatywności wystarczyło tylko na tyle, by nie zanudzić kompletnie widza, jak potrafiły to robić kontynuacje, ale okrojony przez producentów z materiału obraz broni się wyłącznie kreacją Douga Bradley’a i oparami piekielnego klimatu w tonacji błękitu.


2000 – Hellraiser: Wrota piekieł (reż. Scott Derrickson) – Piotr Kuszyński

Nie będzie chyba zbytnią przesadą stwierdzenie, że Hellraiser to seria, która powinna była zakończyć się po średnio przyjętej „czwóreczce”. Późniejsze odsłony, kierowane już bezpośrednio na rynek wideo, coraz mniej przypominały pierwotną wizję Clive’a Barkera, co zresztą tłumaczyły informacje mówiące o tym, że scenariusze większości z nich nie powstawały pierwotnie z myślą o kontynuowaniu serii, a jedynie wykupywane były przez Dimension Films i następnie przerabiane tak, by można było później reklamować gotowy produkt ikoniczną twarzą Pinheada na plakatach i okładkach. Tego typu pogłoski, później dementowane przez reżyserującego piąty film Scotta Dericksona, pojawiały się również przy okazji opisywanej tu części. Niezależnie od tego, jaka by prawda nie była, niezwykle trudno wyzbyć się wrażenia, że mamy tutaj do czynienia właśnie z pseudo-sequelem, który mógłby, a nawet powinien być osobnym obrazem. Historii Josepha Thorne’a (w tej roli znany z Nightbreed [1990] Craig Sheffer), policyjnego detektywa poszukującego seryjnego mordercy, jest momentami bliżej do fincherowskiego Siedem (1995), czy nawet rewelacyjnego Harry’ego Angela (1987, reż. Alan Parker) niż do Hellraisera. I jako taki duszny thriller sprawdza się naprawdę przyzwoicie, zwłaszcza w drugiej połowie, gdy całość odpływa w coraz to bardziej surrealistyczne rejony. Narastający obłęd głównego bohatera jest przedstawiony zresztą niezwykle barwnie, a większe skupienie się na historii i powolnym budowaniu coraz to gęstszego klimatu powoduje, że pomimo skromnego, bo wynoszącego zaledwie 2 miliony dolarów budżetu, nie ma mowy o poczuciu obcowania z tanizną.  Hellraiser: Wrota piekieł to jedna z tych pozycji z wypożyczalni kaset wideo, którą warto poznać, pomimo możliwych uprzedzeń. Zdecydowanie pluję sobie w brodę za to, że ją przez lata ignorowałem.


2002 – Hellraiser: Droga do piekła (reż. Rick Bota) – Caligula

Droga do piekła idzie w ślady swego poprzednika, proponując miks kina grozy z estetyką i lejtmotywami rodem z (neo-) noir. O ile jednak we Wrotach piekieł mieliśmy do czynienia ze skorumpowanym gliniarzem poszukującym odkupienia, takim „złym porucznikiem” uniwersum Cenobitów, tak w kontynuacji poznajemy wiarołomnego męża, który zaplanował śmierć swojej zamożnej połowicy. Trevor (Dean Winters) brał udział w wypadku samochodowym wraz ze swoją żoną Kirsty (powracająca do cyklu po dekadzie Ashley Laurence). Choć ciała kobiety nigdy nie znaleziono, a policja wciąż prowadzi w tej sprawie śledztwo, Trevor jest przekonany, że Kirsty nie żyje. Co ciekawe, poza tym nie jest pewien w zasadzie niczego, gdyż cierpi na amnezję: dawni znajomi, współpracownicy, kochanki są dla niego obcymi ludźmi. Na podstawie strzępów informacji jakie poznaje od otoczenia, pozbawiony pamięci „wdowiec” zaczyna nabierać przekonania, że wypadek wcale nie był wypadkiem, a częścią uknutego przez niego samego, zbrodniczego planu… Za sterami szóstej odsłony cyklu stanął debiutujący na stołku reżysera Rick Bota (wcześniej strzelał zdjęcia m.in. do Opowieści z krypty: Władca demonów [1995] i Żylety [1996]), który z franczyzą pozostanie związany jeszcze przez dwie kolejne części. Świeża krew niekoniecznie oznacza jednak w tym przypadku nową jakość. Droga do piekła nosi niestety wszelkie znamiona produkcji direct-to-video i pod wieloma względami stanowi początek upadku niegdyś oryginalnej, innowacyjnej serii. Zacznijmy może od tego, że film (ponownie) powstał na podstawie niepowiązanego z Barkerowskim światem scenariusza, który w pośpiechu przerabiano, aby upchnąć w jego ramach postaci Pinheada oraz jego kompanów. Zabieg wynikający z ograniczeń finansowych wytwórni Dimension Films, które odciskają się również na pozostałych aspektach przedsięwzięcia. Czy będą to kręcone cyfrową kamerą zdjęcia przypominające kanadyjskie opery mydlane czy B-klasowe aktorstwo, na każdym kroku widać węża w kieszeni. Nie pomaga fakt, że wcielający się w głównego bohatera Winters to kawał drewna, które ciężko polubić lub znienawidzić: po prostu jest, w każdej scenie z tą samą, ni to zdziwioną, ni to zbolałą miną. Podobnie nie ratuje sytuacji wciśnięcie do historii na siłę postaci Kirsty, którą poznaliśmy jako hardą, ale dość naiwną przeciwniczkę Cenobitów w pierwszych dwóch filmach, a która tutaj pełni rolę budżetowego Keysera Soze’a. Bolączki i niedostatki obrazu Boty można by wymieniać długo, wciąż warto jednak zaznaczyć, że jak na „szajs” z dolnej półki rzecz ogląda się nad wyraz dobrze. Intryga przy bliższym przyjrzeniu się nie wygląda na zbyt odkrywczą, ale sposób jej poprowadzenia pozwala utrzymać uwagę widza na dobre półtorej godziny. Noirowy anturaż nie jest tu może wygrywany tak przekonująco jak w poprzedniku, wciąż jednak to parafrazowanie Podwójnego ubezpieczenia (1944) i Listonosz zawsze dzwoni dwa razy (1946) w horrorowym kostiumie ma pewien potencjał i wypada ciekawiej, niż fabularne wygibasy z późniejszych części cyklu. Łatwo zresztą na przykładzie 5 i 6 części wyobrazić sobie dalsze losy Hellraisera jako rodzaj antologii, w której poznawalibyśmy losy kolejnych podleców i nieszczęśników, których karą za chuć i mordercze obsesje byłaby konfrontacja z kostką LeMarchanda. Niestety, posiadające prawa do franczyzy Dimension Films szybko udowodniło, że liczą się nie spójna wizja i jakość, lecz ilość i desperackie próby uniknięcia sytuacji, w której wspomniane prawa mogłyby wygasnąć.

P.S. Film był ostatnią częścią cyklu, w której powstawanie w jakikolwiek sposób zaangażowany był Barker. Choć nie wymieniony na liście płac, pisarz dostarczył swoje uwagi po tym, jak Bota – wbrew poleceniom wytwórni – pokazał autorowi wczesny workprint filmu.


2005 – Hellraiser: Sekta (reż. Rick Bota) – Caligula

Hellraisera podróży na najniższe półki wypożyczalni kaset ciąg dalszy. Brytyjska reporter Amy Klein (Kari Wuhrer) wyrusza do Bukaresztu (jak informuje jedna z postaci, stolica Rumunii w latach 2000 stała się europejskim centrum rozrywki, deklasując Amsterdam, który w międzyczasie okazał się passé…), by zbadać sprawę szokującej taśmy video, zawierającej zapis tajemniczego rytuału w wydaniu lokalnej sekty. Na miejscu kobieta odkryje sekret tzw. deaderów, ludzi, którzy poznali klucz do życia wiecznego… Sekta to kolejna odsłona serii, w przypadku której wykorzystano scenariusz pisany początkowo z myślą o zupełnie innym projekcie. Co niestety czuć na każdym kroku i co stanowi największy grzech tej części. Kostka LeMarchanda i Cenobici wciśnięci zostali w fabułę najwyraźniej w ostatniej chwili i trzymają się jej na przysłowiowe „słowo honoru”. Tajemnica nieśmiertelności powiązana jest tu zatem z Pinheadem i jego wrotami piekielnymi, ale jednocześnie obie koncepcje kompletnie nie chcą się skleić w przekonującą całość. Przez pierwszą połowę mamy jeszcze do czynienia z B-klasowym thrillerem osadzonym w teoretycznie „egzotycznych” lokacjach (choć już sam fakt, że zdjęcia powstawały w Rumunii daje do myślenia nad tym, jak oszczędni byli tym razem producenci), potem rzecz robi się coraz bardziej niedorzeczna. Nijakie aktorstwo, tandetne CGI (sceny z wyskakującymi łańcuchami, jednym ze znaków rozpoznawczych serii, wyglądają tu tak biednie, że aż oczy bolą od patrzenia), niedobór gore (które zresztą – gdy już się pojawia – wykonane jest marnie) – mankamenty filmu Boty znowuż są rozliczne. Chciałbym móc napisać wyświechtany frazes, że być może byłby to ciekawy obraz, gdyby nie podpinać go na siłę pod znaną franczyzę, ale prawda tym razem jest taka, że Sekta to po prostu wysoce sztampowa robota, niezależnie od tego czy patrzeć będziemy przez pryzmat Barkerowskiej spuścizny czy też spojrzymy nań jako na osobny twór. Odpowiedzialny za scenariusz Neal Marshall Stevens (m.in. trzy części Władcy lalek, Trzynaście duchów [2001]) próbował wymieszać kilka chwytliwych elementów (filmy snuff, zabawa w kotka i myszkę z Kostuchą à la Linia życia [1990], demonizowanie krajów dawnego Bloku Wschodniego), ale efekt jest zwyczajnie nijaki. Typowy dla dekady szrot horroro-podobny.


2005 – Hellraiser: Hellworld.com (reż. Rick Bota) – Piotr Kuszyński

Tytułowy Hellworld.com jest popularną grą sieciową opartą na serii Hellraiser, która staje się obsesją grupki nastolatków, do tego zresztą stopnia, że jeden z nich popełnia pod jej wpływem samobójstwo. Dwa lata później pozostali przyjaciele wygrywają bilety na odbywający się w starej posiadłości zlot fanów Hellworld. Ten, jak potem się okazuje, jest tak naprawdę pułapką zastawioną na młodych ludzi, a ich życiu zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Obcowanie dzisiaj z Hellworld.com to powrót do mrocznych czasów, w których media z niepokojem trąbiły o zagrożeniach płynących z uzależnienia od Internetu i kontaktu młodych prężnych umysłów z brutalnymi grami komputerowymi, które były przedstawiane jako nowy diabeł, który plugawi dzieci przykładnych bogobojnych amerykanów. To także paskudny reprezentant generycznego horroru ze wczesnych lat dwutysięcznych, mocno przywodzący na myśl estetykę produkcji od Dark Castle Entertainment z Domem na przeklętym wzgórzu (1999, reż. William Malone) i Trzynastoma duchami (2001, reż. Steve Beck) na czele. Mamy więc upiorną, rojącą się od ukrytych przejść i sal tortur posiadłość naznaczoną straszną tajemnicą, niezbyt bystre, szablonowo skojone postaci, które są nie tyle bohaterami, a zwykłym mięsem, które czeka na rzeź, a także plot twisty, których nie powstydziliby się scenarzyści serii o Scooby-Doo. W dodatku Hellworld.com staje na głowie, by być jak najbardziej na czasie i przypodobać się ówczesnym nastolatkom Zasypuje się więc nas motywami, które w zamyśle powinny być “cool” i “edgy”, takie jak: przedstawianie grania w gry jako symbol odlotowego outsiderstwa, jaranie się Nokią 3310, czy też portretowanie industrialnego metalu jako czadowej muzyki, do której szaleją na parkiecie tłumy nastolatków. Dodajmy do tego mocno “matrixowy” poster i straszący z niego napis “Evil goes online” i otrzymujemy istny festiwal cringe’u. Fuj.


2011 – Hellraiser: Revelations (reż. Víctor García) – Justyna Wróblewska

Choć negocjacje nad odświeżeniem serii i stworzeniem remake’u trwały, nad The Weinstein Company zawisła groźba wygaśnięcia praw do Hellraisera. W tym celu postanowiono w pośpiechu nakręcić dziewiątą część serii. Na stołku reżyserskim zasiadł reżyser horrorów tworzonych na rynek video, Víctor García, swojego udziału odmówiła zaś największa gwiazda uniwersum – Doug Bradley. Aktor słusznie wyczuł, że napisany na kolanie scenariusz i natychmiastowe rozpoczęcie zdjęć nie przyniosą nic dobrego. W efekcie powstał film niezwykle pokraczny i tani, najbardziej żenująca część serii. Akcja na jakiś czas przenosi się do Meksyku, gdzie dwójka przyjaciół, Steven i Nico, postanawia przeżyć przygodę życia odwiedzając miejscowe burdele i obskurne bary. To tam spotykają tajemniczego włóczęgę, który pokazuje im kostkę LeMarchanda obiecując doznania jakich dotychczas nie zaznali. Jakiś czas później młodzi mężczyźni giną bez wieści, a policja zwraca ich rodzinom odnalezione rzeczy wśród których znajdują się taśmy nagrywane przez bohaterów oraz tajemnicza kostka. Rok później rodzice mężczyzn oraz siostra Stevena spotykają się przy kolacji. Zrozpaczona Emma przegląda nagrania z Meksyku i próbuje rozgryźć działanie kostki czym przywołuje swojego brata. Steven pojawia się cały we krwi, jego słowa wydają się nie mieć sensu, ostrzega rodzinę przed nadejściem Cenobitów. Tak oto film zamienia się w rodzinny dramat, na jaw wychodzą sekrety skrywane przez obie rodziny, a opętana przez kostkę Emma zamienia się w nimfomankę. Hellraiser Revelations ogląda się niczym tanią porno-parodię wymieszaną z operą mydlaną, jednak problem w tym, że nie uświadczymy tu żadnej pornografii. Film próbuje wykorzystywać motywy znane nam z pierwszej części – z flashbacków dowiadujemy się, że Nico został wciągnięty do piekła, udaje mu się jednak skontaktować ze Stevenem i namówić go do zabicia prostytutki, by mógł odrodzić się na nowo niczym Frank Cotton. Daleko tu jednak do obskurnego i złowieszczego klimatu oryginału. Ot, powtórka z rozrywki w żenująco taniej (co w przypadku obrazu cyfrowego jeszcze mocniej podkreśla wszelkie mankamenty produkcji) i odtwórczej wersji. Cenobici pojawiają się tu jedynie w kilku scenach, co jawić się może jako duża zaleta biorąc pod uwagę jak fatalną decyzją castingową było obsadzenie Stephana Smitha Collinsa w roli Pinheada. Aktorowi brakuje nie tylko charyzmy Bradleya, ale też odpowiednio przerażającego wyglądu. Nic więc dziwnego, że w środowisku horroro-maniaków stał się memem. Talentu aktorskiego brakuje zresztą całej ekipie z Tracey Fairaway w roli Emmy na czele. Dziewczyna wygląda jakby zabrano ją prosto z planu filmu dla dorosłych, zaś jej bohaterka to stereotypowa blondynka. Dialogi a’la opera mydlana nie ratują sytuacji, podobnie jak mały twist zerżnięty z, a jakże, pierwszego Hellraisera. Ciężko więc dziwić się Clive’owi Barkerowi, który po premierze filmu w niewybredny sposób odciął się od jakichkolwiek powiązań z „dziełem”. Polecane jedynie najwytrwalszym fanom serii. Dużo bólu, zero przyjemności.


2018 – Hellraiser: Judgment (reż. Gary J. Tunnicliffe) – Michał Mazgaj

Postrzegam uniwersum Hellraisera jako bardzo pojemne, a filmową serię jako podchodzącą do tematu za każdym razem na swój własny indywidualny sposób. Gotycki horror, baśń dla dorosłych, slasher, antologia grozy, lovecraftowski kryminał neo-noir. Nawet jeśli nie zawsze były to w pełni udane próby, to nie mogłem im odmówić pewnej dozy odwagi i oryginalności. Po sukcesie Hellbound, Epic Comics wydało 20-zeszytową serię Clive Barker’s Hellraiser, która stanowiła antologię opowieści grozy osadzonych w uniwersum zapoczątkowanym przez autora Ksiąg Krwi. Zrzeszała ona najróżniejszych autorów i rysowników, w tym nawet takie legendy jak Mike Mignola czy Neil Gaiman. Wszyscy oni bawili się z konceptem układanki otwierającej wrota do Piekła, snując najdziwaczniejsze historie i pokazując jak bardzo pojemne jest to uniwersum. Gdy filmowy Hellraiser zaczął trafiać na rynek wideo, produkowane przez Dimension Films sequele poniekąd zaczęły przypominać rzeczone komiksy. Nie były bowiem związane fabularnie z główną kwadrologią i bliżej było im do spin-offów. Stanowiły pomniejsze historyjki, w których kostka przemykała gdzieś w tle. Judgement pod względem realizacyjnym może budzić mieszane uczucia, widać bowiem, że jest to film bardzo tani. Trudno też przychylnym okiem spojrzeć na wulgarne nawiązywanie do Siedem (1995) Davida Finchera. A jednak film Gary’ego Tunnicliffe’a ma w sobie zadziwiające pokłady miłości dla serii, co widać po próbie rozszerzenia jej uniwersum. Przedstawiona nam zostaje zupełnie nowa frakcja w Piekle, która pozyskuje dusze, wabiąc swoje ofiary do domu o adresie 55 Ludovico Street. Nieszczęśnik trafia przed oblicze Audytora (w którego wciela się sam Tunnicliffe) i następuje przesłuchanie. Potem strony zapisane treścią zeznań przechodzą w ręce Asesora (John Gulager), który… zjada je, po czym wymiotuje je do specjalnego otworu w ścianie. Wymiociny trafiają do jury – trzech hojnie obdarzonych przez naturę niewiast o pozbawionych skóry twarzach – które ogłasza werdykt: winny. Kolejnym krokiem jest spotkanie z Chirurgiem. Mimo niskiego budżetu, pod względem wizualnym Judgement nie zawodzi, będąc stosownie brutalnym i obrzydliwym. Na uznanie zasługuje także Paul Taylor, który zaskakująco dobrze zastąpił Douga Bradleya w roli Pinheada. Z samym gwoździogłowym demonem dzieje się bardzo ciekawa rzecz na sam koniec filmu i szkoda, że wątek ten nigdy nie doczeka się kontynuacji. Jakkolwiek bym nie wyczekiwał rebootu Davida Brucknera, żal mi Gary’ego Tunnicliffe’a i jego wizji przyszłości serii. Był on bowiem związany z nią od wielu lat, a wyreżyserowany przez niego film, mimo licznych ograniczeń stara się, i w dużej mierze odnosi sukces, aby przywrócić serii choć część jej dawnej świetności. 


2022 – Hellraiser (reż. David Bruckner) – Marcin Mess

2006. Wtedy właśnie pojawiły się pierwsze informacje, upublicznione przez samego Clive’a Barkera, że oto szykuje się dla nas remake klasycznego Hellraisera. Lecz kolejni twórcy mający nad nim pracować zmieniali się jak w kalejdoskopie. A to decydentom nie podobał się scenariusz, a to scenarzyści postanowili porzucić projekt, by zająć się czym innym, a to producenci nagle wpadli na pomysł, aby serię o radosnych praktykach Cenobitów i ich ludzkich miłośników uczynić możliwie najbardziej przebojową i skierowaną do młodzieży… Działo się. Wreszcie jednak rzecz trafiła we właściwe ręce. Oto rebootujący cykl nowy Hellraiser, współprodukowany przez samego Bakera, który po latach sądowych batalii odzyskał prawa do filmowych adaptacji swojej prozy, okazuje się być zdecydowanie najlepszą odsłoną serii od czasów legendarnej „dwójki”. Głównymi winowajcami tego zaskakującego stanu rzeczy są tak reżyser David Bruckner, jak scenarzyści Ben Collins i Luke Piotrowski – zespół odpowiedzialny wcześniej choćby za niezwykle przewrotne ghost story The Night House (2020); choć i osobno panowie stworzyli naprawdę niezłe rzeczy (mocno niedoceniany coming-of-age thriller Super Dark Times [2017] czy “netflixowy” survival/folk-horror Rytuał [2017]). Ich reboot to niski ukłon tak w stronę pierwszych dwóch części cyklu (vide muzyka, autorstwa Bena Lovetta, w pewnych miejscach cytująca klasyczne kompozycje Christophera Younga), jak i literackiego oryginału (to na jego wzór Pinhead jest tutaj kobietą – w tej roli bardzo przekonująco wypada transseksualna aktorka Jamie Clayton). Twórcy nie bali się pójść we własną stronę i postawić na śmiałe modyfikacje starych pomysłów. I tak oto kostka otwierająca wybranym szczęśliwcom wrota piekielnej rozkoszy otrzymuje tu więcej zastosowań, prezentując się jako mechanizm metaforycznie będący osobnym ciałem (mechaniczne ciała to zresztą jeden z wątków przewodnich filmu), a i sami Cenobici zostali częściowo przemodelowani – wyzbyci skórzanych ciuchów mogą rozczarować fanów klimatów BDSM, lecz ciągle nie można odmówić im należytej makabryczności i transgresyjności, gdy przychodzi nam podziwiać ich rozrywane skóry, mięśnie i ścięgna. Cały film, trwający dwie godziny, oparty jest na bardzo fajnej konstrukcji. Pierwsza, bardziej tajemnicza połowa skupia się na dramatycznych losach próbującej pozostać trzeźwą Riley (charakterna Odessa A’Zion), która, rzecz jasna, wchodzi w posiadanie kostki, za sprawą której nasyła na siebie i najbliższych wiadome kłopoty. Pojawianie się Cenobitów jest wtedy, tradycyjnie, jedynie okazjonalne, ale, co czyni je interesującym, twórcy budują wokół nich napięcie drocząc się z widownią; pokazują jedynie urywki oczekiwanych scen, wyraźnie wielbiąc ich nadrealistyczny aspekt i same demoniczne istoty, lecz nie pozwalając nam się nimi nacieszyć. Jakby chcieli stale pobudzać nasz apetyt. I to działa! A kiedy już żądamy odjechanej sieki, filmowcy częstują nas drugą połową filmu, w której zabawa z Cenobitami, rozpad rzeczywistości i (częściowe) przeniesienie do kultowego labiryntu staje się upragnionym daniem głównym. I smakuje jak cholera! Co prawda, można się przyczepić do paru szczegółów – a to jakaś dziura scenariuszowa, a to pusta postać drugoplanowa stworzona, by być mięsem armatnim – ale mniejsza z tym. Nowy Hellraiser to kawał solidnego kina i zdecydowanie czołówka tego generalnie słabego filmowo roku.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*