Come come to the sabbath
Down by the ruined bridge
Witches and demons are coming
Just follow the magic call
(Come to the Sabbath, Merycful Fate)
30 kwietnia. Noc Walpurgi, czyli święto magii, duchów i czarownic. Jej mitologiczny obraz kojarzony jest z sabatami i oddawaniem czci szatanowi. U Celtów zaś, 1 maja to Beltane, rozpoczęcie lata. Nim rozpoczniemy świętowanie, niczym w eggersowskiej Czarownicy, postanowiliśmy stworzyć dla Was specjalną wyliczankę horrorów okultystycznych. W menu znajdą się czarne msze, składanie ofiar z dziewic, orgie, klątwy. Wśród gości natomiast możemy spodziewać się samego Pana Ciemności, Antychrysta, ekskomunikowanych księży, staruszek parających się czarną magią, motocyklistów, lovecraftowskich monstrów, a nawet kilku wampirów. Niezależnie od tego czy kroczycie ścieżką prawej czy lewej ręki przybądźcie na kinomisyjny sabat i skosztujcie pulpy, którą serwują Wam dzisiaj Mateusz R. Orzech, Caligula, Marta Płaza, Justyna Wróblewska, Marcin Mess oraz Michał Mazgaj. Niech się święci!
Justyna Wróblewska
1943 – The Seventh Victim (reż. Mark Robson) – Mateusz R. Orzech
W 1942 roku uzdolniony producent i scenarzysta Val Lewton dołączył do studia RKO, gdzie stanął na czele wydziału produkującego horrory. Ówcześnie gatunek ten był zdominowany przede wszystkim przez mniej lub bardziej gotyckie pozycje ze studia Universal, chętnie powracającego do postaci Draculi czy monstrum Frankensteina. Lewton zamiast naśladować konkurencję oraz zamiast – jak spodziewało się RKO – tworzyć niskobudżetowe, niezbyt ambitne straszaki zdecydował się na produkcję wycyzelowanych, ambitnych filmów grozy, osadzonych głównie we współczesności. W tym celu rozpoczął współpracę z francuskim reżyserem Jacquesem Tourneurem, który stanął za kamerą trzech klasycznych i wpływowych pozycji grozy: Ludzie-koty (1942), proto-slashera The Leopard Man (1943) i Wędrowałam z zombie (1943). Montażystą obu produkcji mających premierę w 1943 roku był Mark Robson, którego praca wywarła tak duże wrażenie na Lewtonie, że ten postanowił go zatrudnić jako reżysera.
Debiutanckim filmem Robsona była Siódma ofiara (1943). Czerpiący inspiracje z mistrzowskich gry cieniami Tourneura obraz Robsona stanowi nastrojowe, opresyjne i ponure połączenie dreszczowca i kina noir, pełne mroku, grozy i niepewności oraz tematycznie znacznie wyprzedzające swoje czasy. Akcja toczy się wokół kobiety, która poszukuje swojej zaginionej siostry; ta, jak się okazuje, wmieszała się w satanistyczny kult, prowadzony przez nowojorskie elity. Wątki satanistyczne wydają się mieć silny wpływ na późniejsze produkcje grozy ze szczególnym wskazaniem na Dziecko Rosemary (1968); ponadto znajdziemy u Robsona scenę prysznicową, zwiastującą podobną w Psychozie (1960). Plotki głoszą, że reżyser w okresie preprodukcji został anonimowo zaproszony w roli obserwatora na prawdziwe spotkanie satanistów-bogaczy, a nawet że spotkanie to odbyło się w tym samym apartamencie, w jakim wiele lat później Polański będzie kręcił swój satanistyczny horror.
Siódma ofiara to jednak nie tylko dreszczowiec z satanistyczną intrygą, to przede wszystkim nowatorskie podejście do różnych ówczesnych tematów tabu, jak homoseksualizmu czy nihilizmu. Film wyróżnia się na tle kina lat 40. podejściem do kobiecych postaci, które nie są jedynie atrakcyjnym tłem czy postaciami, charakteryzowanymi jako pragnące służyć mężczyznom. U Robsona i Lewtona są one prowadzącą siłą, starają się chwycić swój los we własne ręce i nie dają sobą pomiatać, przez co Siódma ofiara nabiera feministycznego sznytu. Produkcja poza tym dość wyraźnie sugeruje, że zaginiona siostra, imieniem Jacqueline żyła w lesbijskim związku. Zmuszenie jej do małżeństwa z mężczyzną oraz stłumienia własnej seksualności wynikają tragedią i cierpieniem. Te zaś przekuwają się na nihilistyczny wydźwięk, gdzie satanistyczny kult może być postrzegany jako symbol opresji, a prawdziwym antagonistą okazuje się być seksistowskie, homofobiczne społeczeństwo. Osaczona z każdej strony, zarówno fizycznie, jak i mentalnie Jacqueline w pełni czuje bezsens swojego istnienia, co prowadzi ją do samobójstwa, jawiącego się jako wyzwolenie z ziemskiej udręki. Val Lewton powiedział w tym kontekście, że przesłanie filmu brzmi: „śmierć może być dobra”. Rozwiązanie to nie dość, że nie przynosi widzom satysfakcji, to w dodatku stoi w zupełnej kontrze wobec ówczesnego kina amerykańskiego i Kodeksu Haysa.
1968 – The Satanist (reż. Zoltan G. Spencer) – Caligula
Pisarz przeprowadza się wraz z żoną na spokojne przedmieście, aby odpocząć po wyczerpujących doświadczeniach związanych z pisaniem ostatniej książki. Pewnego dnia para bierze udział w niegroźnym wypadku samochodowym, w wyniku którego zapoznają się ze swoją nową sąsiadką. Kobieta zaprasza ich do domu i opowiada o swojej fascynacji okultyzmem. Wyjawia również, że przygotowuje duże „przyjęcie”, w którym wezmą udział jej znajomi o podobnych zainteresowaniach… Obraz Zoltana G. Spencera to tanie kino (s)eksploatacji inkorporujące modną w tamtym okresie tematykę satanizmu (film miał swoją premierę zaledwie 9 dni po Dziecku Rosemary). Przez lata był uznawany za zaginiony, pierwszy pokaz od lat 70. miał miejsce w 2014 roku na Exhumed Films’ „Lost” Film Festival. Ciężko wprawdzie mówić w tym przypadku o zapomnianej perle gatunku, jednak koneserzy frywolnych – i zarazem zgoła niewinnych z dzisiejszej perspektywy – nudie cuties zapewne docenią jego staromodny wdzięk. Jak w przypadku wielu kręconych niskim kosztem „eksploatacyjniaków” z dekady, raczeni jesteśmy tutaj narracją z offu, czarno-białe kadry są niedoświetlone (choć jednocześnie prezentują się całkiem stylowo), aktorstwo jest amatorskie, a fabuła wątła i pretekstowa. W zamian dostajemy dużą porcję golizny, która wypełnia godzinny seans po brzegi. I przyjemną dla ucha ścieżkę dźwiękową wygrywaną na sitarze. Wyobrażenia twórców na temat czcicieli diabła są tu oczywiście wybitnie stereotypowe, niemniej finałowa Czarna Msza połączona z orgią, choć bawi miejscami nieporadnością wykonania, ma w sobie również niepokojący pierwiastek, zwłaszcza gdy do akcji wkraczają kapłani z kozimi maskami gwałcący odurzoną żonę głównego bohatera. Zakurzona ogółem to ramotka, warta jednak odnotowania jako jedna z pierwszych prób ożenienia erotyki z „diabelskimi” klimatami.
1972 – All the Colours of the Dark (reż. Sergio Martino) – Marcin Mess
Jak wiadomo, Dziecko Rosemary (1968) odniosło wielki sukces komercyjny, co przyniosło światu kina falę horrorów oscylujących wokół tematyki satanizmu. Włosi nie byliby sobą, gdyby nie dołożyli i kilku cegiełek od siebie, a jedną z nich były Wszystkie kolory ciemności. Film jest hybrydowy, gdyż miesza wątki okultystyczne z klasyczną formułą giallo (jak powtarzają wybrani spece od włoszczyzny, vide Mikel Koven i Kim Newman, mowa o tzw. giallo fantastico), co czyni go niekoniecznie jednym z najlepszych, ale na pewno jednym z najciekawszych reprezentantów żółtej pulpy. Wyreżyserowany przez jednego z jej mistrzów, prezentuje niezwykle dopracowaną stronę audiowizualną, głęboko zakorzenioną w surrealizmie i ekspresjonizmie, a za sprawą swojej krzykliwości i przerysowania regularnie zmierzającą też w stronę swoistego komiksu. Główną bohaterką jest Jane (grana przez „królową giallo” Edwige Fenech) – neurotyczka świeżo po wypadku samochodowym, rezultatem którego poroniła. Co więcej, kobietę dręczą wspomnienia z dzieciństwa, kiedy była świadkiem mordu dokonanego na jej matce. Nie otrzymuje ona odpowiedniego wsparcia od swojego chłopaka (George Hilton!), wizyty u psychiatry nie wydają się być wystarczające, a w międzyczasie zaczyna ją śledzić tajemniczy mężczyzna o demonicznych oczach (psychopatyczny jak zwykle Ivan Rassimov). Wkrótce jednak Jane poznaje swoją nową sąsiadkę, która obiecując jej lekarstwo na jej traumy zabiera ją na satanistyczny rytuał… Wszystkie kolory ciemności to pod kątem przejaskrawienia prawdziwa jazda bez trzymanki. Martino regularnie zamazuje granice między jawą a snem i urojeniami, prezentując życie bohaterki jako nieustanny koszmar, z którego nie może się wybudzić. Również i sam widz bywa więc zdezorientowany, choć opowieść pozostaje przy tym w miarę prosta. Wprowadzanie doń (kontrolowanego) chaosu, surrealnej poetyki, psychodelicznej atmosfery i wątku nadprzyrodzonego przynosi mieszankę bardzo umowną i bardzo interesującą. Oto wszakże przebojowe giallo na stricte horrorowych sterydach, nie udające nadnaturalnej grozy, by zaskoczyć w finale urealniającym wszystko punktem zwrotnym – jak to czyni większość gotyckich przedstawicieli gatunku – lecz od początku do końca ukazujące opowieść zakotwiczoną w piekle. Co prawda, obywa się bez obecności rogatego. Jednakowoż seans tej urokliwej pulpy musiał mu przynieść niemało frajdy.
1973 – Black Magic Rites (reż. Renato Polselli) – Justyna Wróblewska
W pewnym sensie Black Magic Rites (aka The Reincarnation of Isabel) stanowi kwintesencję wszystkiego za co kocham lata 70. Neonowe, bavowsko-argentowskie kolory, psychodeliczna muzyka, czarownice i wampiry, krwawy kult i masa erotyki. Problem tkwi w tym, że jest to jednocześnie film niesamowicie chaotyczny, a miejscami wręcz komiczny. Dla wielu zapewne kiczowaty i zwyczajnie zły. Nie pisałabym jednak o nim, gdyby nie zafascynował mnie całym swoim dziwacznym urokiem. Za reżyserię odpowiada Renato Polselli, znany chociażby z równie interesującego, co oślizgłego, giallo Delirium (1972) czy gotyckiego horroru The Vampire and the Ballerina (1960). Akcja filmu toczy się w gotyckim zamku do którego przybywa grupa gości w celu wyprawienia przyjęcia. Nie wiedzą oni jednak, że podziemia zamieszkiwane są przez grupę wampirów, która przechowuje w nich ciało czarownicy (nieruchome, przykute do ściany, z dziurą w klatce piersiowej) przed wiekami pozbawionej serca i spalonej na stosie. By ożywić Isabel (Rita Calderoni) potrzeba im serc i oczu dziewic. Dostarczą ich, rzecz jasna, członkinie wspomnianego przyjęcia (które bynajmniej dziewic nie przypominają, ale któż to może zrozumieć…). Co więcej, każdy z bohaterów teraźniejszych wydarzeń do złudzenia przypomina postacie ukazane w retrospekcjach dotyczących śmierci Isabel. Kochankiem czarownicy, który poprzysięga zemstę za morderstwo kobiety, okazuje się zaś… hrabia Dracula, który zaprzedał duszę diabłu. Prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. Choć fabuła może wydawać się w miarę koherentna, to w rzeczywistości ciężko się w niej połapać. Dzieje się tak m.in. za sprawą wyjątkowo dziwacznego montażu, retrospekcji wyskakujących jak z kapelusza w najmniej spodziewanych momentach czy nietypowych kątów ustawienia kamery. W połączeniu z psychodeliczną ścieżką dźwiękową, żywą kolorystyką, 70’sową estetyką i wyjątkowo przerysowaną grą aktorską tworzy to wrażenie obcowania z szalonym, gorączkowym snem w duchu de sade’owskiego rozpasania. Powiedzmy to otwarcie, Black Magic Rites to kompletnie bezwstydna eksploatacja. Polselli za nic ma jakiekolwiek zasady dobrego smaku i umiarkowania. Postacie zachowują się irracjonalnie, wygłaszają kuriozalne kwestie, a wszystko sprowadza się w gruncie rzeczy do ukazania wdzięków aktorek i zaangażowania ich w czynności seksualne. Być może tak właśnie wyglądałaby Maska szatana (1960), gdyby Bava tworzył ją na kwasie. W pewnym momencie, w filmie pada kwestia: “nawet nie próbuj tego zrozumieć”. Myślę, że jest ona doskonałym podsumowaniem całości.
1973 – Mesjasz zła (reż. Willard Huyck / Gloria Katz) – Marta Płaza
Mesjasz zła to jeden z tych filmów, które toczą się lewniwie, ale przy tym też sukcesywnie budują atmosferę grozy. Warto dać mu szansę, mimo że pierwsze minuty mogą nie zapowiadać tego z jak perfekcyjnie wyważoną grozą będziemy mieć do czynienia. Główną bohaterką jest Arlette, która przybywa do opuszczonego kalifornijskiego miasteczka w poszukiwaniu swojego zaginionego ojca-artysty. Na miejscu trafia w sam środek serii dziwacznych incydentów. W jego opuszczonym domu kobieta znajduje niepokojące pop artowe prace i dziennik pełen opisów koszmarnych wizji. Właściciel galerii nie kojarzy dokonań mężczyzny, o którego tak naprawdę nikt nie pyta. Przypadkowe spotkanie wyzwolonej grupy prowadzi z kolei do wysłuchania historii jednego z tajemniczych mężczyzn o „krwawym księżycu” i „mrocznym nieznajomym”, który niedługo powróci, a całe miasto zostanie opanowane przez zło. Arlette na koniec zosje ostrzeżona przed swoim ojcem, który jest już „jednym z nich” – mieszkańców czekających na nadejście tytułowego mesjasza. Najgorsze dopiero przed nami. Film reżyserskiego duetu, który w tym samym roku miał jeszcze odpowiadać za scenariusz do kultowego Amerykańskiego graffiti, to estetyczna jazda bez trzymanki, trochę w duchu Romero, trochę Lovecrafta. Opowieść znakomicie chwyta tę upiorną atmosferę odizolowanego miasteczka, żywiącego się (dosłownie) krwią, flakami, mistycyzmem i pełnym napięcia oczekiwaniem na nadejście Guru. Długo można by opowiadać też o stylowości zdjęć, kompozycji kadrów i doskonale sączącej się onirycznej, niemal narkotycznej atmosferze. Dobrze działa to wyciszenie akcji, oparcie narracji na pozornej normalności (tylko od czasu do czasu przerywanej surrealistycznymi wizjami). Łatwo dać się ponieść temu sennemu tripowi, dzięki któremu tym mocniej doświadczamy tych najdoskonalszych i najbardziej upiornych momentów, wiążących akcję w nietuzinkowy sposób. Scena w kinie to groza w stanie czystym. Scena w supermarkecie wytrąca z równowagi. A sam film? Film jest jednym z tych przykładów, dla których warto odkrywać kino poprzez schodzenie ze ścieżek oczywistych wyborów, bo może odwdzięczyć się właśnie tak doskonałymi doświadczeniami.
1976 – Córka dla diabła (reż. Peter Sykes) – Caligula
Okultyzm w wydaniu (późno-)hammerowskim. Christopher Lee wciela się w księdza Raynera, przywódcę wyklętego przez kościół katolicki kultu. Duchowny jest de facto czcicielem diabła i właśnie wespół ze swymi współwyznawcami przygotowuje się na nadejście Astarotha. W sprowadzeniu demona na ziemię ma mu pomóc młoda podopieczna Catherine (Nastassja Kinski)… Osadzona współcześnie historia nie należy do skomplikowanych, roi się w niej ponadto od gatunkowych klisz i elementów niekoniecznie dostatecznie przemyślanych (cały pomysł z narodzinami Złego jest tu tak przekombinowany, że wywołuje w najlepszym razie wzruszenie ramion). Mimo tego film Petera Sykesa trzyma klimat właściwy większości produkcji legendarnej wytwórni i ma kilka asów w rękawie. Największym spośród nich jest z pewnością obsada, pośród której znajdziemy Richarda Widmarka (w głównej roli autora bestsellerowych horrorów, który stara się uchronić Catherine przed zgubą), Honor Blackman, Denholma Elliotta oraz wspomnianego, niezawodnego Lee i obdarzoną obezwładniającą urodą Kinski (która na etapie kręcenia miała zaledwie czternaście lat, co nie przeszkodziło twórcom w zaangażowaniu aktorki do rozbieranej sceny, która ma miejsce na samym końcu filmu). Miłośnicy satanicznej grozy docenią ponadto bluźnierczą symbolikę (Astaroth ujeżdżający wielki odwrócony krzyż, atrakcje pokroju gumowych potworów zakradających się pod kiecki dziewic i stonowane, ale obecne, nuty orgiastyczne (wszak wyznawcy Rogatego lubią od czasu do czasu poszaleć). Córka dla diabła skutecznie sprawdza się zatem jako mieszanka motywów znanych z Dziecka Rosemary (1968) i Omenu (1976, co ciekawe film Richarda Donnera miał swoją premierę 3 miesiące po omawianej pozycji), z akcją osadzoną w tętniącym życiem Londynie. Dennis Wheatley, na którego powieści oparto scenariusz, nazwał gotowy obraz „obscenicznym” i obraził się za brak wierności książce, zapowiadając jednocześnie, że wytwórnia więcej nie położy łap na jego materiale (wcześniej zekranizowali również The Devil Rides Out [1968]). Chłop wykrakał, albowiem dla Hammera istotnie był to łabędzi śpiew – po młodszym o trzy lata Dama zniknęła (1979) studio zamknęło podwoje na kolejne trzy dekady (nie licząc telewizyjnych serii Hammer House of Horror [1980] oraz Hammer House of Mystery and Suspense [1984-85]), by powrócić w 2008 roku z Beyond the Rave.
1978 – Satan’s Blood (reż. Carlos Puerto) – Justyna Wróblewska
Jednym z najciekawszych dzieł powstałych na bazie sukcesu Dziecka Rosemary (1968) jest Satan’s Blood wyreżyserowane przez Carlosa Puerto w post-frankistowskiej, a więc uwolnionej od wszelkich dławiących zakazów, Hiszpanii. A zaczyna się ono od krótkiego wykładu na temat wyznawców szatana i niebezpieczeństw jakie się z nimi wiążą. Dla zobrazowania tej, jakże poważnej, tematyki na “scenę” wkraczają zakapturzone postacie, które podczas czarnej mszy składają w ofierze kobietę. Następuje wyjątkowo oślizgła scena gwałtu i morderstwa. My tymczasem przenosimy się, by poznać naszych protagonistów. Ana (Mariana Karr) i Andres (José María Guillén) to zwyczajne, młode małżeństwo spodziewające się dziecka. Podczas niedzielnej przejażdżki zostają zaczepieni przez inną parę – Bruno (Ángel Aranda) i Bertę (Sandra Alberti). Mężczyzna twierdzi, że zna Andresa ze szkoły i zaprasza małżonków do swojej letniej rezydencji. Ci, najwidoczniej nie zapoznani z ostrzeżeniami prezentowanymi na początku filmu, dość niepewnie zgadzają się. Na miejscu okazuje się, że dom stoi na kompletnym odludziu, a gospodarze mają dość nietypowe zainteresowania. W domu roi się od okultystycznych ksiąg, przedmiotów rytualnych i obrazów pokroju Baphometa Eliphasa Léviego. Nie zniechęca to bynajmniej Any, która interesuje się magiczną stroną rzeczywistości. Dziwne zachowanie gospodarzy – usilne próby pozbycia się psa Any czy… potajemne jedzenie surowego, krwistego mięsa – zostaje zaś złożone na karb ekscentryzmu. W końcu pada propozycja – a może by tak skontaktować się z zaświatami? Berta wyciąga tablicę ouija i rozpoczyna się seans spirytystyczny podczas którego głęboko skrywane sekrety uczestników wychodzą na jaw. Gdy po wszystkim Ana i Andres chcą wrócić do domu okazuje się, że burza uniemożliwiła przejazd. Zostają więc na noc. I taka oto rozkręca się spirala dziwnych, przerażających wydarzeń. Widza czekają zaś nie lada atrakcje – poczynając od pysznej orgii o północy, w której udział wezmą obie pary, przez cudownie epicką litanię do szatana, dzięki której poznacie epitety o jakich nawet Wam się nie śniło (Prince of rape and fornication, Father of incest, Prince of necrophilia, Serpent of Genesis!), po odwiedziny przerażającej, porcelanowej lalki i typa spod ciemnej gwiazdy, który będzie próbował zgwałcić Anę. Padnie też kilka trupów, a my dowiemy się jaki odrażający sekret skrywa obwarczana przez psa, tajemnicza zamrażarka. Na jednej, szalonej nocy się jednak nie skończy, bowiem rano okaże się, że samochód małżeństwa jest zepsuty. Och, co za nieszczęśliwy przypadek! I tak oto, gdy będziemy już podejrzewać kto z czwórki bohaterów nie opuści domu żywym, nastąpi mała niespodzianka. Wszystko to zaś zaprowadzi nas do cudownie przewrotnego zakończenia. Choć Satan’s Blood rozwija się dość niespiesznie to od samego początku wywołuje podskórny niepokój i utrzymuje nas w nim do samego końca. To niezwykle klimatyczne arcydzieło nie szczędzi nam typowo 70’sowego sleazu w postaci seksu i nagości, jednocześnie grając mroczną i tajemniczą atmosferą. Seans obowiązkowy dla każdego fana euro-horroru.
1978 – Damned in Venice (reż. Ugo Liberatore) – Michał Mazgaj
Bohaterami filmu jest osierocone rodzeństwo. Mark (Renato Cestie) jest ekscentrycznym niewidomym chłopakiem odzyskującym wzrok tylko w chwili, gdy doświadcza wizji przyszłości. Z powodu swojego daru sprawia on problemy swojej siostrze Christine (Rena Niehaus). Dar chłopaka przybiera na sile, kiedy oboje trafiają pod opiekę krewnych prowadzących pensjonat w Wenecji. Wizje, których Mark doświadcza stają się coraz bardziej makabryczne i surrealistyczne. Jedna z nich ukazuje Christine uprawiającą seks z jednym z tajemniczych gości pensjonatu. Niedługo później dziewczyna zachodzi w ciążę, mimo iż jest dziewicą. Damned in Venice próbuje wywołać u widza podobne wrażenia co Dziecko Rosemary (1968) Romana Polańskiego, operując pełną niedomówień fabułą doprawioną jeszcze typowym dla włoskiego horroru oniryzmem. Groza stanowi tu element drugoplanowy; jest pretekstem do dramatu psychologicznego, w ramach którego bohaterowie konfrontują się ze swoimi wewnętrznymi demonami i stopniowo zaczynają tracić kontakt z rzeczywistością. A czy moce nadprzyrodzone mają w tym wszystkim faktyczny udział – tego nie dowiadujemy się nigdy. Mark na przykład dowiaduje się, że w podziemiach pensjonatu znajduje się studnia, której woda może mieć uzdrawiające właściwości, regularnie więc ją odwiedza i przemywa sobie oczy. Ponieważ pokazane zostaje nam pływające w niej robactwo możemy uznać, że jakaś diaboliczna siła wpływa na widzenia Marka i oddziałuje też na jego zachowania. Jednocześnie jednak chłopak jest mocno przywiązany do swojej siostry i część jego czynów można tłumaczyć zwykłą zazdrością. Christine z kolei może być zarówno postrzegana jako matka Antychrysta lub jako dojrzewająca kobieta, która faktycznie oddała się mężczyźnie, do którego czuła pociąg. Wiemy bowiem, że opieka nad niepełnosprawnym bratem wywołuje u niej mnóstwo frustracji, a jej związek z malarzem Giorgiem (Fabio Gamma) nie jest do końca udany. Sam Giorgio przechodzi przez największe załamanie, bo choć decyduje się na ślub wskutek ciąży Christine, tak szybko zaczyna przytłaczać go świadomość, że jego ukochana była niewierna, a on sam będzie wychowywać nie swoje dziecko. Rezultatem jest powolny, odrealniony, ale też zaskakująco przygnębiający film. Liberatore komplementuje historię o rozwoju szaleństwa zimną paletą barw, w której dominują odcienie niebieskiego. A fakt, że za wszystkimi ponurymi wydarzeniami stać mogą demoniczne siły pragnące zniszczyć świat tylko dodają Damned in Venice fatalizmu.
1980 – Beyond Terror (reż. Tomás Aznar) – Justyna Wróblewska
Połączenie bikerskiej eksploatacji, quinqui (hiszpańskie filmy opowiadające o losach młodocianych bandytów), okultystycznego horroru, Grobowców ślepej śmierci (1972) i kina zemsty prosto z Hiszpanii? Brzmi cudownie, czyż nie? I takie właśnie jest. Gang rabusiów na motocyklach napada na przydrożny bar co kończy się niespodziewaną masakrą (tzw. robbery gone bad). By zabezpieczyć się podczas ucieczki biorą zakładników w postaci pary burżuazyjnych kochanków. Cała ferajna zatrzymuje się w przypadkowym domu, by odpocząć i zmienić (czytaj: ukraść) środek transportu. Na miejscu zastają bogatą staruszkę i jej wnuka. Bandyci katują kobietę i zamykają chłopca w pokoju, a podczas ucieczki podpalają dom, by spłonął wraz z jego mieszkańcami. Okazuje się jednak, że źle trafili. Staruszka jest praktykantką czarnej magii i ostatkami sił wzywa Księcia Ciemności, by pomścił jej krzywdy. Od tej pory nasi antybohaterowie zaczynają doświadczać dziwnych zdarzeń. Zaczyna się od wywołujących ciarki dźwięków płynących z radia, a kończy zupełną utratą kontroli nad samochodem, który rozbija się o ruiny kościoła. Uwięzieni na kompletnym odludziu motocykliści inicjują serię bluźnierczych zabaw, podczas gdy zakładnicy rozmyślają jak wydostać się z sytuacji. A przynajmniej jeden z nich, bowiem żądna przygód Linda, bogata dama, która wcześniej zdradzała męża z kochankiem, teraz zdradza kochanka z liderem motocyklistów. Urażony Jorge postanawia więc uciec sam, ale samochód, którym odjeżdża staje w płomieniach. Klątwa rzucona przez staruszkę zaczyna kolejno dosięgać każdego z uczestników wydarzeń. W międzyczasie okaże się, że w podziemiach ruin znajdują się zmumifikowane zwłoki mnichów, którzy prawdopodobnie skrywali tam wielkie bogactwa. Jak nietrudno zgadnąć, w jednej z najbardziej pamiętnych scen, mnisi ożyją i, niczym templariusze ze wspomnianych Grobowców, rozprawią się z jednym z intruzów. Dlaczego tylko jednym? Dlatego, że cała zabawa polega na tym, że na każdą z postaci czeka inny rodzaj śmierci, z wybuchającą głową na czele. I choć film rozkręca się powoli, warto poczekać na atrakcje, które dla nas przygotowano. Zwłaszcza, że niczym w klasycznym kinie zemsty, to właśnie na karę czekamy najbardziej. Zarówno gang motocyklistów, jak i ich zakładnicy, to wyjątkowo antypatyczne indywidua. Rabusie są wyjątkowo okrutni i bezwzględni, ci drudzy zaś reprezentują sobą egoistyczną burżuazję. Nie będą oni jednak wyłącznie pozbawionym charakteru mięsem armatnim, dzięki skrawkom rozmów uda nam się choć odrobinę wniknąć w ich motywację (gdzieś tam, w ramach podzięki za lata miłościwego panowania dyktatury i Kościoła, przewinie się nawet wątek kościelnej pedofilii). Ciekawym motywem jest również Danse Macabre przedstawiona na kościelnym malunku. Po śmierci każdego z antagonistów na magicznym obrazie pojawi się nowa trupia czaszka. Takimi właśnie drobnymi szczegółami, ciągłym poczuciem nadchodzącego zagrożenia i aurą gotyckości bijącą z ruin zbudowany jest niesamowity klimat Beyond Terror. Warto również zwrócić uwagę na subtelnie antyestablishmentową wymowę dzieła, które co jakiś czas podkreśla sprzeciw wobec narzucanych, konserwatywnych wartości (widać to chociażby w trakcie przemowy Nico podczas zabaw w “czarną mszę” w kościele). Rozliczanie z polityczną przeszłością kraju trwało w najlepsze.
1988 – Sabat czarownic (reż. Marco Bellocchio) – Michał Mazgaj
David (Daniel Ezralow) jest początkującym psychiatrą. Pewnego dnia zostaje mu powierzone zadanie udania się do tajemniczej wioski, w celu zbadania kobiety odpowiedzialnej za zabójstwo leśniczego. Uważająca siebie za czarownicę kobieta (Beatrice Dalle) szybko staje się obiektem niezdrowej fascynacji bohatera, który coraz bardziej zatraca się w świecie fantazji, zaniedbując przy tym swoją żonę Christine (Corinne Touzet). Sabat czarownic to jedno z ciekawszych dokonań włoskiego horroru w dziedzinie filmowego oniryzmu, a także wyróżniający się na tle innych realizacji przedstawiciel gatunku w ogóle. Nie jest on dziełem krwawym, a wbrew tytułowi i poruszanej przezeń tematyce, taka ikonografia jak satanistyczne rytuały w ogóle w nim nie występuje. Jak to w tego typu filmach bywa, fabuła jest pełna niedomówień; nie dowiadujemy się, czy leczona przez Davida kobieta rzuciła na niego urok i faktycznie jest czarownicą, czy może sceny snów i wizji na jawie są tylko i wyłącznie wytworem wyobraźni głównego bohatera. Jednoznaczne odczytanie filmu nie jest jednak możliwe, twórcy bowiem niemal cały czas udzielają widzowi sprzecznych ze sobą informacji przemawiających za jedną bądź drugą ścieżką interpretacyjną. Przykładowo: otwierająca film sekwencja przedstawia sen Davida. Śni on o kobiecie wyglądającej dokładnie jak jego przyszła pacjentka. Można przypuszczać, że spotkanie Davida z domniemaną czarownicą zostało zaaranżowane przez diabelskie moce, z drugiej strony, w świetle późniejszych wydarzeń scena ta może odzwierciedlać ukryte fantazje protagonisty. David nie jest bowiem szczęśliwy w swoim małżeństwie i zdaje się szukać od niego ucieczki. Fascynacja pacjentką ogarnia go zadziwiająco szybko, a wizjom brania udziału w sabacie pozwala pochłonąć się bez reszty, przy jednoczesnym brutalnym zdystansowaniu się do Christine. Za fantazyjnym charakterem filmu Bellocchio przemawia także sam tytułowy sabat, który jest wolny od składania ofiar i praktykowaniu okultystycznych obrzędów. Zostaje on pokazany jako po prostu grupę ludzi, którzy nocą przy ogniskach oddają się orgiastycznym tańcom. Sabat nie służy więc oddawaniu czci demonom, lecz wyzwoleniu swojej witalistycznej energii. Nic tu więc nie jest jednoznaczne, a pod płaszczykiem pokręconej, niejasnej fabuły Bellocchio porusza bogactwo tematów: rozpad małżeństwa, ucieczka od rzeczywistości czy fascynacja femme fatale. Nie jest to więc typowy przedstawiciel gatunku i na pewno nie przypadnie on do gustu każdemu, jest on jednak dziełem na tyle gęstym, że wręcz zachęca, aby do niego wracać i przyglądać mu się uważniej.
1993 – Dark Waters (reż. Mariano Baino) – Marcin Mess
Noc. Odizolowana od świata wysepka. W znajdującym się na jej terenie kościele ksiądz szykuje się powoli do zamknięcia przybytku. Gwałtowny sztorm zdaje się jednak atakować nagle rozpadające się miejsce i mężczyzna wkrótce ginie. Próbująca się wcześniej do niego dostać zakonnica, dzierżąc tajemniczy medalion, udaje się na pobliskie skarpy, z których zostaje zaraz zepchnięta i również ginie. Inne zakonnice zbierają fragmenty medalionu i udają się do podziemi klasztoru odprawić mszę. Mija 20 lat. Obserwujemy bliźniaczo podobną mszę. Podgląda ją też młoda kobieta, która zostaje zaatakowana od tyłu. Ktoś wpada w szał i kilkanaście razy dźga ją nożem w plecy. Krew z jej ciała miesza się z wodą spływającą na drewnianego Chrystusa powieszonego na krzyżu piętro niżej. Pewna niewidoma staruszka maluje obraz przedstawiający Chrystusa we krwi i leżące nad nim zwłoki wspomnianej dziewczyny. Tymczasem do klasztoru wybiera się właśnie majętna Elizabeth, aby odnaleźć odpowiedzi na kilka pytań dotyczących jej przeszłości… Kręcone na terenie Ukrainy Dark Waters to kawał potężnego horroru, który już opisaną wyżej sekwencją otwierającą potrafi wgnieść w fotel. Prosta, ale bardzo tajemnicza fabuła z paroma pięknie pulpowymi punktami zwrotnymi, enigmatyczne i czasem dosyć groteskowe postaci, przepiękne, bardzo plastyczne zdjęcia, minimalna liczba dialogów, bardzo sugestywny montaż, względnie luźna konstrukcja scenariusza zakotwiczona w sztuce surrealizmu, stale wylewającą się z ekranu, na zmianę ponura i melancholijna muzyka Igora Clarka, będąca rezultatem tego wszystkiego atmosfera nieustannego obłędu i koszmaru sennego. W swoim niestety jedynym pełnometrażowym filmie Mariano Baino prezentuje się jako prawdziwy mistrz celuloidowej grozy, mądrze czerpiąc inspiracje z wcześniejszych klasyków włoszczyzny – od Suspirii (1977) i Inferno (1980), przez Miasto żywej śmierci (1980), po The Church (1989) – a przy okazji pisząc szczery list miłosny do „Samotnika z Providence”. Obłąkane i agresywne zakonnice wyglądają tu cudownie szatańsko – zwłaszcza gdy suną nocą niczym zahipnotyzowane dźwigając wielkie płonące krzyże – choć Bestia, jaką próbuje się tu sprowadzić na Ziemię, nie pochodzi bynajmniej z tego piekła, o jakim uczą nas w szkołach. Sama Elizabeth jawi się zaś jako – kolejny we włoskim kinie – przykład Alicji błądzącej w Niewłaściwej Krainie, aczkolwiek nie ona będzie tu ostatecznie najciekawszą postacią… W skrócie: Dark Waters to jeden z najlepszych debiutów w historii kina grozy. I zapewne ostatni wielki włoski horror. Mielibyśmy ich pewnie jeszcze kilka, gdyby tylko reżyser nakręcił więcej.
1996 – Arcane Sorcerer (reż. Pupi Avati) – Caligula
Połowa XVIII wieku. Kleryk Giacomo (Stefano Dionisi) zostaje wydalony z seminarium za zbałamucenie i zapłodnienie młodej dziewczyny, którą następnie zmusił do dokonania aborcji. Szukając miejsca, w którym mógłby przeczekać burzę, chłopak przyjmuje propozycję zostania sekretarzem ekskomunikowanego księdza. W tym celu udaje się do położonej na odludziu posiadłości, by zająć miejsce zmarłego w niejasnych okolicznościach Nerio. Jak się okazuje, odseparowany od lat od świata Monsignore kontynuuje w swej pustelni okultystyczne praktyki, za które został wydalony z Kościoła i próbuje nawiązać kontakt z pewnym tajemniczym bytem… Arcane Sorcerer aka The Mysterious Enchanter przez niektórych uznawany jest za domknięcie nieformalnej trylogii, w skład której wchodzą również Dom śmiejących się okien (1976) oraz Zeder (1983). Choć pomiędzy filmami nie ma żadnych bezpośrednich powiązań fabularnych, to w każdym powracają te same, bliźniacze tropy: ezoteryzm, motyw powrotu zza grobu czy wywiedziona z giallo figura domorosłego detektywa „mimo woli”. Podobnie też jak w obu wspomnianych, uznanych klasykach włoskiej grozy, tak i tu na pierwszym miejscu jest tajemnica związana z haniebnymi praktykami. Wprawdzie tym razem Avati wydaje się dysponować znacznie mniejszym budżetem, toteż i skala przedsięwzięcia jest znacznie skromniejsza, a wymiar historii bardziej kameralny. Co nie oznacza, że mamy od razu do czynienia z pierwszą lepszą taniochą z kręgów direct-to-video: Włoch przywiązuje dużą wagę do realiów portretowanych czasów, dba o detale, kostiumy, scenografię. W dwóch przypadkach zmuszony jest uciec się do zastosowania prostych efektów specjalnych, które wyglądają zgoła archaicznie, ale z miejsca mu się to wybacza, bo atmosfera w trakcie seansu jest tak gęsta, że dosłownie wbija widza w fotel. Miłośnicy krwawych atrakcji obejdą się w tym przypadku smakiem, ale nikt kto widział wcześniejsze horrory Avatiego nie będzie raczej oczekiwał po tym twórcy gore lub natłoku akcji – to kino stojące nastrojem, budzące niepokój, z rzadka uderzające widza jakimś makabrycznym elementem. Jest tu ponadto miejsce na kolejny w dorobku reżysera wyborny finał. Rzecz skromna, bo z czasów gdy Włosi zapomnieli niemal całkowicie o istnieniu kina gatunkowego, ale może i przez to niezwykle satysfakcjonująca.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis