Szanowne, Szanowni! Czas na kolejny odcinek Wielogłosu. Tym razem prezentujemy w nim swoje opinie na temat 10-odcinkowego serialu Nicolasa Windinga Refna, nakręconego dla Amazon Studios. Piszą o nim, głównie chwaląc go, choć czasem trochę karcąc, cztery osoby – Oskar Dziki, Piotr Kuszyński, Antoni Urbanowicz i Marcin Mess. Zapraszamy do lektury (i ewentualnego dołączenia do dyskusji!).
Too Old to Die Young to dla mnie najlepsze doświadczenie serialowe od czasu trzeciego sezonu Twin Peaks (2017). Wielka w tym zasługa mojej bezgranicznej wręcz sympatii dla stylu i podejścia Nicolasa Windinga Refna. Stąd też nie pozostaje mi nic innego, jak podpisać się pod słowami (współ)scenarzysty Eda Brubakera, że „to najbardziej Refnowska rzecz, jaka powstała!”. Bo po dziesięciu pełnometrażowych filmach podzielony na epizody format serialu pozwolił mu w pełni przelać swoją kinofliską miłość na nasze domowe ekrany. Zbudowany na ikonicznych dla reżysera kliszach, jak milczący, wiecznie wycofany bohater i nieustannie jarzący się blask neonów, serial snuje się 13 godzin poprzez najciemniejsze zakamarki ludzkich dusz. To upadły świat, gdzie przemoc jest dla wielu jedyną napędową życia. Gdzie każdy chciałby być odrobinę bliżej nieba. Kręcący gejowskie porno gangsterzy, schizofrenicy, weterani wojenni czy członkowie Yakuzy. Scenariusz to najwyższej klasy koktajl charakterologiczny. Pierwsze trzy godziny to mieszanka stylizowanej przemocy i ospałego, hipnotycznego stylu ukazywania ujęć. Ale już w trzecim odcinku Too Old To Die Young wprowadza dwójkę najciekawszych postaci, etatowego zabójcę Viggo (John Hawkes) i jego szefową Dianę (Jena Malone). Choć nie jest nam to powiedziane wprost, ich działania robią tutaj za swoisty kompas moralny, a ich relacja jest miłą odskocznią od jałowego klimatu znieczulicy. Jednak nie brakuje tutaj również masy specyficznego humoru, głównie skondensowanego pod postacią miejsca pracy Martina – gliniarza, wokół którego wydaje się kręcić cała historia – oraz mocno ironicznego pościgu wzbijającego się na wyżyny autoironii. W najbardziej spójny sposób można zdekonstruować serial jako katartyczny thriller ery #metoo, w którym vademecum na nieuchronnie zbliżającą się apokalipsę stanowią kobiety. Too Old To Die Young daleko jest do czarnej komedii Tarantino czy pokręconego romansu spod ręki Lyncha. Przestrzenie, w których tropy te możemy odnaleźć, stanowią tutaj pauzy, cisze, puste przestrzenie, przez które gwiżdże suchy wiatr lub w których zgrzytliwy elektroniczny riff sieje spustoszenie w naszych neuronach. Jest to opowieść o przemocy seksualnej, a mizoginiczny spektakl, choć niewygodny, jest w nią na stałe wpisany.
Ciężko jest to nazwać serialem sensu stricto. To raczej sfinansowany przez Amazon wyszukany plac zabaw, w którym pozwolono Refnowi bawić się do woli, co ten zresztą postanowił wykorzystać w pełni. Totalnie nieskrępowany przez jakiekolwiek zasady panujące w świecie filmu i standardowej telewizji dostarcza nam nie tyle seansu, co mocno psychodelicznego, mantrycznego doznania. Jeżeli tak jak ja, jesteście absolutnie zauroczeni estetyką, którą Refn operował chociażby w Tylko Bóg wybacza (2013, czy Neon Demon (2016), to pierwsza randka z jego nowym tworem będzie zdecydowanie udana. Too Old to Die Young zahipnotyzuje i rozkocha Was w sobie niemalże z marszu za pomocą przepięknych, długich ujęć i odrealnionej, akcentowanej przez ambientowy soundtrack, atmosfery. Czujcie się jednak ostrzeżeni. Po pierwszych westchnieniach duński twórca zacznie sobie pogrywać Waszymi oczekiwaniami co do tego, jak powinna się toczyć fabuła, a innym razem testuje Waszą cierpliwość, poddając Was trwającymi ponad półtorej godziny epizodami o szczątkowej fabule. Teoretycznie fani twórczości reżysera powinni czuć się tutaj jak w domu, jednak rozdmuchanie całości do ok. 13 godzin sprawia, że pochłonięcie tej produkcji w krótkim czasie staje się niemałym wyzwaniem. Too Old to Die Young potrafi wzbudzić zachwyt i zaintrygować, by po jakimś nieco nużyć czy nawet irytować. Jednak w momencie, gdy chce się już to wszystko rzucić w cholerę, znów przyciąga do siebie. Minął już tydzień od czasu, gdy skończyłem ostatni odcinek, a ja wciąż mam mętlik w głowie i z trudem składam myśli, zupełnie jakbym był na ciężkim kacu po dobrej, ale i nieco zbyt intensywnej imprezie. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy Too Old to Die Young może być w jakikolwiek sposób strawne dla osób, które już wcześniej nie zakochały się w twórczości Duńczyka. Nie wiem nawet kiedy i czy w ogóle będę gotowy zasiąść do tego ponownie. Pewne jest natomiast jedno. Póki co ten „serial” absolutnie nie chce mi „wyjść z bani” i co niektóre sceny odtwarzam w myślach wręcz mimowolnie. A jeśli kultura pozostawia po sobie taki ślad, to jest cholernie pewnym, że musi być coś warta.
Ci, którzy liczyli na to, że obecność Eda Brubakera na pokładzie przyhamuje artystyczne zapędy kontrowersyjnego reżysera, a sam serial będzie przez to bliższy Drive (2011), niż Tylko Bóg Wybacza (2013), musieli obejść się smakiem. Otóż Refn nie zamierza ot tak sobie przestać być Refnem. Konsekwentnie trzyma się swojej powolnej, przepełnionej neonami ścieżki, a kuszące instant sukcesem propozycje od hollywoodzkich bonzów, takie jak nakręcenie kolejnego Bonda czy Bez Litości (2014), po prostu lekceważy i dalej robi swoje. Too Old to Die Young zapewne nie przysporzy mu nowych fanów, ale dla miłośników jego unikatowego stylu, takich jak ja, będzie stanowić odpowiednik prezentu gwiazdkowego w środku lata. Prezentu będącego odlotowym acid noir, jakiego w historii internetowego streamingu jeszcze nie było. Od czasu ostatniego sezonu Twin Peaks (2017) nie było również tak odważnego łamania schematów i oczekiwań widza względem rozwoju akcji. Może i można to nazwać zwykłym trollingiem (zwłaszcza w przypadku ostatnich dwóch epizodów), ale jakież to nieprzewidywalne i niebywale ekscytujące w całym tym zalewie tegorocznego popkulturowego przeciętniactwa! W ciągu 13 godzin przechodzimy zarówno przez kryminał, jak i egzystencjalny dramat, zahaczając momentami nawet o czarną komedię czy kino grozy. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo wysmakowana wizualnie jest ta podróż – u tego twórcy hipnotyzowanie widzów za pomocą obrazu i dźwięku jest już standardem. Jest to pełne spektrum artystycznej wrażliwości Refna – pakiet, który zawiera zarówno to, co u niego najlepsze, jak i nieznośne. Goszczący często na twarzach postaci hieratyczny grymas i przydługawe pauzy w dialogach mogą wywoływać śmieszność, a tempo niektórych scen może sprawić, że będziemy się zastanawiać, czy to awaria u naszego dostawcy internetu czy też może już autoparodia. Po obejrzeniu całości czułem się jak po terapii elektrowstrząsowej, zszokowany i zmęczony, ale i spełniony, gdyż właśnie obejrzałem kino autorskie na miarę XXI wieku. Może nie zawsze równe, ale zawsze bezkompromisowe.
Jestem fanem NWR przede wszystkim spod znaku trylogii Pusher (1996-2005) i okolic. Biorąc pod uwagę, że scenariusz Too Old to Die Young pisał on razem z Edem Brubakerem, wybitnym komiksiarzem specjalizującym się w opowieściach kryminalnych, liczyłem na powrót do tej właśnie stylistyki. Na więcej brudu, ulicznego realizmu i intensywności, a mniej psychodelicznego odjazdu i osobliwej statyczności postaci, za sprawą której Duńczyk częstokroć jawi się jako David Lynch 2.0. No i moje oczekiwania nie zostały spełnione. Ale, tak się, składa NWR spod znaku jego bardziej odrealnionych dokonań również bardzo lubię. I Too Old to Die Young stał się właśnie moim ulubionym jego tworem tego typu. Co prawda, podczas pierwszego epizodu jeszcze trochę kręciłem nosem, ponieważ prostota i przejrzystość fabuły niekoniecznie kleiły mi się z sennością i tajemniczością narracji; dawałem się wprowadzić w trans, aby po chwili męczyć się monotonią opowieści. Jednakże przy drugim epizodzie – który okazuje się być drugą wielką ekspozycją i zadziwiającym poszerzeniem kontekstu całości – wszelkie wątpliwości zniknęły. Jasnym się dla mnie stało, że oto NWR nakręcił swój odpowiednik ostatniego sezonu Twin Peaks. Dzieło, przez które początkowo trzeba się niemalże przebić; z którym trzeba się oswoić, aby je następnie chłonąć bez opamiętania; które wynagradza cierpliwość widza zarazem stale bawiąc się jego przyzwyczajeniami. Too Old to Die Young to bowiem obraz całkiem wywrotowy. Kolejne archetypy opowieści kryminalnych itp. zostają w nim zaprezentowane mniej czy bardziej klasycznie, aby prędzej czy później zostać wywróconymi na lewą stronę lub do góry nogami. A że wątków jest tu względnie sporo, jeszcze standardowo serwowane rozwiązania często sąsiadują z (coraz większą) dekonstrukcją gatunku. Brutalny dramat staje się autoparodią, mrok przeobraża się w ironię, życie w sen, marzenie w koszmar, a koszmar w żart prowokacyjnego trolla (który bawiąc się ociekającą testosteronem „męską opowieścią” bierze na celownik patriarchat i z szerokim uśmiechem kopie go w dupę). Przy czym, mimo całej swojej prześmiewczości i zabawy konwencjami, Too Old to Die Young pozostaje dziełem smolistym, fatalistycznym i okrutnym. Neonowym noirem, który – prezentując głównego bohatera, który najpierw odpycha, a później przeobraża się w jedną z najtragiczniejszych i zarazem najwspanialszych postaci filmowych ostatnich lat – autentycznie łamie serce.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis