Wielogłos: Neon Demon (2016)

Czas na kolejny Wielogłos, tym razem na temat wygwizdanego ostatnio w Cannes i kompletnie zgnojonego przez polską krytykę najnowszego obrazu duńskiego prowokatora. Piszą o tym cztery osoby, w tym dwójka gości: Patryk Karwowski (Po napisach) oraz Sara Nowicka (Kino w zwolnionym tempie). Zapraszamy do lektury.


Grzegorz Fortuna

Neon Demon to chyba najbardziej bezczelny i brawurowy film w dotychczasowej karierze Nicolasa Windinga Refna (a pamiętajmy, że mówimy o kolesiu, który zrobił Tylko Bóg wybacza) i przy okazji kolejny manifest reżysera, który postanowił sobie, że za wszelką cenę będzie przekładał na ekran swoje pulpowe sny, choćby pół świata miało gwizdać i przeklinać. Choć przez pierwsze dwa akty zapowiada się, że będzie to opowieść o narodzinach potwora drzemiącego w zjawiskowej szesnastolatce robiącej karierę w świecie wielkiej mody, w kluczowym momencie Winding Refn pokazuje widzowi środkowy palec i odkrywa karty, kompletnie unieważniając to, co widzieliśmy do tej pory. Im bliżej do finału, tym więcej tu szaleństwa, szoku i absurdu, a sam pomysł, by pozorowany arthouse zamienić w pulpę wydaje się co najmniej imponujący. I choć tuż po seansie miałem pewne wątpliwości co do tego, czy reżyser na pewno wybrał dobra drogę, z każdym kolejnym dniem od seansu lubię Neon Demona coraz bardziej.


Patryk Karwowski

Na ramieniu modelki przysiada kolorowa papuga. Najlepiej Lorysa tęczowa. Dziewczyna chwyta ją delikatnie w dłonie, by zaraz po tym gwałtownie skręcić jej kark, odgryźć głowę i splunąć krwią prosto w siedzącego w kinie widza. Takiej sceny w Neon Demon nie było, ale mogłaby być. Czyż nie? To by było coś pięknego. Kolejny fragment wydłużający co nieco Wasze obcowanie z ukochanym, niezrozumianym (to Wasze słowa, drodzy fani) reżyserem. Nie napiszę o kolorowej wydmuszce (chcielibyście!). Ten film jest naprawdę niezły i podobał mi się bardzo… do czasu. Przesłanie filmu każdy zrozumiał dość szybko. Kopciuszek na drodze do sławy wytyczonej neonowym blaskiem staje się bardzo szybko tak samo bezwzględny, jak środowisko, do którego trafia. Zazdrosne spojrzenia wampirów, nekrofilskie uniesienia, kanibalistyczne orgie, czego tu nie ma! To wszystko wpisuje się w obraz zła ukrytego pod płaszczykiem lśniącego glamour. Nie uważam Neonowego demona za wspomnianą wydmuszkę, ponieważ treści jest tutaj aż nadto. Największym problemem jest brak umiaru u twórcy genialnej trylogii Pusher. Ha! Jak artysta takiej rangi może mieć umiar? Przecież to związywanie go łańcuchami. Tak nie można! – obruszą się zwolennicy. Można i trzeba, bo umiar jest ważny w każdej dziedzinie. Tak jak uwielbiam Jägermeistera z colą, to w pewnym momencie mówię stop. A Winding Refn nie potrafi. Naprawdę, nie było potrzeby tworzyć bez ustanku kolorowych omamów. Kilkanaście minut przed epilogiem mówiłem sobie po cichu: „Dość. Zatrzymaj się już, bo przedobrzysz”. Nie zatrzymał się. Drugim i w zasadzie ostatnim zarzutem jest tempo. Przydługie teatralne dialogi, rozciągnięte do nieprzyzwoitości sceny i statyczne kadry, które trwają i trwają. Miejscami to już nie było kino, lecz performance. Ale hej! Odnosząc się do tych dwóch zarzutów, to bardzo możliwe, że wystarczy mieć mocniejszą głowę i być bardziej cierpliwym. Dla pozostałych najnowszy film Nicolasa Winding Refna okaże się tylko niezły.


Sara Nowicka

Zacznę dissem. Za pisanie o tym, że przedstawienie świata mody w Neon Demon jest dalekie od prawdy powinno się wymierzać karę w postaci miesiąca oglądania filmów braci Dardenne bez przerwy. Podobnie zresztą jak za narzekanie, że Bangkok w Tylko Bóg wybacza jest niezgodny z rzeczywistością. Kino operuje językiem wyobraźni. Warto trochę wyluzować i spojrzeć na niektóre filmy jak na najbardziej szalone sny. I dobrze się przy tym bawić, tak jak Winding Refn, który na wyobraźni, snach i obrazach zna się całkiem nieźle. Neon Demon to wizualne cudo, w którym znajdziemy motywy modne od kilku sezonów: neonowe, wyraziste barwy, stroboskopowe światło oraz glamour wytaplany we krwi i tanich efektach. Jeżeli dołożymy do tego wątki, które są w trendzie od dekad, czyli baśniowe archetypy, wampiryzm, nekrofilię i wątek lesbijski, otrzymamy naprawdę wyrafinowaną, choć trochę odbijającą się czkawką ucztę. Trudno mi Neon Demon skrytykować za cokolwiek. Nie przeszkadzały mi nawet dialogi, na które narzeka większość moich znajomych. Doceniam to, że pierwszy raz naprawdę poczułam, jak to jest być w skórze modelki. Dzięki scenie, w której Jesse zostaje sama z fotografem. Ma się rozebrać, oczywiście odczuwamy cały jej wstyd, po czym fotograf w bardzo szorstki, a przy tym erotyczny sposób, smaruje jej dekolt i szyję złotą farbą. Właśnie w tym tkwi siła sugestywnego obrazu – taka prosta, lecz niezwykle zmysłowa, scena, pokazała mi więcej odczuć dziewczyny, której praca polega na byciu samym ciałem, niż jakiekolwiek dokumenty. Mimo to Neon Demon nie zachwycił mnie tak bardzo jak poprzedni film Windinga Refna. Być może dlatego, że bliżej mu do tajemniczych, demaskujących Hollywood filmów Lyncha (choć nie jest to takie niezdrowe podobieństwo jak przy Fear X) niż psychomagicznego brutalizmu Jodorowsky’ego. Jednak podkreślam – Winding Refn podąża własną drogą, nie ogląda się już na nikogo, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Tak samo jak za odkurzenie Keanu Reevesa, najzabawniejszego aktora świata.


Marcin Mess

Chociaż moim ulubionym tworem NWR pozostaje Valhalla Rising, trochę tęsknię za czasami, kiedy serwował uliczną gangsterkę spod znaku Pushera i Bleedera. Kiedy forma nie była przezeń traktowana na równi z treścią, lecz pozostawała w jej cieniu. Zachwycałem się Tylko Bóg wybacza, jednocześnie obawiając się, że jeśli Duńczyk stale będzie szedł w stronę surrealnego kina sensualnego, to w końcu zabłądzi w jakimś grafomańskim labiryncie. No i wpadam sobie, dokładnie wczoraj, do kina na Neon Demon, do tego spóźniony o jedną scenę, i co? Minuta, może dwie, a ja oglądam jak zahipnotyzowany. Aczkolwiek po drodze do wielkiego finału nie brakowało fragmentów, kiedy byłem bliski pobudki. Leniwe tempo, oniryczna atmosfera i dialogi (oraz pozy) mające uwypuklać fałsz i pustkę świata przedstawionego testowały niekiedy moją cierpliwość. Rzecz w tym, że projekcja tego obrazu to może nie tyle wprowadzanie widza w stan snu, co ciągle utrzymywanie go w półśnie, nawet mimo sceny, w której przejście bohaterki za kurtynę to nie mniej, nie więcej, jak przejście Alicji na drugą stronę lustra. Prawdziwie głęboki sen dla samego widza następuje dopiero wraz z finałową woltą, kiedy cała fabuła zostaje chamsko wywrócona do góry nogami. Cały ten surrealistyczno-satyryczny arthouse z bohaterami-półmózgami okazuje się być zasłoną dymną, bo opowieść o plastiku i próżności zjeżdża w stronę cudownie taniej, bezczelnej, prowokacyjnej pulpy, z której dumnych byłoby wielu twórców dawnego włoskiego kina gatunków czy amerykańskiej eksploatacji. Ciężko mi było przestać się uśmiechać na widok kolejnych scen z ostatnich 15-20 minut filmu (szczególnie zaś tej z okiem…!) i wierzę, że sam NWR miał niezły ubaw, kiedy wyobrażał sobie miny krytyków. Ot bowiem film, którym łapie on jednego recenzenta z drugim za fraki i pierze ich po pyskach. „Niech żyje pulpa! – krzyczy radośnie. – Wy, kurwa, snobistyczne ciule!”

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*