Na celowniku: Stuart Gordon

[Pierwotna publikacja 29/03/2020]

Stuart Gordon to był gość. Prawdziwy fachura i magik kina grozy, który za niewielkie pieniądze potrafił wyczarować naprawdę świetne, odjechane obrazy. Z dala od blasku reflektorów, bez statusu gwiazdy gatunku, jakim mogli się cieszyć chociażby John Carpenter czy Wes Craven. Jednak w moich oczach to twórca równie ważny. Wśród miłośników celuloidowej pulpy znany jest głównie ze względu na adaptacje prozy H.P. Lovecrafta i współpracę z Charlesem Bandem, choć miał też swoją pogodną stronę, czego świadectwem jest słynne Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki (1989) z Rickem Moranisem w roli głównej, którego był (wraz z Brianem Yuzną) pomysłodawcą. Faktem jest, że przyglądaliśmy się już na Kinomisji twórcom o pokaźniejszych i bardziej wyrównanych filmografiach, a jednak jednogłośnie stwierdziliśmy, że zmarłemu niedawno Gordonowi odcinek Na celowniku należy się jak psu miska. Przede wszystkim ze względu na kultowe już dzisiaj klasyki z wypożyczalni kaset, odrębny charakter i nieopisaną pasję tworzenia klawego, bezpretensjonalnego kina. Dlatego też piątka kinomisyjnych entuzjastów, wspierana przez Jakuba Krysiaka (Wieczorny Seans Filmowy), przyjrzała się sporej części jego obrazów i sporządziła tę oto wyliczankę, do lektury której serdecznie zapraszamy!

Piotr Kuszyński

PS. Powyższy kadry to fragment plakatu do Zza światów.


1985 – Reanimator – Piotr Kuszyński

Pierwszy pełnometrażowy film Gordona i zarazem jego największy klasyk. Jest to także początek przygody reżysera z adaptowaniem prozy Lovecrafta, choć, trzeba przyznać, zaczął ten temat dość osobliwie. Wziął on bowiem na tapet opowiadanie Herbert West – Reanimator, czyli jedno z najbardziej nietypowych dzieł Samotnika z Providence, w którym próżno szukać typowych dla pisarza pomysłów (powiązanych z pradawnymi bóstwami i niebezpiecznymi kultami). Za to sporo w nim makabreski, którą Gordon śmiało przeniósł na ekran. Historia Herberta Westa, zdziwaczałego studenta medycyny, który postanawia znaleźć sposób na wskrzeszanie zwłok, stanowi wspaniałą bazę do realizacji niezwykle pokręconego kina. Całość została zgrabnie uwspółcześniona, postać narratora otrzymała tutaj tożsamość Dana Caina, dodano również całkiem zgrabny wątek romantyczny, który napędza akcję. Reanimator jest zarówno niezwykle brutalny, jak i zabawny. Reżyser umiejętnie balansuje między grozą a humorem, co w połączeniu z niezłym tempem narracji, naprawdę porządnymi efektami specjalnymi i niezwykle charakterystycznym głównym bohaterem (świetnie zagranym przez Jeffreya Combsa!) skutkuje jednym z najlepszych horrorów z lat 80. I co chyba najważniejsze, film sprawia radość niezależnie od tego, czy jest to nasz jego pierwszy, czy już dziesiąty seans.


1986 – Zza światów – Oskar Dziki

Gordon odniósł niemały sukces swoim obślizgłym Reanimatorem (1985), więc wraz z dystrybutorem Empire International Pictures wziął zaraz na warsztat kolejne opowiadanie Samotnika z Providence, zbierając na planie większość ekipy i obsady poprzedniego filmu. Tak właśnie powstało Zza światów, szalony i jakże smakowity kąsek dla wszystkich fanów ejtisowej B-klasy! Oczywiście, film odhacza wszystkie punkty, których spodziewać byśmy się mogli po ówczesnym Gordonie. Są pokręcone potwory, dużo śluzu, cycki i spora dawka czarnego humoru. W przeciwieństwie do Reanimatora, którego, swoją drogą, też uwielbiam, Zza światów udaje się wytworzyć naprawdę mocny, lovecraftowski klimat niebezpieczeństwa leżącego poza sferą naszej gęstości. Co prawda, kończy się to wszystko na prześwietlonym różowymi jarzeniówkami domu. Praktyczne efekty specjalne zachwycały już w poprzednim projekcie, jednak tutaj postawiono na coś ambitnejszego. Choć może się to kojarzyć z przemielonymi odrzutami z Carpenterowskiego Czegoś (1982), ta dobrze uformowana i naoliwiona masa gumy robiąca za potwora z innego wymiaru zawsze cieszy serca fanów. Silnym elementem filmu Gordona jest również samoświadomość, okazjonalna transgresja (zaskakujący wątek BDSM) oraz sporo ironii i odniesień zarówno do kina sci-fi, jak i do komedii policyjnej czy komiksów. Dzisiaj Zza światów pozostaje jednym z tych niedocenionych i nieco zapomnianych filmów Stuarta Gordona. A szkoda, bo to naprawdę nie lada gratka dla wszystkich fanów grozy. Oczywiście tych o mocnych żołądkach!


1987 – Lalki – Marta Płaza

Rodzina z małą dziewczynką, samotny kierowca z dwoma punkowymi autostopowiczkami. W czasie burzy wszyscy trafiają do tego samego, tajemniczego domostwa na odludziu, zamieszkanego przez lalkarza i jego żonę. Zamiast spokojnej nocy czeka ich jednak walka o przetrwanie, gdy złowieszcze lalki, nie lubiące obcych, zaczną upominać się o swoje. I tak oto uroczy, gigantyczny pluszowy miś nagle zamienia się w krwiożerczą bestię pożerającą dorosłych, a całym dom zaczyna jawić się jako odpowiednik chatki Baby Jagi. Film Stuarta Gordona daje odpowiedź na pytanie, co by było, gdyby bracia Grimm mieli szansę tworzyć B-klasowe horrory. Nie bez powodu dziecięcość jest tu szczególnie ważna. Nie tylko w warstwie czysto wizualnej (lalki, wystrój pomieszczeń), ale i charakterologicznej – wszakże to dziewczęca bohaterka, mając prorocze wizje, wyczuwa niebezpieczeństwo dużo szybciej niż zamknięci na moce wyobraźni dorośli ignoranci. Tym samym Gordon zdaje się przemawiać, że tylko infantylność/dziecięcość może nas uratować przed lalko-apokalipsą! Dzisiaj Lalki już tak nie straszą, lecz wciąż urzekają klimatem i plastycznością wykonania. Tytułowe postaci może nie są tak bezczelne i nie mają tak rozbudowanej tożsamości, jak te z młodszego o dwa lata Władcy lalek w reżyserii Davia Schmoellera, gdyż są raczej realizacją dziecięcych wyobrażeń o grozie mogącej czyhać w zabawkach niż horrorem sensu stricto. Proces przeobrażenia się w lalkę w jednej z finałowych scen podkreśla jednak makabryczny potencjał całej historii. Moc tych niezwykłych zabawek, przekazywanych kolejnym pokoleniom dzieci, szczególnie widoczna jest w bardzo zgrabnym zakończeniu, który daje wyraźny sygnał: lalkarz i jego podopieczni nie skończyli jeszcze swojej pracy!


1989 – Robot Jox: Bezlitośni mordercy – Oskar Dziki

Sukces Reanimatora otworzył Gordonowi drzwi do legendarnej już wytwórni Full Moon Features Charlesa Banda, gdzie podpisał kontrakt na trzy niskobudżetowe filmy nakręcone we włoskim studio Dinocitta. Dzięki temu powstały trzy, diametralnie różniące się od siebie klasyki! Po Zza światów i Lalkach przyszła pora na najbardziej kosztowny projekt reżysera, Robot Jox: Bezlitośni mordercy. I po seansie tego ostatniego wiem, jak wiele straciłem, że nie trafiłem na owe dzieło w dzieciństwie… 50 lat po wojnie nuklearnej przetrzebiona ludzkość zupełnie zakazuje toczenia wojny w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Jedyną akceptowaną formą zdominowania jednej frakcji przez drugą są sformalizowane walki wielkich robotów, kierowanych przez wyspecjalizowanych do tego pilotów. W zasadzie Robot Jox to takie dużo skromniejsze Pacific Rim (2013), gdzie wizualne fajerwerki zastępuje masa kiczu. Najbardziej jednak kłuje w oczy niekonsekwencja, jaka nokautuje film niczym pięść wielkiego robota. Scenarzysta Joe Halderman pisał historię z myślą o poważnej wiwisekcji zbudowanego na ruinach społeczeństwa, gdzie nadal rządzi korupcja i walka o stołki. Jednak Gordonowi zależało tylko na czystej rozwałce, na filmie dla dzieci, na którym świetnie bawiliby się również dorośli. Sam zresztą miał przyznać, że do nakręcenia Robot Jox zainspirowała go japońska linia zabawek Transformers. Ówczesne kino nie widziało wcześniej produkcji, w której biłyby się wielkie roboty, dlatego też spece od efektów specjalnych zrobili wszystko, aby cały ten szalony koncept wyglądał w miarę realistycznie. I nawet po tych wszystkich latach technicznie film Gordona zestarzał się z należytą godnością! Sprytny miraż animacji poklatkowej i kręcenia w studio oddaje prawdziwą skalę mechanicznych wojowników, ich masę i siłę rażenia. I to właśnie one są tutaj prawdziwymi gwiazdami, bo o wątku biegających w ich cieniu ludzi naprawdę nie warto się rozprawiać. Reżyser powiedział ponoć, że scena w kosmosie miała zapowiadać walkę robotów z galaktycznymi najeźdźcami. Można zatem przyjąć, że film Gordona to swoisty protoplasta wspomnianego już Pacific Rim!


1990 – Daughter of Darkness – Caligula von Kömuda

Katherine (Mia Sara) przybywa do Bukaresztu, by odnaleźć swojego nigdy niewidzianego ojca. W trakcie poszukiwań dziewczyna będzie zmuszona wejść w światek rumuńskich wampirów… Skromny film grozy nakręcony dla telewizji CBS. Niski budżet widoczny jest tu od początku, ale mimo tego (a może dzięki temu…) Gordonowi udało się wykreować na ekranie całkiem ciekawy klimat. Akcja osadzona została dosłownie na kilka miesięcy przed obaleniem komunizmu w Rumunii (choć zdjęcia powstawały tak naprawdę w węgierskim Budapeszcie), co pozwoliło uchwycić nieco dekadencką atmosferę. Sama fabuła nie jest szczególnie oryginalna, a zwroty akcji, jakie trzyma w zanadrzu, są raczej łatwe do przewidzenia. Z ciekawostek: twórcy postanowili wykazać się „inwencją” i uzbroić krwiopijców w… języki z przyssawkami. Siłą rzeczy największą atrakcję stanowią tu dwie gwiazdy przedsięwzięcia: Sara głównie jaśnieje za sprawą swej wyjątkowej urody, a partnerujący jej w roli wampirzego ojca Anthony Perkins bawi się topornym, „wschodnim” akcentem, próbując imitować manierę Beli Lugosiego. Ogółem nie jest to nic specjalnego, jednak jeśli komuś nie przeszkadza bardziej kameralny charakter opowieści, bez przykuwających uwagę efektów specjalnych, to może być z seansu kontent.


1991 – Studnia i wahadło – Marta Płaza

Gdy już w pierwszych minutach filmu oglądamy scenę biczowania kościotrupa kończącą się rozerwaniem go na drobne kosteczki, możemy być pewni, że Stuart Gordon nie przygotował kolejnej standardowej adaptacji dzieła Edgara A. Poe. Od pierwszej do ostatniej minuty gotycki, mroczny świat idzie tutaj pod rękę z kampowym przegięciem, tworząc wybuchową, ale sprawdzającą się mieszankę. Na pierwszy rzut oka sama historia jest jak najbardziej poważna. Przenosimy się do hiszpańskiego miasteczka Toledo roku 1692, w samo centrum kościelnej inkwizycji. Przewodzi jej Wielki Inkwizytor Torquemada (znakomity Lance Henriksen) prowadzący krwawe rządy terroru. Z okrucieństwem kościoła nie zgadza się wrażliwa żona piekarza, Maria, która podczas jednej z egzekucji staje w obronie torturowanego dziecka. Kobieta niespodziewanie staje się obiektem pożądania okrutnego inkwizytora, który, całkowicie zdezorientowany swoimi nowymi, cielesnymi pragnieniami, oskarża ją o czary… Gordon dość luźno traktuje literacki pierwowzór, zachowując jego ogólny fabularny zarys i dodając doń seksualne fiksacje i szczyptę makabry. Torquemada to z jednej strony okrutnik, bezwzględnie egzekwujący prawa dane mu przez kościelną instytucję, drugiej zaś paranoik zafiksowany na punkcie cielesności głównej bohaterki. Początkowo jeszcze sam siebie karze za fizyczne ciągoty, ale ostatecznie ulega im w drugiej połowie filmu, gdy torturowaną, półnagą bohaterkę, zaczyna dręczyć swoim kompulsywnym dotykiem. Kobiecość jest zresztą ważnym elementem całej historii. Czarownice, mimo swojego makabrycznego losu, nie dają o sobie tak łatwo zapomnieć, a Wielki Inkwizytor w końcu będzie musiał się przekonać, jak smakuje niewieścia zemsta. Walka przegiętego sacrum i profanum nigdy nie była tak satysfakcjonująca.


1992 – Forteca – Caligula von Kömuda

Nieodległa przyszłość. Ze względu na wysokie przeludnienie, w Stanach Zjednoczonych każda para może mieć tylko jedno dziecko. John Brennick (Christopher Lambert) i jego żona Karen (Loryn Locklin) złamali tę zasadę i teraz próbują się przedostać do Kanady. Podczas przekraczania granicy zostają schwytani, a następnie osadzeni w nowoczesnym, położonym pod ziemią w więzieniu, z którego – jak głosi obiegowa wieść – jeszcze nikomu nie udało się uciec… Gordon odchodzi od horroru i motywów lovecraftowskich na rzecz dystopijnego science-fiction ubranego w kostium kina akcji. Forteca to B-klasowy hit wypożyczalni video, rajcowne kino w którym roi się od ekscentrycznych patentów. Podawane w prostolinijny sposób klisze z filmów więziennych zyskały tu futurystyczną otoczkę: sadystyczny naczelnik więzienia (jak zwykle świetny Kurtwood Smith) okazuje się być wyzutym z uczuć cyborgiem, a obowiązkowa finałowa ucieczka prędko zamienia się w radosną siekę z użyciem wielkich spluw. Sam wygląd podziemnej twierdzy to ponure marzenie biurokraty – ogromna, wielopiętrowa przestrzeń wypełniona po brzegi pozbawionymi nadziei ludźmi. Wizja Gordona jest sugestywna i zgoła upiorna, nawet jeśli miejscami nieco naiwna. Owszem, niektóre zwroty akcji nie grzeszą logiką, ale łatwo wybaczyć ów fakt podczas niezobowiązującego seansu, przypominając sobie czasy, gdy Lambert pretendował do miana pierwszoligowej gwiazdy. To jedna z tych pozycji, które po prostu zawierają w sobie całą masę frajdy i do których wraca się wielokrotnie: dla niepowtarzalnego klimatu, dla odjechanych pomysłów (kapitalna scena „prania mózgu”, w której odzywa się „horrorowy” rodowód twórcy), znajomych twarzy (oprócz wymienionych, na drugim planie pojawia się także Jeffrey Combs) i pachnących na kilometr wczesnymi najtisami praktycznych efektów specjalnych.


1995 – Potwór na zamku – Marcin Mess

Po niemal dekadzie przerwy Gordon postanowił ponownie przenieść na ekran prozę ukochanego Lovecrafta. W tym celu spotkał się ze scenarzystą Dennisem Paolim, z którym pracował już przy Reanimatorze, Zza światów oraz Studni i wahadle. Panowie za cel obrali sobie napisanego w 1921 roku Wyrzutka, nietypowe dla słynnego pisarza opowiadanie reprezentujące horror gotycki. Szybko jednak oddalili się od literackiego pierwowzoru. O ile ten skupia się na rozmyśleniach uwięzionej w zamczysku tajemniczej jednostki, która być może nigdy nie miała kontaktu z jakimikolwiek ludźmi, rozgrywany współcześnie film – nakręcony pod egidą studia Full Moon i przeznaczony na rynek video – prezentuje rozpadającą się rodzinę, która otrzymuje w spadku zamek, gdzie przebywa tytułowy antagonista. Większość swojego życia trzymany w kajdanach, głodzony i katowany, a rezultatem tego kaleki, zdeformowany i skrajnie aspołeczny, jest więc tyleż niebezpieczny, co smutny. Stanowi też swoiste lustrzane odbicie głównego bohatera imieniem John (Jeffrey Combs!), alkoholika który doprowadziwszy do wypadku samochodowego uśmiercił swojego synka i oślepił córkę. Pogrążony w wyrzutach sumienia pragnie odzyskać miłość żony (Barbara Crampton!), lecz ciągle popełnia błędy. A podglądające go monstrum próbuje go naśladować i powoli przeobraża się w jego morderczą karykaturę. Tematyka opowieści sprawiła, że Gordon i Paoli zrezygnowali z typowej dla siebie ironii i czarnego humoru, mimo pewnej groteskowości fabuły stawiając na śmiertelną powagę. To też przyczyniło się do powściągliwości w kwestii scen gore, których tym razem nie jest zbyt dużo. Kiedy jednak już się pojawiają, to – wespół z niekoniecznie oczekiwaną erotyką – potrafią walnąć w łeb swoim okrucieństwem i nieprzyjemnością. Wtedy też Gordon ewidentnie czuje się jak ryba w wodzie. Trzeba jednak przyznać, że i jako całość Potwór na zamku jest obrazem udanym, ciekawie podchodzącym do archetypów opowieści gotyckiej, a zwłaszcza do samotnego i niezrozumianego monstrum, które próbuje się komunikować, ale zna tylko język przemocy.


1996 – Space Truckers – Piotr Kuszyński

Przy okazji opisywania Obcego: Ósmego pasażera Nostromo (1979) często wspomina się o tym, że wyróżniającą cechą ekipy z filmu jest to, że nie mamy tam do czynienia z grupą naukowców czy specjalnie wyszkolonych żołnierzy, a przedstawicielami klasy robotniczej, których można przyrównać do współczesnych kierowców tira. Stuart Gordon (na spółkę z Tedem Mannem) postanowił taki koncept potraktować dosłownie. Tak więc kosmiczne statki transportowe w jego filmie wyglądają niemal identycznie jak ciężarówki, a ich kierowcy idealnie wpasowują się w stereotyp tirowców znany z dziesiątek filmów – są niezbyt czyści, obowiązkowo przyodziani w czapeczki z daszkiem i chętnie odwiedzają tanie speluny, w których mogą napić się piwa, zjeść hamburgera i posłuchać muzyki country. Głównym bohaterem jest John (Dennis Hopper), który wraz z kolegą po fachu Mike’m (Stephen Dorf) i kelnerką Cindy (Debi Mazar) przemierza przestrzeń kosmiczną, by przetransportować tajemniczy ładunek. Ten zaś, na ich nieszczęście, okazuje się niezwykle niebezpieczną bronią. Już sam opis wskazuje, że czeka nas seans filmu nie traktującego się zbyt poważnie. Niestety, Space Truckers nie sprawdza się ani jako kosmiczna przygoda, ani jako komedia. Na to pierwsze zabrakło ciekawej intrygi i choćby grama widowiskowości, a na to drugie dobrego dowcipu. Jak się bowiem okazuje, szczytem humoru jest tu Charles Dance w roli cyborga z mechaniczną kuśką i plastikowymi pośladkami. Sam seans mija więc bez większych emocji i pomimo naprawdę ciekawego i pokręconego pomysłu na fabułę, filmowi nie udaje się wybić ponad przeciętność. Otrzymaliśmy tytuł, który, gdyby gdyby nie pojawiające się tu i ówdzie seksualne gagi, mógłby skończyć w niedzielnym, popołudniowym paśmie w TV. W sam raz do kotleta.


2001 – Dagon – Jakub Krysiak

Stuart Gordon wkroczył w XXI wiek wciąż będąc zatopionym w twórczości Lovecrafta. Po raz kolejny połączył siły ze scenarzystą Dennisem Paoli oraz producentem Brianem Yuzną, by przenieść dzieło Samotnika z Providence na ekran. Dagon w bardzo luźny sposób opiera się na opowiadaniu Widmo nad Innsmouth. Historia została uwspółcześniona, a akcję przeniesiono z Nowej Anglii do Europy. Paul Marsh (Ezra Godden, naturalny następca Jeffrey’a Combsa) jest mężczyzną, który niedawno bardzo się wzbogacił i wraz z narzeczoną oraz znajomym małżeństwem wybiera się jachtem do Hiszpanii. W związku z nagłym sztormem łódź bohaterów rozbija się u wybrzeża Hiszpanii, a ci będą zmuszeni szukać pomocy w posępnym miasteczku Imboca. Gordon i Paoli niemal całkowicie zrezygnowali z budowania napięcia czy aury tajemniczości i od razu wrzucają naszych bohaterów w wir wydarzeń. Pierwsze 40 minut jest dość wiernym zekranizowaniem trzeciego i czwartego rozdziału opowiadania Lovecrafta (łącznie z wymianą skobli w drzwiach), po czym twórcom zabrakło pomysłu na dalszy rozwój wydarzeń, co objawia się dość męczącą sekwencją ucieczki. Ostatecznie film znajduje w sobie resztki sił, by dobrnąć do mało wyrazistego, ale mrocznego finału. Największym plusem filmu jest jego klimat, deszczowo-morsko-zatęchły. Wraz z nim zadziały tu scenografia, muzyka oraz kreacje zdeformowanych mieszkańców. Całość doprawiono odrobiną gore, a wisienką na torcie jest Francisco Rabal jako Ezequiel. Gordon nie poszedł jednak na całość i zabrakło mi luzu oraz większej ilości groteski, które reprezentował w latach 80. Całość jest wzięta nazbyt poważnie, tak jakby reżyser starał się uniknąć kiczu, który ostatecznie i tak wychodzi z obrazu, niestety w ten niezamierzenie nieprzyjemny sposób. Na dodatek kiepskie efekty CGI oraz fatalne efekty dźwiękowe (brzmiące jak hitone.wav lub knifesound.wav) mogą popsuć seans. Dagon to więc obraz bardzo nierówny. Film, który można mocno pokochać lub szalenie znienawidzić.


2003 – Król mrówek – Caligula von Kömuda

Neo-noirowa jazda bez trzymanki. Król mrówek to historia niejakiego Seana Crawleya (Chris McKenna), młodego chłopaka, który chwyta się różnych dorywczych zajęć. Kiedy lokalny szemrany biznesmen zleca mu zabójstwo pewnego prawnika, Sean podejmuje wyzwanie… Oparty na powieści Charlie’go Higsona obraz to opowieść o nakręcającej się spirali przemocy. Pierwsza połowa naprawdę wciąga i oferuje szereg zaskoczeń, w drugiej rzecz delikatnie się już zaczyna rozłazić, wciąż jednak jest to bodaj najbardziej intrygujący obraz Gordona z późniejszego okresu jego kariery. Okrutny i niejednokrotnie nieprzyjemny w odbiorze, ale jednocześnie wymykający się z ram sztampowej eksploatacji. Duża w tym zasługa drugiego planu, gdzie w rolach bezwzględnych gangsterów autentycznie błyszczą George Wendt i Daniel Baldwin. Z kolei główny bohater jako przykład sprzedajnej gnidy zwyczajnie odpycha, choć jednocześnie to właśnie z nim zmuszeni jesteśmy sympatyzować. Moralnie ambiwalentny seans i przykład na to, jak za niewielkie pieniądze można celnie kopnąć widza w mordę – Gordon ponoć funduszy na ten projekt szukał przez siedem lat, by ostatecznie zyskać finansowanie od studia Asylum, które niedługo potem zajęło się masową produkcją tanich podróbek hollywoodzkich hitów.


2005 – Mistrzowie horroru: Koszmar w domu wiedźmy – Piotr Kuszyński

Stuart Gordon powraca (już po raz ostatni) do tematu Lovecrafta, tym razem jednak nie za pomocą pełnego metrażu, a odcinka telewizyjnej antologii Mistrzowie horroru. Podobnie jak w innych lovecraftowskich obrazach reżysera, tak i tutaj mamy do czynienia z dość luźną, uwspółcześnioną adaptacją opowiadania, której jednak udaje się zawrzeć esencję twórczości pisarza. Głównym bohaterem jest Walter Gilman, biedny student fizyki, który pisze pracę magisterską z teorii strun. Wynajmuje on tani pokój w zatęchłej, obskurnej ruderze, w której schronienie znajdują nie tylko pokaźnych rozmiarów szczury, ale i stara czarownica, która wkrótce zaczyna coraz bardziej mieszać w jego głowie. Pomimo niskiego, telewizyjnego budżetu Koszmar w domu wiedźmy ogląda się nad wyraz przyjemnie, a to za sprawą zręcznej i wciągającej narracji. Tym samym bijąca z ekranu taniocha staje się mniej zauważalna, a widzom pozostaje już jedynie cieszyć się klimatem osaczenia i paranoi, który dodatkowo jest suto zakrapiany okultyzmem. Ot, Lovecraft w pigułce.


2007 – Mistrzowie horroru: Czarny kot – Piotr Kuszyński

Kolejny odcinek Mistrzów horroru to tym razem adaptacja słynnego opowiadania spod pióra Edgara Allana Poego. Stuart Gordon wybrał sobie jedno z lepszych, ale i niestety najmocniej wyeksploatowanych dzieł mistrza. Aby nadać swojemu odcinkowi nieco oryginalności, postanowił wpleść w opowiadanie samego autora, co rezultuje dziwacznym, quasi-biograficznym tworem, który stawia znak równości pomiędzy Edgarem Allanem a narratorem opowiadania. Sam zamysł nie jest sam w sobie aż tak zły, choć bolesna jest tu dysproporcja składników i ostatecznie znaczna większość odcinka poświęcona jest temu, jakim nieszczęśliwym, tonącym w długach (i flaszce) biedakiem był Poe. Jest to, niestety, w dużej mierze niezbyt emocjonujący zapychacz, w którym, o zgrozo, gubi się pierwiastek horroru. Zdecydowanie marnuje się tutaj Jeffrey Combs, który wcielając się w pisarza odwalił kawał porządnej aktorskiej roboty. Szkoda tylko, że w bardzo przeciętnym odcinku. Jeszcze smutniej robi się na myśl, że ostatnie twórcze lata Gordona nie należały do zbytnio udanych i nie doczekaliśmy się od niego łabędziego śpiewu, który mógłby przywrócić mu chwałę. Na otarcie łez pozostają jednak dzieła ze złotego okresu działalności reżysera. RIP.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*