Octopus Film Festival 2019

Pulpa – miękka, wilgotna, bezkształtna masa lub materia; czasopismo lub książka zawierające brukowe treści , drukowane na charakterystycznym surowym, tanim papierze.

Pulp Fiction (1994) sprawdziło się jako otwarcie festiwalu, sprawdzi się też tutaj. Ośmiornica znów rozłożyła macki po Gdańsku, uzurpując sobie szczególnie tereny Stoczni. Wypuszczając z odwłoku (chyba?) tony pulpowej wydzieliny, które niknąć zaczęły dopiero po pięciu dniach. Pięciu dniach nieskrępowanej miłości do kina gatunkowego. Druga edycja Octopus Film Festival utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że żaden inny festiwal nie celebruje tak bardzo miłości do kina. Kina jako zjawiska, całego doświadczenia. Tego wielkiego i tego małego, tego znanego i tego obskurnego, zapomnianego, nowego i starego. Jest to jedyny festiwal, który w tak bezpośredni sposób próbuje łączyć nowe ze starym, nadając historii kina gatunkowego logiczną ciągłość, pokazując zarówno mistrzów, jak i tych, którzy po nich przejmują pałeczkę. Cykle festiwalu są tak różne, a festiwal tak spójny. W tym roku, w dniach 07-11 sierpnia, Ośmiornica zaserwowała swoim fanom Nowe kino gatunkowe, VHS HELL, Retrospektywę Sergio Martino, Malinobranie, Cyberpunk, Polskie kino gatunkowe i masę pokazów specjalnych. Pozwólcie, że z tego morza pulpowej dobroci wyłowię parę swoich pereł. Zapraszam.

P jak Pan Sergio Martino

Zaczynanie od innego wątku byłoby zwyczajnie nietaktowne, nieeleganckie i niezgodne z savoir vivre prawdziwego zjadacza pulpy, bądźmy szczerzy. I zaznaczmy od razu jedną kwestię – obecność i retrospektywa maestro Martino to był klucz programu, wisienka na pulpowym torcie festiwalu, dyskusji brak. Nawet jeśli komuś serce nie zabiło szybciej przy ogłoszeniu obecności doświadczonego już wiekiem, włoskiego twórcy albo przy pierwszym występie pana Sergio, to już po Octopusie na wzmiankę o nazwisku Martino powinno (musi, jeśli działa prawidłowo) przyspieszyć. Pierwszy raz wystąpił przed ośmiorniczą publiką przy pokazie Dziwnego zwyczaju Pani Wardh (1971) i wyglądał jakby tam chciał już zostać do końca życia. Każde pytanie elegancko wymijał kolejnymi anegdoty, w środku których lądowała gdzieś odpowiedź, chłonął swoje filmy razem z widownią, jakby samemu odkrywał je na nowo, na prawo i lewo dorzucając kolejne smaczki z planu/ów. W okolicznościach nieoficjalnych nie stronił od przechadzek po stoczni, small-talków z fanami i zdjęć, jak Sam Firstenberg dwa lata temu podczas jedynej gdańskiej edycji Festiwalu Filmów Kultowych. Pięknie patrzyło się, jaką radość sprawia mu po prostu bycie tam, bycie w miejscu, gdzie nikt nie ma wątpliwości zanim powie maestro, nawet jeśli on sam siebie nazwał filmową prostytutką. Bo jemu wolno.

U jak ulubione seanse

Sprawa nie jest wcale oczywista, ale dosyć prosta. Ulubionego seansu nie łączę wcale z oglądaniem samego filmu, czysto filmową jakością i subiektywną opinią aka „lubię/nie lubię”. Przekrój programu był niesamowity, ja wyrobiłem w trakcie pięciu dni Octopusa skromne (ale myślę, że nie żenujące) dziesięć filmów, jednak nawet w moim osobistym programie rozstrzał był potężny. Ze Stalkera (1979) prosto na Mandy (2018), Torso (1973) w jednym dniu z Akirą (1988), raz pulpa, a raz arthouse.  Nie sposób więc – no dobra, może ja po prostu nie potrafię – wytworzyć jakiejś sensownej skali, porównywać który FILM uważam za najlepszy (bo z najgorszym nie mam problemu – nie będę mówił który, ale coś tam było z ptakami), lecz parę SEANSÓW wykraczało daleko poza samo oglądanie. Wtedy kończyły się filmy, a zaczynało się K I N O. Prawdziwe doświadczenie kinowe, któremu James Cameron by przyklaskiwał najgłośniej i najdłużej. Scrolluj w dół, tam będzie lista tych, które wryły się we mnie najmocniej.

L jak leżaki

No tutaj też nie mogę złego słowa powiedzieć, jestem bezwzględnym fanem. Leżaki są idealnym rozwiązaniem logistycznym i idealnym kompromisem jeśli chodzi o komfort. Złoty środek między komfortową kanapą a szkolnym krzesłem. Nie zaśniesz z wygody w trakcie seansu (OK, niektórzy powiedzą, że zasnąłem w trakcie eXistenz (1999), ale wyjątek potwierdza regułę, prawda?) i nie rozbolą cię plecy. Zrównują też balans wzrostu w korzystny sposób, mają możliwość regulacji i są dostosowane do położenia ekranu (no, może trochę hala WL4 miała z tym problem, niech będzie). Żyć nie umierać, a jak umierać to w leżaku.

P jak publiczność

Ok, tutaj już trochę dziegciu w beczce miodu. Na szczęście tylko trochę, jednak dało się to odczuć. Octopus cierpi na jedną przypadłość – część widowni traktuje go przez pryzmat VHS HELL. Nie jest to, niestety, aż taka mała część, pokazy VHS HELL przecież zawsze są wyprzedane w ramach festiwalu. Nie chcę generalizować całej publiki, chociaż sunie mi się na usta (w tym wypadku klawiaturę): inicjatywa wspaniała, tylko ludzie kur…de mają dziwne podejście. O ile w ramach pokazów VHS HELL jest to całkiem zrozumiałe, choć szczerze mówiąc też nie w każdym przypadku, OK – jest lektor, jest atmosfera, jest trochę procentów, filmy też bywają bekogenne – można przyjść i się pobawić, tocząc sobie bekę. Problem jednak leży gdzieś w momencie, kiedy w taką zabawę angażują się niektórzy… nadmiernie. Ciężko zmierzyć zapewne obiektywną „śmieszność” danej sceny, tym bardziej wyczuć, na ile kogoś rzeczywiście coś aż tak bardzo bawi, ale coś zdaje mi się (co słusznie ujął kochany Piotr Kuszyński), że przychodząc na te pokazy co niektórzy muszą pokazać, jak bardzo to oni się nie bawią. Gwizdy, krzyki w losowych momentach seansu, śmiech w momentach, kiedy naprawdę na to nic nie wskazuje (często ostentacyjne śmianie się na goliźnie, litości, ile mamy lat?). Jakby to nie wychodziło jeszcze poza ten obszar VHS HELL, to w sumie nie ma problemu, miejmy strefę wolną dla zwierzęcych instynktów. Problem pojawia się, kiedy ofiarą beki trafiają regularne pokazy. Tak było 2 lata temu z Suspirią (1977), rok temu z Nowojorskim rozpruwaczem (1982), teraz przytrafiło się to Torso (czyżby grupa jakichś anty-włoskich chuliganów? Let’s find out!). Te filmy oczywiście rządzą się swoją specyfiką, jak większość włoskich gatunkowców z tego okresu, mają też sceny, które dzisiaj mogą sprawiać wrażenie archaizmów – ale no nie jest to The Room (2003), halo. Ciężko nawet znaleźć mi szczególne powody do tego, aby wybuchać śmiechem na tych filmach, może lekko unieść kąciki ust. No bo co miałoby być takie zabawne? Niedostatki budżetowe? O MATKO, TRZYMAJCIE MNIE. Nieoscarowe aktorstwo? BUAHAHAHA!!! Kawałek damskiego ciała na ekranie? „CYCKI!!!”- wrzeszczy jakiś prostak (już nie wiem czy gorsze jest wykrzyczenie tych cycków, czy ostentacyjny rechot). Najgorsze wydaje się to, że rozwiązania w tej kwestii znaleźć nie można i też nikogo oprócz samej grupy widzów widzieć nie można. To nie jest też tak, że żadnego filmu nie da się obejrzeć. Publiczność octopusowa, nawet mimo tego bękarciego jej odłamu, jest wspaniała i totalnie zaangażowana w życie festiwalu  Nie można też składać odpowiedzialności na ręce organizatorów Octopusa – takich wypadków nie da się przewidzieć. Chcę wierzyć, że da się uświadamiać jakoś tę część publiki i kolejne edycje będą budowały coraz piękniejszy obraz – że pokazywane tu filmy mają dostać nową młodość: w nowych warunkach, z nową widownią, być może wreszcie otrzymać należytą uwagę, docenienie. IN OCTOPUS WE TRUST.

A jak ALE JESZCZE PODZIĘKOWANIA

Jeszcze na koniec parę podziękowalnych całusów w macki Ośmiornicy. Oczywiście przede wszystkim w stronę dyrektorów festiwalu: Grzegorza i Krystiana. Kolejny rok z rzędu panowie udowadniają, że kochać kino to nie tylko kochać filmy, gwiazdy i czerwone dywany – jak nauczyła Polaków Grażyna Torbicka. Kochać KINO to kochać całe doświadczenie mu towarzyszące, każdy najmniejszy szczegół, który może zmienić odbiór filmu (chociaż puszczenie Top Guna (1986) na lotnisku to może nie taki mały szczegół). Wielkie podziękowanie też za ściągnięcie Sergio Martino – póki jeszcze jest na to szansa, Panowie, ściągajcie tych mistrzów jak najwięcej, niech tutaj dostaną należyte 5 minut. Przy okazji Pana Martino, WIELKIE ukłony w stronę tłumaczki – Diany Dąbrowskiej. Ale tak naprawdę to podziękowania w stronę całej, rozbudowanej ekipy Octopusa. Dzięki Wam wszystkim ten festiwal pracuje i wygląda w ten sposób. Nie znam Was wszystkich z osobna, ale każdemu chciałbym podziękować. D Z I Ę K U J Ę.

PS. Proszę wybaczyć ten nieelegancki żart z Pani Torbickiej. Pani Grażyno, szanuję Panią.

PPS. Ładu i składu w tej relacji nie było, ale w życiu też nie ma.


ULUBIONE SEANSE

TETSUO – CZŁOWIEK Z ŻELAZA (1989) REŻ. SHINYA TSUKAMOTO

Nazwać Tetsuo filmem transgresyjnym to niedopowiedzenie z rodzaju nazwania tygrysa trochę większym kotem. Jeśli transgresja w swojej definicji oznacza, między innymi, przekraczanie granic własnego ciała, to Tetsuo jest rozczłonkowaniem, dekapitacją i ponownym sklejeniem tego ciała. Przed oczami widzę opadającą do podłogi szczękę Takashiego Miike, a w uszach słyszę jak Lynch i Cronenberg z furią walą pięściami stół, gdy zapoznali się z filmem Tsukamoto. Tetsuo to czysta filmowa furia, akt prawdziwego wytrzepania mózgu. Wiertarka wżynająca się w głowę przez 67 minut. Tak krótki metraż jest prawdziwym błogosławieństwem, ulgą w tym festiwalu napastowania ludzkiej percepcji. Seans niczym ciężki trip – już na granicy wytrzymałości fizycznej, ale finalna ekstaza była tego warta. Arcydzieło prawdziwie edgy kina.

DZIWNY ZWYCZAJ PANI WARDH (1971) REŻ. SERGIO MARTINO

Kamera i… akcja! (chrząknięcie) „Witam wszystkie Panie i wszystkich Panów zgromadzonych przed odbiornikami. Ja nazywam się Dario Argento, a Państwa czeka zaraz seans filmu Dziwny zwyczaj Pani Wardh, w reżyserii mojego kolegi po fachu – Sergia Martino. Muszę niestety przyznać, że jest to arcydzieło. Chciałbym powiedzieć inaczej, ale nie mogę. Bo cóż by miało tutaj nie być wybitne? Zrytmizowanie nastrojów bohaterki w bicie serca, którego dźwięk dociera dogłębnie do widza? Prawdopodobnie najlepsze wprowadzenie freudowsko-lacanowskiej psychoanalizy w stylistykę krwawego pulpowego kryminału? Niezwykle elegancka i wysublimowana ilustracja każdego koloru nocy, z cudownie oddaną oniryczną otoczką? Poezja wpleciona w brutalność i wulgarność, która osiąga szczyty filmowej gustowności? Sergio stworzył giallo absolutne – jednocześnie budujące kanon i nie bojące się go niejako łamać. Nie będę kłamał, po seansie byłem zazdrosny. Nie będę jednak dalej przedłużał, tylko zapraszam Państwa na seans. Buon appetito!”

(Dario Argento nigdy, nigdzie. Wypowiedź nieprawdziwa, niearchiwalna)

MORTAL KOMBAT (1995) REŻ. PAUL W.S. ANDERSON

Popierdolony był ten Mortal Kombat, serio. Czekam w kolejce do Pleneum, mijany przez tłumy młodzieży i niekoniecznej młodej młodzieży w kolorowych dresach z odzysku, w których oczach było łaknienie zabawy wspartej eMką (które pewnie zamieniło się w łaknienie wody mineralnej). Dobra, wixapolowicze za mną, wchodzę na pokaz, szukam miejsca i rozsiadam się. Dzwoni gong, no dobra, wstaję. Dym puszczony, muza z filmu leci, wychodzi dwójka w kostiumach. Szybkie klepanko, ktoś tam jakieś filmiki, fotki, no i spoko. Można wracać na miejsce. A na miejscu już czeka główne danie, opus magnum Paula W.S. Andersona. Jak graliście w Mortala kiedyś, to pewnie głowiliście się nad tym, jak to losowe napieprzanie guzików równa się w kombosy. W trakcie seansu za to zatrzymacie się wiele razy i zastanowicie: jak ten teatr groteski, najntisowego CGI, bohaterów-karykatur trzyma się kupy. No nie trzyma się, ale jest zjawiskowy. Naprawdę, ciężko mi znaleźć przykład lepszego przeniesienia na ekran ówczesnej opinii o grach. Durne, seksistowskie, brutalne, demoralizujące młodzież, a ten cały turniej to nie ma sensu, zasad i co rundę to się chyba zaczyna na nowo. Dziękuję Ci Paul, chcę jeszcze raz!

MANDY  (2018) REŻ. PANOS COSMATOS

Fanem filmu Cosmatosa nie byłem przed pokazem, nie jestem nadal. Widzę tutaj anty-pulpę zjadającą swój własny ogon – niby stroniącą od arthouse’u, ale bez odcięcia tej trzymającej ją pępowiny, bez konkretnego skrętu w bezpretensjonalną pulpową jazdę, jakby wstydzącą się samej historii. Octopus pozwolił jednak pokochać mi Mandy przez dwie godziny. Szaniec Jezuicki przywitał publikę grillem, feerią neonów, gangiem motocyklistów… i rumem z colą. Idąc na seans, w oparach różowej, zielonej, niebieskiej czy czerwonej mgły gubiłem już pewność, percepcja coraz bardziej tępiała. Błądząc jak Nicolas Cage wreszcie mogłem wyłożyć się w leżaku, spokojnie sączyć darowanego drinka, wczuć się w seans… i posłuchać okolicznych Sebów robiących sobie posiadówę na ulicy. Chociaż brzmi to jak zrujnowany seans, to tak nie było, oj nie. Pewnie trochę szkoda dla kogoś, kto oglądał pierwszy raz, ale no nieinscenizowana (chyba, że to był zamysł organizatorów, to tym bardziej nie znam słów na wyrażenie podziwu) bitwa słowna między publicznością a Sebkami uzbrojonymi w puszki z browarem,  K I N O. Zamknięta i zakończona zresztą najpiękniejszą frazą, jaką słyszałem od dawna: Pieprzona hołota! Cztery duże litery, oddzielone spacją – K I N O – raz jeszcze. Bliżej samego filmu niż ten pokaz pozwoliłoby być prawdopodobnie tylko LSD, a tutaj… jesteście dorośli, nikt nie ocenia.

2019: PO UPADKU NOWEGO JORKU (1983) REŻ. SERGIO MARTINO

Znacie zapewne kompasy polityczne. Nawet, jeśli nie szukaliście nigdy swojego miejsca na mapie poglądów, to myślę, że znacie reguły. Macie cztery kwadraty zamknięte w dużym kwadracie, odpowiadacie na pytania i tak w bardzo uproszczony sposób określa to wasze skłonności polityczne. No to teraz wyobraźcie sobie, że w tych czterech rogach tego kwadratu macie kolejno: Nową nadzieję (1977), Ucieczkę z Nowego Jorku (1981), Planetę małp (1968) i Mad Maxa (1979). I teraz na samym środku tego kompasu ląduje 2019: Po upadku Nowego Jorku. Obojętnie jak abstrakcyjnie wyglądać może ten mariaż – uwierzcie, tak jest. Film Sergio Martino jest pod tym względem naprawdę unikatowy – bohater wygląda jak russellowski Snake, klimat przywodzi na myśl pustynny brud Maxa, po drodze bohaterowie natykają się na grupę rozwiniętej cywilizacji małpokształtnych, a sama historia ma wiele z awanturniczości Nowej nadziei. Z tych rzeczy mógł „pożyczać” (i prawdopodobnie to robił) Martino inspiracje, ale są też takie, które przewidział. Historię o poszukiwaniu ostatniej płodnej kobiety na Ziemi, która pozwoliłaby przetrwać ludzkości zna na pewno bardzo dobrze Alfonso Cuaron: nie sądzę, żeby Ludzkie dzieci (2006) wyglądały tak samo, gdyby nie 2019. Co równie frapujące, w filmie upadają dwie wieże, co narzuca (nieszczęsne) proroctwo samo przez się. I choć to niecodzienna filmowa sci-fi hybryda nierzadko potrafi zapaść się pod własnym ciężarem (ambicje twórcze nie równają się niestety budżetowi, grzybów w barszczu jest za dużo, a sama historia potrafi się rozejść na tyle stron i nie bać się skakać między sporymi dziurami, że ciężko naprowadzić ją na konkretną linię) to Sergio Martino stworzył zdecydowanie wart uwagi post-apokaliptyczny pejzaż 2019 roku. Na szczęście go nie dotrwaliśmy i dążmy do tego, żeby kolejnej postapo-wizji, tym razem 2049 roku, też uniknąć.

TORSO (1973) REŻ. SERGIO MARTINO

Jeśli spróbować by przełożyć kategorię „czystej krwi”, rodem z tępych nazi-głów, na grunt filmowy i  hybrydy gatunkowe uznawać za te „splamione”, to krew Torso zdecydowanie byłaby nieczysta. Sergio Martino stworzył film gdzieś pomiędzy giallo a proto-slasherem: za mało elegancki na giallo, zbyt „żółty” (i jeszcze zbyt wcześnie) na slasher. Śmiało nasącza obraz brudnym i nieprzyjemnym grindhousowym piachem – jest piaskowo, jest duszno.  Choć morderca wdziewa czarne rękawiczki to brzytwą wcale nie posługuje się z gracją dla morderców z żółtych: woli brutalnie chlastać aniżeli atakować gustownie tętnicę szyjną. Martino zbliża się do slasherów również okolicznościami morderstw – ofiarami padają m.in. uprawiający seks nastolatkowie, a kluczowe morderstwa zamaskowany (worek z dziurami na oczy – późniejszy o 8 lat Piątek Trzynastego II, być może nieprzypadkowo) morderca popełnia w domu letniskowym oddalonym od miasta. Znacie ten refren, prawda? Mimo że samo rozwiązanie intrygi, nie odbierając Wam zabawy, jest bardziej „giallowskie”, to włoski reżyser zostawia solidny grunt pod amerykańskie historie spod znaku chatki w lesie czy domków nad jeziorkiem. Martino swobodnie bawi się i nadweręża gatunkową czystość Torso. I dobrze, bo niesie to ze sobą samo (nie)dobro: trzymającą za gardło, brutalną i brudną historię – wyreżyserowaną z kunsztem i satysfakcjonującą zjadaczy pulpy. A na kategorię „czystości” najlepiej elegancko splunąć.

Do gara z pulpą wpadł w liceum, po Teksańskiej Masakrze w życiu się tak nie przeraził. Duchem spokrewniony z Nicolasem Winding Refnem, o Drive wspomni po 5 minutach rozmowy. Fan przemocy na ekranie i w oktagonie UFC. Studiuje filmy, żeby potem robić film, a w przerwach między oglądaniem entuzjasta hc punku, black metalu, warzywek i piesków.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*