Gdybym miała wybrać jakąś jedną imprezę co do której miałam największego pecha, bo coś zawsze w ostatniej chwili przeszkadzało mi wziąć w niej udział, byłby to z pewnością Octopus Film Festival. Przycupnięty na drugim końcu Polski, zrośnięty z miejską tkanką Gdańska, obiecujący wiele filmowych atrakcji, kusił od samego początku. Jak to jednak często bywa: plany swoje, a życie swoje! Gdy w roku zdominowanym przez koronawirusa, który bezlitośnie anulował jedną filmową imprezę po drugiej, twórcy „ośmiorniczego” święta kina zdecydowali, że nie składają broni, postanowiłam krótko: koniec odwlekania, jadę; bo kiedy jak nie teraz, w roku szczególnej tęsknoty za kinowym doświadczeniem?
Nietuzinkowość festiwalu widoczna była już w jego lokalizacji. Olbrzymia hala AmberExpo i parking tuż obok, który zamienił się w przestrzeń kina samochodowego. Surowy klimat ulicy Elektryków i jej najbliższych okolic idealnie korespondował z charakterem imprezy; o czym zresztą przekonywałam się każdego wieczoru, gdy miejsce zaczynało tętnić życiem, a filmy stawały się główną atrakcją. Różnorodność repertuaru, pierwszego dnia dobrze wprowadzała w klimat wydarzenia. Od reprezentantki kina klasycznego z kampowym zacięciem (Ona, 1935), przez przejmujący obraz wychodzenia z traumy (Niedosyt, 2019) i punkową Klasę 1984 (1983), aż po wisienkę na torcie, czyli pokaz filmu Komando (1985), który czytany był na żywo przez Piotra Cyrwusa – organizatorzy już na „wejściu” zaoferowali filmy różnych emocji i estetyk. Dla każdego było coś miłego! W kolejnych dniach dając nam jeszcze więcej, m.in. filmy Penelope Spheeris, która w trakcie rozmowy z Kają Klimek udowodniła, że nie straciła nic ze swojej niepokorności, obrazy czarownic (kolory filmu Anny Biller – Czarownica miłości (2016) – rozsadziły ekrany w Klubie B90) oraz głęboko emocjonalne doświadczenia jakimi były filmy Fabrice’a du Welza.
Moim największym rozczarowaniem paradoksalnie okazał się ten, który miał być największą atrakcją: Komando! Piotr Cyrwus obdarzony bardzo dobrą dykcją zdecydował się na autoironiczne dialogi, ale też często chybione aluzje, które ostatecznie odwracały uwagę od samego filmu. Można byłoby przymknąć oko na czerstwe żarty, gdyby nie to, że aktor, który w wystąpieniu przed pokazem skupił się na małostkowej krytyce jednej z dziennikarek, próbującej przypiąć mu łatkę aktora z Klanu, sam w trakcie pokazu uczynił swój telenowelowy rodowód największą atrakcją. Ile w tym mojego niewyczucia festiwalowej konwencji, a ile po prostu rozczarowania: kto wie! Niemniej jednak lubię myśleć, że na pokazach atrakcją jest sam film, nie osoba, która w taki czy inny sposób uświetnia wydarzenie swoją obecnością.
Na szczęście Octopus Film Festival to nie tylko żartobliwe seanse, czasami zamieniające filmy w niepotrzebną farsę, ale też wspaniałe doświadczenia filmowe. Impreza upłynęła mi głównie na śledzeniu filmów Konkursu Głównego, z których aż osiem miało polską premierę właśnie na octopusowych ekranach. Mimo różnego poziomu prezentowanych historii należy mocno podkreślić i docenić różnorodność, jaką kierowali się organizatorzy przy doborze filmów. Autor komiksów dla dorosłych traktujących o maniakalnym mordercy jest prześladowany przez…seryjnego mordercę. Młoda kobieta ,próbując odzyskać kontrolę nad własnym ciałem, zaczyna połykać przedmioty. Trzy kobiety w jednym domu, w walce z upływającym czasem. W końcu eteryczna historia z mrocznym zacięciem prosto ze skąpanego w światłach neonów Paryża i niby klasyczna gotycka historia z finałowym twistem. A to nadal nie wszystko! Konkurs główny można z pewnością uznać za doświadczanie kina gatunkowego na przeróżnych poziomach. Makabrycznym, czułym, zabawnym i lekko dziwacznym. Doświadczenie, które z pewnością przyciągnie mnie do Gdańska w kolejnych latach.
Podobnie jak liczne, maksymalnie dopieszczone pokazy specjalne, które głośno przeciwstawiają się tym, którzy chcieliby festiwal wtłoczyć w ramy wyłącznie święta złego kina. Gdy przeżywasz festiwal po raz pierwszy, dostajesz takie wydarzenia, masz pewność, że organizatorzy to pasjonaci kina, którzy traktują je z czułością, nie z deprecjonującym dystansem. Predator (1987) doświadczany w sali Plenum, która z dziką roślinnością, fluorescencyjnym światłem i niesamowitymi odgłosami zamieniła się w prawdziwą dżunglę, był pozazmysłowym przeżyciem na zupełnie innym poziomie niż dotychczas. Tak jak oglądanie w plenerze kultowego Hardware (1990) w ramach retrospektywy Richarda Stanleya, filmu, który idealnie wpasował się w otoczenie statków i metaliczny vibe Doku Cesarskiego. Pandemia uniemożliwiła co prawda twórcom zaserwowanie swojego dania głównego w postaci Ukrytego Seansu, ale myślę, że niesamowity pokaz The VVitch (2015) na terenie Harcerskiej Bazy Obozowej „Morena”, wynagrodził tę stratę.
Mimo że popularność imprezy opiera się przede wszystkim na pokazach filmów uznawanych za śmieciowe (nie lubię tego określenia, bo zbyt często bezmyślnie się nim szafuje), to jednak dla mnie nie one były tu gwoździem programu. To właśnie tego typu perełki organizacyjne jak chociażby Predator (1987) , wartościowe premiery, czy retrospektywy tak uznanych twórców kina arthouse’owego jak Fabrice du Welz, czynią z Octopus Film Festival prawdziwe święto kina. Przeżywanie w wypełnionym po brzegi Klubie B90 filmu Interzone (1987), który został zaprezentowany w ramach cyklu VHS Hell, było taką festiwalową watą cukrową. Pstrokatym dodatkiem, którego intensywność smaku działa krótko i nie zachęca do sięgnięcia po więcej. Zbiorowy śmiech w takt improwizowanych dialogów Mateusza Gołębiewskiego był doświadczeniem tyleż nietypowym i ciekawym, co z czasem po prostu nużącym. Chociaż tak jak już wspomniałam, twórcy sięgają do kieszeni po różne klocki, różne światy, budując wielobarwny obraz dni kina, które kryją w sobie coś dla każdego, często to właśnie ten wizerunek imprezy lubującej się w dystansie rzuca światło na jej całość. Fundując w efekcie takie kwiatki jak ironiczny śmiech widowni na The Vvitch (2015) czy filmach Du Welza. Można żałować, że twórcy nie zdecydowali się na dołączenie do programu imprezy prelekcji dziennikarzy, a zarazem mega zajawkowiczów kina gatunkowego, którzy te wszystkie śmiesznostki obudowaliby edukacyjnym kontekstem. O słuszności takich spotkań, w kontekście irytujących zachowań widowni pisał Marcin już w 2017 relacjonując imprezę, gdy nazywała się jeszcze Festiwalem Filmów Kultowych. Czy takie rozwiązanie ograniczyłoby irytujące zachowania grupy? Ciężko przewidzieć, ale myślę, że z pewnością zmusiłoby do zastanowienia miłośników „złokinowych” etykietek, przed wrzucaniem wszystkich tytułów do jednego wora. Tak jakby „złe kino” było stemplem, którym można oznaczyć każdy, odbiegający od normy film. Mimo drobnych zgrzytów i utrudnień (poruszanie się od AmberExpo do ul. Elektryków osobom niezmotoryzowanym, gdy do kolejnego seansu pozostało niewiele czasu mogło nastręczać sporo trudności) pierwsze spotkanie z Octopus Film Festival było dla mnie niczym spotkanie najlepszego przyjaciela po długim czasie: niby nie ze wszystkim się zgadzaliśmy, w sumie to troszkę byśmy się pokłócili, ale tak naprawdę już wyczekujemy kolejnego razu. Do zobaczenia.
PS. Organizatorzy imprezy sprostali wymaganiom, jakie stawiał przed nimi pandemiczny czas. Wolontariusze ubrani w maseczki i rękawiczki, środki do dezynfekcji dostępne na każdym kroku, pozwoliły w stoczniowej przestrzeni (i nie tylko) poczuć się bezpiecznie. Ośmiornica przypomina: myjcie macki i dbajcie o siebie nawzajem również po festiwalu!
Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis