Octopus Film Festival 2018

Octopus Film Festival to pięciodniowe święto kina gatunkowego, które w tym roku “zadebiutowało” na kulturalnej mapie Trójmiasta. Piszę tu o debiucie w cudzysłowie, ponieważ impreza nie jest tak do końca nową inicjatywą. To w pewnym sensie kontynuacja formuły zeszłorocznej edycji Festiwalu Filmów Kultowych, za którą również odpowiedzialny był kolektyw VHS Hell i która, tak jak Octopus, odbywała się wśród industrialnych terenów Stoczni Gdańskiej. Tyle że, nie mając już „kultu” w nazwie, organizatorzy mogli pójść (i chętnie poszli) także w inne rejony X Muzy.

Stocznia stała się w ostatnich latach miejscem działań wszelkiej maści zaangażowanych kulturowo entuzjastów, którzy przejęli jej nieużytki i przekształcili je między innymi w knajpy, kluby muzyczne czy przestrzenie sztuki. Do takiego otoczenia Octopus pasuje najbardziej, biorąc tutaj zwłaszcza pod uwagę fakt, że nie jest to standardowy festiwal filmowy, a bardziej alternatywna impreza, która z jednej strony za zadanie obiera dostarczanie ludziom około-filmowej rozrywki (stąd chociażby pokaz Mad Maxa: Na drodze gniewu [2015] w towarzystwie efektów pirotechnicznych, projekcja Obcego [1979] w miejscu stylizowanym na statek Nostromo, czy zaproszenie Krystyny Czubówny, aby czytała niesławny The Room [2003] przed publicznością na żywo), a z drugiej promowanie kina kultowego, w tym tytułów przez wiele lat pogardzanych przez polską krytykę filmową (żeby tylko wymienić Django [1966], czołowego reprezentanta tak niecierpianego u nas kiedyś spaghetti westernu).

Dwoista natura Octopusa przyczynia się do sukcesu festiwalu: rozrywkowe punkty programu przyciągają wielu ludzi, z których część zawsze zainteresuje się bardziej niszowymi propozycjami organizatorów. Zyskuje również tzw. widz kultowy, który ma niezwykle rzadką sposobność obejrzenia na dużym ekranie takich tytułów, jak Milano Calibro 9 (1972), Święta góra (1973), Głowa do wycierania (1977) czy Nowojorski rozpruwacz (1982). Ta dwoistość rodzi jednak pewien problem: część widowni, biorąca udział w wydarzeniu przede wszystkim z chęci niezobowiązującej zabawy, nie zawsze rozumie na jakiego rodzaju filmy się wybiera (lub może całą imprezę postrzega przez pryzmat VHS Hell), co potrafi skutkować salwami śmiechu przy produkcjach, które przecież na wyśmiewanie nie zasługują. Na zeszłorocznym Festiwalu Filmów Kultowych ucierpiały przez to nawet takie klasyki kina gatunkowego, jak Suspiria (1977) i Hardware (1990), zaś w tym roku przed takimi reakcjami nie uchronił się wspomniany Nowojorski rozpruwacz, który im stawał się mroczniejszy i bardziej odjechany, tym bardziej był wyszydzany.

I choć edukacja publiczności w odbiorze kina kultowego może stanowić jeszcze wyzwanie przed organizatorami, mam poczucie, że zdecydowanie jest czemu kibicować. Z kinomisyjnego pokładu na Octopus Film Festival pojawiły się trzy osoby (Piotr Kuszyński, Antoni Urbanowicz i Marcin Zembrzuski), które wraz z zaprzyjaźnionymi blogerami (Patryk Karwowski z Po napisach, Kajetan Kusina z Kusi na kulturę, Kamil Rogiński z Drugged by Movies i Jędrek Szczepański z Wizualizacji popkulturowych hałasów) dzielą się poniżej wrażeniami z wybranych punktów imprezy. Zapraszamy do lektury!

Piotr Kuszyński


The Apple (reż. Menahen Golan, 1980) – Kamil Rogiński

Wypuszczone pod egidą kultowej wytwórni Cannon, The Apple miało być według reżysera przebojem, jego bramą do amerykańskiego przemysłu filmowego. Wszystko prysło podczas premiery, gdy rozwścieczona publiczność rzucała w ekran winylami ze ścieżką muzyczną, które wręczono im przed wejściem. Film został zmieszany z błotem przez widzów i krytykę, a sam Golan w rozpaczy niemal odebrał sobie życie. Obecnie produkcja figuruje na liście najgorszych filmów wszechczasów. Czy słusznie? O tym można się było przekonać na Octopusie w ramach cyklu „Cant’ Stop the Music: Najdziwniejsze musicale”. The Apple to naiwniutka historia o bezwzględności przemysłu muzycznego. W futurystycznym roku 1994 szołbiznes jest bogiem, o czym przypomina nam wszechobecny symbol trójkąta (sygnujący ultra-popularną grupę muzyczną BIM). Film nie stroni zresztą od religijnych nawiązań, z tytułowym jabłkiem oraz Adamem i Ewą na czele. I podaje je nam we wspaniale kiczowatym sosie. Zapewne niezbyt wyróżniająca się w szalonym roku 1980 oprawa audiowizualna dzisiaj jawi się jako pięknie kuriozalna. Film cały czas pamięta, że jest musicalem i serwuje widzowi numer za numerem. Fabuła to zaledwie ciąg przerywników pomiędzy piosenkami, których ilość nadaje całości błyskawiczne tempo. I niemal każda z nich, mimo niezbyt wyszukanych tekstów, zapada w pamięć i prosi się, aby zostać włączona do prywatnej playlisty. W obecnych czasach trudno nienawidzić The Apple. To rzecz tak zajmująca zmysły, że ciężko poważnie traktować zarzuty o jej rzekomej beznadziejności. Nie sposób przejść obojętnie wobec szczerości tego filmu, gdzie każdy na ekranie zdaje się dawać z siebie wszystko, a reżyser jest pewien, że tworzy wiekopomne dzieło. The Apple to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Film klasy BIM.


Bestia (Walerian Borowczyk, 1975) – Marcin Zembrzuski

Francuska Bestia, autorstwa zapomnianego dziś polskiego artysty-skandalisty (Borowczyk zaczynał jako twórca awangardowych animacji, by jakiś czas po ucieczce z PRL-u doczekać się miana „pornografa”) to film jedyny w swoim rodzaju. Z jednej strony stanowi on bowiem podszytą surrealizmem i freudyzmem satyrę społeczno-obyczajową, która niewątpliwie musiała przypaść do gustu Luisowi Bunuelowi, z drugiej zaś rasowe soft-porno, z którego, być może (zważywszy na jego ekscentryczny i anarchiczny charakter), dumny byłby z kolei Russ Meyer. Fabuła skupia się na losach Lucy, nastoletniej piękności, która, wedle testamentu jej majętnego ojca i jako rezultat pewnych politycznych gierek, zmuszona jest poślubić nieznanego jej nieokrzesanego jegomościa mającego podobno koneksje w Watykanie. Gdy dziewczyna przybywa do jego wiejskiej posiadłości, dowiaduje się o legendzie o potworze, który pojawia się tam co 100 lat, aby terroryzować okolicę. Wkrótce Lucy zaczyna fantazjować… Muszę przyznać, że kiedy oglądałem ten film po raz pierwszy, jakieś 10 lat temu, nie podobał mi się. Teraz, nie mając już większego „ale” wobec początkowego nawału dialogów, a bardziej doceniając szaloną pomysłowość twórcy i wreszcie mając swoiste wprowadzenie do projekcji w postaci bardzo fajnego dokumentu Kuby Mikurdy Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka (2018), na nudę już nie narzekałem. Zgrabnie wypunktowując zwykłą ludzką hipokryzję i zakłamanie, pięknie nabijając się z kleru i konserwatywnych wartości (jest tu nawet scena, w której bohaterka ściąga gorset, by wyrzucić go do sadzawki) i nietuzinkowo – bo  głównie za sprawą sekwencji groteskowego seksu z monstrum – zespalając rzeczywistość ze snem, Bestia stanowi przykład naprawdę odważnego kina, które i dziś mocno dzieli odbiorców. Dowodem reakcje festiwalowej publiczności. Jedni śmiali się z kolejnych odjechanych żartów i prowokacji, drudzy raczej wyśmiewali film prezentujący się dlań kuriozalnie, inni zaś nie kryli zażenowania, kiedy w ostatnim akcie opowieści rzecz, wcześniej podejrzanie stonowana, wybucha dzikim i absurdalnym seksem. Nie zabrakło też osób, które wolały opuścić salę i przyznam, że ja się wcale nie gniewam. Podejrzewam, że mniej więcej tak wyglądał premierowy pokaz Bestii 6 stycznia 1975 roku.


Django (reż. Sergio Corbucci, 1966) – Kajetan Kusina

Spaghetti western skąpany w takiej dawce nihilizmu, że równie dobrze mógłby być filmem postapo. Do zrujnowanego przez wojnę między meksykańskimi rewolucjonistami a członkami Ku Klux Klanu (nazwa nie pada, ale wiadomo) miasteczka, w którym działa już tylko burdel, przybywa dziwny mężczyzna ciągnący za sobą trumnę. Django to złodziej, morderca i psychopata, ale paradoksalnie tylko on może przywrócić spokój w okolicy. Najbardziej imponuje tutaj klimat – piach, błoto i postępująca degeneracja spotykają się z dużą ilością cynicznego humoru wynikającego ze świadomego przerysowania przemocy i scen akcji. Do tego hipnotyzujące głos i spojrzenie Franco Nero. Co prawda, w drugiej połowie filmu pada trochę tempo, ale nadal jest to nad wyraz satysfakcjonujący seans.


Dzika planeta (reż. René Laloux, 1973) – Piotr Kuszyński

Dzieci potrafią być okrutne wobec owadów. Torują im drogi, podtapiają, niekiedy pstrykają w nie palcami, by przeleciały w powietrzu kilka centymetrów. Takie zachowania tłumaczy się zazwyczaj ciekawością świata oraz nie rozwiniętą jeszcze empatią. I w sumie mało kogo to oburza, czy w ogóle interesuje. Wyobraźmy jednak sobie obrazek, w którym tak dręczoną istotą jest człowiek. To właśnie od takiej sceny zaczyna się kultowa animacja Rene Lalouxa, do której scenariusz napisał wspólnie ze słynnym pisarzem i rysownikiem Rolandem Toporem. Człowiek w Dzikiej planecie sprowadzony zostaje, w najlepszym wypadku, do roli domowego zwierzaka, w najgorszej zaś do namolnego szkodnika, którego należy wyplenić odpowiednimi chemikaliami. Światem przedstawionym rządzi tu rasa Draagów, niebieskich olbrzymów, których cywilizacja jest niezwykle rozwinięta zarówno pod względem technologicznym, jak i duchowym. Pytanie jednak, czy z czasem pozycja Draagów na ich planecie nie zostanie zachwiana przez  ludzi (tutaj zwanych Omami). Dzika Planeta potrafi widza przygnębić i skłonić do refleksji, ale i w równym stopniu zafascynować przedziwnymi, psychodelicznymi obrazami, które idealnie akcentuje równie nieziemski soundtrack skomponowany przez Alaina Goraugera. To produkcja, która po obejrzeniu pozostaje głęboko w umyśle widza i wręcz upomina się o powtórny seans.


Endless (reż. Justin Benson i Aaron Moorhead, 2017) – Kajetan Kusina

Dwóch braci od dobrych paru lat próbuje nauczyć się normalnie żyć po ucieczce ze szponów tajemniczej sekty. Jednak idzie im to na tyle słabo, że po otrzymaniu tajemniczej kasety postanawiają ponownie odwiedzić jej członków, którzy tym razem jawią się jako wyjątkowo pozytywni hipisi, utrzymujący się z warzenia własnego piwa. Początek ich pojednania z dawnymi kompanami wydaje się wręcz idylliczny, jednak okazuje się, że gdzieś tam czuwa nad wszystkim tajemnicza siła. Endless ma w sobie większość zalet i wad charakterystycznych dla niezależnych produkcji fantastycznych. W takich filmach bardzo lubię to, że ewidentnie ograniczony budżet zmusza twórców do kombinowania i budowania klimatu w oparciu o ciekawe pomysły i niepokojącą atmosferę, a nie efekty specjalne. I w tutaj do pewnego momentu udaje się to znakomicie. Nie chcę psuć nikomu zabawy i nie będę niczego zdradzał, ale napiszę tylko, że film dużo traci, kiedy tajemnica zaczyna się w pełni wyjaśniać. Co do wad typowych dla takich tytułów – czuć braki w doświadczeniu głównych aktorów (prawdziwych braci, którzy napisali i wyreżyserowali całość), jednak najbardziej boli brak ręki prawdziwego speca od produkcji i montażu, który nie bałby się wyciąć paru niepotrzebnych scen. Z drugiej strony, ten widoczny w niektórych momentach półamatorski sznyt dodaje całości pewnego pociesznego uroku. Nie jest to może dzieło wybitne, ale z całą pewnością ma swój charakter i w kilku momentach potrafi przyspieszyć bicie serca. No i na pewno spodoba się fanom klimatów związanych z Lovecraftem, ale o tym musicie się przekonać już sami.


Listopad (reż. Rainer Sarnet, 2017) – Marcin Zembrzuski

W ubiegłym roku, na etapie samej promocji, nazywany folk-horrorem porównywalnym do kultowego już The VVitch (2015), Listopad okazuje się być tworem bardzo hybrydowym i osobnym, ze wspomnianym majstersztykiem Roberta Eggersa nie mającym wcale tak dużo wspólnego. To będący jednocześnie (lub na zmianę) komedią, baśnią, poetyckim horrorem i melodramatem zbiór luźno połączonych ze sobą opowieści. Oparty jest on w całości o średniowieczny folklor z Estonii i przedstawia losy mieszkańców pewnej osobliwej wsi. W niej normą jest zawieranie paktów z diabłem, coroczne spotykanie się z duchami bliskich czy tworzenie tzw. krattów, czyli usłużnych stworów, przeważnie budowanych z metalu i różnorakich przedmiotów codziennego użytku. Przepięknie nakręcony, Listopad początkowo zaskakuje przede wszystkim sporymi dozami groteskowego i absurdalnego humoru, który jednak regularnie kontrowany jest mrokiem i liryzmem, a z czasem ustępuje miejsca pewnej historii miłosnej, która, co równie zaskakujące, potrafi nie tyle złapać za serducho, co je złamać. Tak jak w The VVitch, dawne wierzenia traktowane są poważnie i – mimo licznych komediowych gagów – nie ma mowy o „postmodernistycznej ironii” dystansującej odbiorców. Ale w przeciwieństwie do The VVitch tutaj nie ma żadnych pozorów realizmu i od początku wrzuceni jesteśmy na głęboką wodę (już w otwierającej sekwencji poznajemy wcale upiornie wyglądającego kratta, który porywa krowę i traktując jedną ze swoich części jak śmigło zamienia się po chwili w średniowieczny odpowiednik… helikoptera). Innymi słowy, Listopad to film cudownie ekscentryczny i przerysowany. Niewiele dziś powstaje takich filmów.


Luz (reż. Tilman Singer, 2018) – Patryk Karwowski

Na posterunek policji wchodzi dziewczyna. Wchodzi bardzo, bardzo powoli, tak jakby twórcy chcieli wyraźnie zaznaczyć obowiązujące w filmie tempo. Na imię ma Luz i zaraz zostanie zabrana na przesłuchanie. Bardzo nietypowe, bo (jako że mało pamięta z ostatnich wydarzeń) przesłuchanie będzie połączone z sesją prowadzoną przez hipnotyzera… To raptem 70 minut horroru, który niemiłosiernie wręcz wierci dziurę w umyśle widza. Wierci udarem, hipnotycznie i bezwzględnie. Potrafi być jednocześnie męczący i satysfakcjonujący, a wszystko zależy, w który nerw u Ciebie, widzu, trafi. Luz to szacunek i oryginalność. Szacunek do taśmy 16mm, czyli środka, który niemiecki reżyser wybrał jako formę filmowego wyrazu. Luz uderza przez to dość mocno w nostalgiczną nutę formalną, a to przecież dopiero jeden z wielu aspektów, za który debiut Singera wypada nazwać choćby ciekawym. Pod (ciągle) niepokojący obraz twórcy podłożyli tak samo niepokojąca ścieżkę dźwiękową. Elektronika w wykonaniu Simona Waskowa to pełzające podskórnie muzyczne plamy, bardzo tłuste, który trzeba traktować jak powolnie spływający na widza senny koszmar. Od początku zresztą jesteśmy do tego koszmaru konsekwentnie wtrącani, jednocześnie mając wrażenie, że wszystko zaczęło się dużo wcześniej, a my trafiliśmy tylko na jeden z rozdziałów diabelskiej księgi o podtytule Halucynacje. Wydaje się, że ten w pełni niezależny projekt i skromność, która jest wymuszona przez mikro budżet (trzy lokacje, kilku aktorów), w niczym nie krępują niemieckiego filmowca. Jego wizja jest spójna i przemyślana, a efekt zaskakujący. Zaskakujący, ale po części niewygodny. Ta historia, efekt hipnozy, niepokojący rytuał i efekt złowrogiego klimatu, a głównie użytych środków, może nastręczać problemów z odbiorem całości, a i mnie zaczęła się udzielać atmosfera. Również czułem się lekko zamroczony, otumaniony, nawet wtrącony siłą w nastrój opętania, który jednak stanowi o charakterze opowieści. Luz to taki przykład reżyserskiego debiutu, który nie pozwoli o sobie zapomnieć. Nazwisko reżysera wypada zapisać w notatniku, a na kolejny jego film niecierpliwie czekać.


Revenge (reż. Coralie Fargeat, 2017) – Jędrek Szczepański

Jak nietrudno zauważyć nowa amerykańska filmowa groza idzie w dwóch głównych kierunkach: płynące z falą nostalgii obrazy, napakowane cytatami i parafrazami hołdy ku twórczości swoich mistrzów oraz te rozbrajające zastane konwencje, często jawnie flirtujące z arthouse dramaty grozy (spod znak A24 chociażby). Jednak Amerykanie w tej zabawie nie pozostają sami, a że Francuzi także bardzo lubią taplać swoje palce w ekstremie, to Trójkolorowi twórcy również dorzucają swoje na tym poletku kinematografii. Trójkolorowi? Pardon, w wypadku horroru raczej powinienem zaznaczyć to wprost – Trójkolorowe. Nie zdążyło minąć dużo czasu od premiery Mięsa (2016), znakomitego dramatu grozy w reżyserii Julii Ducournau (nie zdążyły też, mam wrażenie, ucichnąć dyskusje wokół tego filmu), a na salony współczesnej francuskiej ekstremy weszła jeszcze jedna dama. Coralie Fargeat, choć swoje Revenge skonstruowała bardziej od Ducournau, nazwijmy to, standardowo, wcale nie zamierzała się hamować. Realizm? Tyle, ile uwierzysz. Efekciarstwo? Jeśli dasz radę, to zniesiesz. Debiutująca w pełnym metrażu reżyserka zaczyna spokojnie, ale to cisza przed burzą. Dalekie pustkowie, środek zadupia. Jennifer, chodzące uosobienie seksu, przyjeżdża z niewiernym żonie kochankiem do jego willi. Zjeżdżają się też kumple kochasia, towarzystwo dobrze się bawi, alkohol się leje, dragi się znajdują. Wraz z momentem, gdy jeden zbyt napalony kumpel nie bierze do siebie odmowy i gwałci główną bohaterkę, Fargeat dociska gaz i rozpędza się po torze zwanym „rape and revenge„. Zepchnięta z urwiska i nadziana na korę Jen wygrywa ze śmiercią, by finalnie się z nią utożsamić, a z ofiary stać się myśliwym. Reżyserka porusza się po znanych tropach, nie wydziwia i nie rozsadza konwencji r&r – krew się leje ponad miarę, dziewczę z precyzją godną T-800 rozprawia się z oprawcami; kombinuje za to przy wizualiach. Brudny grindhouse nabiera tutaj narkotycznego wymiaru, kolory są intensywne i walą po oczach. Niebagatelną rolę gra tutaj pustynny setting, w parze ze świetnymi zdjęciami. Revenge to nie jest koło wymyślone na nowo, to jest świetnie wystylizowana pulpa w hołdzie klasyce. Coralie Fargeat to utalentowane dziecko nostalgii, które spogląda z utęsknieniem w przeszłość, ale nie zamierza się jej kurczowo trzymać. Wyrośnie z tego dziecka porządny pulpotwórca, mam nadzieję.


Święta Góra (reż. Alejandro Jodorowsky, 1973) – Piotr Kuszyński

Gdy organizatorzy festiwalu ogłosili, że w ramach cyklu “Hala odlotów” będzie można obejrzeć Świętą górę, moje serce wypełniła zarówno ekscytacja, jak i obawa. Perspektywa obejrzenia jednego z najważniejszych surrealistycznych obrazów w dziejach na dużym ekranie to obietnica wielkiego przeżycia, jednak w głowie kołatało mi się pytanie, czy aby seans Świętej góry nie jest doświadczeniem zbyt osobistym. Jodorowsky nie opowiada tak po prostu o grupce ludzi, która wyrusza na wędrówkę w poszukiwaniu oświecenia. On całkowicie pochłania świadomość widza, a następnie zabiera ją w tę podróż wraz z bohaterami filmu. Będąc już wchłoniętym do świata Jodorowskiego, człowiek staje się ofiarą agresywnego ataku filmowej groteski, niekiedy obrazów obrzydliwych oraz, dla niektórych, obrazoburczych (liczne prowokacje wycelowane w stronę kościoła katolickiego). Wszystko to jest przeładowane mocno psychodeliczną scenografią i bogatą symboliką. Święta góra to w moim odczuciu film będący swego rodzaju krzywym zwierciadłem, odbijającym i zniekształcającym to, co znajduje się w umyśle osoby oglądającej. Przez co działa jak niezwykle mocny narkotyk. A jak już ćpać, to najlepiej właśnie to.


Seans Ukryty – Antoni Urbanowicz

fot. M. Szymonczyk

Przyznam się szczerze: pomimo zakupionego wcześniej biletu długo biłem się z myślami – czy wybrać się na Seans Ukryty, czy też może jednak go sobie darować. W końcu w tym samym czasie festiwal oferował kultową Świętą Górę w ramach cyklu „filmów narkotycznych”, a także przedpremierowy pokaz Tajemnic Silver Lake (2018) odbywający się w kinie Żak. Moje notoryczne molestowanie ekipy technicznej o uchylenie rąbka tajemnicy nie przyniosło rezultatów, więc pozostało mi tylko zaryzykować, modląc się w duchu, żeby to nie był żaden [Rec] (2007) w środku lasu. W wyznaczonym miejscu, o wyznaczonej godzinie, po grupę śmiałków przyjechały autobusy pamiętające czasy Gomułki. I tutaj pojawiły się moje kolejne wątpliwości. Czy te retro autobusy są ponurym zwiastunem nadchodzącego seansu Samych Swoich (1967)albo Kogla Mogla (1988)? Uspokoiłem się dopiero w momencie, gdy ujrzałem miejsce seansu, czyli terminal kontenerowy DCT. Tak atmosferyczna miejscówka nie mogła przecież się zmarnować na byle co. I nie zmarnowała się. Ukrytym seansem okazał się makabryczny klasyk sci-fi horroru, czyli The Thing (1983) w reżyserii Johna Carpentera. Mimo, iż znam ten film na wylot, to jednak możliwość obejrzenia go na dużym ekranie umieszczonym pośród kontenerów było całkowicie nowym i cennym doświadczeniem. W dodatku panująca na dworze niska temperatura niezwykle sprzyjała immersji z arktyczną grozą samego filmu. Przyjaciel towarzyszący mi na seansie nigdy nie pałał miłością do tego filmu i po ujrzeniu planszy tytułowej odczuł wyraźne rozczarowanie. Warunki projekcji sprawiły jednak, że wkrótce z pokorą przyznał się do błędu w ocenie sytuacji. Miło było obserwować także rozmaite reakcje publiki na serwowane z ekranu obrzydliwości. Jeśli się nie mylę, to dla wielu osób było to pierwsze zetknięcie z tym arcydziełem, a być może nawet z samą postacią Johna Carpentera. Czy może istnieć lepsze wprowadzenie do filmografii Carpentera niż właśnie The Thing? Co więcej, jeszcze nigdy ostatnie zdanie Mccready’ego („Why don’t we just… wait here for a little while… see what happens?”) nie wybrzmiało równie ponuro. W tej mroźnej aurze zwiastowało ono bowiem koniec festiwalu –  bolesne lądowanie na ziemi i okrągły rok czekania na kolejną edycję Octopusa.


Świt żywych trupów (reż. George Romero, 1978) – Jędrek Szczepański

fot. M. Szymonczyk

Już z początkiem filmu, gdy nerwowo śniąca Gaylen Ross budzi się, a widz zyskuje obraz rozdygotanego wnętrza telewizyjnego studia, George Romero odcina się od charakteru swojego reżyserskiego debiutu. Zagęszczona atmosfera, nerwowe twarze i wewnętrzne napięcie przejmują miejsce sielankowego wyjazdu nieświadomego rodzeństwa z Nocy Żywych Trupów (1968). Sygnały są więc wyraźne – będzie gęściej, będzie mocniej. Podczas gdy Noc właściwie jest podręcznikiem survivalu zombie apokalipsy w domowych warunkach, w Dawn of the Dead Romero dociska gaz i nie zatrzymuje się- to jest pełnoprawny i rozpędzony akcyjniak, w czym niemała rola fantastycznego, dynamicznego montażu (którego, notabene, podjął się sam Romero!). Dozowane powoli radiowe informacje ustępują miejsca skondensowanej ramówce TV i po niedługim czasie Mistrz przenosi bohaterów, a wraz nimi widzów, w serce akcji- centrum handlowe. Niebanalny i starannie przemyślany setting nadal, pomimo 40 lat na karku, pozostawia niemałe wrażenie. Romero wybitnie eksploruje zastaną przestrzeń, z zegarmistrzowską precyzją przedstawiając widzom fortecę bohaterów. Stopniowo odkrywa możliwości zaoferowane przez galerię i sprawia, że każdy kąt jest tyle kryjówką, co czyhającą pułapką. Przebywanie z bohaterami z perspektywy wygodnych domowych warunków samo w sobie jest intensywne, ale… można mocniej, prawda? Takiego, tyleż karkołomnego co genialnego, pomysłu podjęli się organizatorzy Octopusa! Centrum Handlowe OSOWA posłużyło im za idealną lokację do tego wyjątkowego seansu. Godzina 23, daleko położona od “reszty” miasta galeria, a w niej: ułożone na barykady wózki sklepowe, jeden ekran, widzowie ze śpiworami okupujący podłogę oraz rzecz jasna- zombie! Starannie przygotowane makijaże od specjalnej ekipy dostępne zarówno dla widzów jak i wolontariuszy czy samych organizatorów festiwalu. Właściwie jedyna rzecz, która trochę wytrącała z uwagi to nadmiar światła i przy samym ekranie było nieco zbyt jasno, ale nie odjęło to uroku temu genialnemu pomysłowi. O takie wrażenia kinowe walczył James Cameron, chapeau bas Octopusowa ekipo!


Xanadu (reż. Robert Greenwald, 1980) – Kamil Rogiński

Dzięki cyklowi „Najdziwniejsze musicale” można było doświadczyć na własnej skórze, czemu 1980 uchodził za zły rok dla tego rodzaju kina. Xanadu miało być pomostem pomiędzy starym a nowym, przeniesieniem estetyki gatunku z lat 40. i 50. w nową dekadę. Z jednej strony wyjadacz Gene Kelly (Deszczowa Piosenka (1952)), a z drugiej młody Michael Beck (Swan z Wojowników (1979)). Co wyszło z tego połączenia? Film, który zainspirował powstanie Złotych Malin. Jednak za ckliwą historią miłosną, jaką jest Xanadu, kryje się produkcja nie tyle zła, a po prostu nudna. Całość jest grzeczna i pozbawiona polotu, a piosenki, zamiast przyśpieszać seans, rozwlekają go jeszcze bardziej. Na dodatek nie ma ich zbyt dużo, przez co widz skazany jest na śledzenie niezbyt porywającej fabuły i drewnianych dialogów. Całość nieco ratuje ostatnie 20 minut, gdzie do głosu wchodzą motywy nadnaturalne (dużą rolę gra mitologia grecka) i wielka scena disco na wrotkach (chwilowy trend roku 1980). Jednak to zdecydowanie zbyt mała dawka szaleństwa, aby można było mówić o  obrazie kultowym, który równocześnie jest przyjemny w odbiorze. Kult Xanadu zdaje się tkwić głównie w jego porażce. Lata 80. zestawione z 40. jawią się tu jako groteskowe i nie zachęcają do przekroczenia pomostu, jaki film miał stanowić. Mimo wszystko Xanadu należy zobaczyć, aby przekonać się, skąd wzięła się jego reputacja. Octopus był na to idealną okazją, bo inaczej trudno po nie samemu sięgnąć.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*