
Słowem wstępu
Opowiem Wam historię o pewnej wyjątkowej serii horrorów, o której być może część z Was nawet nie słyszała.
Z kina wiemy, że Diabeł może przybierać różne formy i pozyskiwać ludzkie dusze jeszcze różniejszymi metodami. Jedną z takich przedstawił Clive Barker w 1986 roku w swojej noweli Hellbound Heart i rok później w jej filmowej adaptacji. Hellraiser, bo o tej adaptacji oczywiście mowa, zajmuje szczególne miejsce w moim sercu i jest jednym z najbardziej udanych cykli horrorów w historii, jednak pozostającym w tyle za bardziej popularnymi markami.
Akcja wszystkich odsłon Hellraisera kręci się wokół Kostki Lemarchanta, zwanej także Konfiguracją Lamentu. Pożądają jej osoby ganiające za coraz to silniejszymi doznaniami, ludzie zblazowani, znudzeni światem, pragnący przyjemności większych niż jest im w stanie zaoferować cielesność. Taki delikwent, poprzez odpowiednie ułożenie Kostki, przywołuje makabrycznie prezentujące się demony zwane Cenobitami, które za pomocą haków na łańcuchach zadają niewyobrażalny ból i tym samym pokazują nowy wymiar przyjemności.
Jakim cudem ten genialny koncept nie zyskał większego rozgłosu?
Jak już powszechnie wiadomo, lata 80. były zdominowane przez slashery, głównie za sprawą Halloween (1978) Johna Carpentera. Prym wiodły dwie serie – Piątek 13go (od 1980) i Koszmar z ulicy Wiązów (od 1984). Obie niemal rok w rok wypuszczały kolejne odsłony zaskarbiając sobie nie tylko sympatię widzów, ale i ich pieniądze. Były też setki imitatorów. Pierwszy Hellraiser do kin trafił dopiero pod koniec dziesięciolecia i okazał się dużym hitem za sprawą swojego oryginalnego pomysłu. Później doczekał się sequela i seria znikła na cztery lata, nie mogąc sobie tym samym wyrobić tak dużej fanbazy jak konkurencja.

„We have such sites to show you!”
Nowelę Hellbound Heart nadrobiłem długo po zapoznaniu się z filmami i okazała się ona dla mnie lekkim rozczarowaniem. Posiada swój niepowtarzalny klimat, jednak zdaje się pędzić na złamanie karku, przez co masa ciekawych pomysłów została bardzo ubogo rozwinięta. Nie dawało mi też spokoju dziwaczne zachowanie bohaterów. Czasem w ogóle nie zachowywali się jak istoty ludzkie.
No ale skoro Clive Barker sam adaptuje swoją własną historię, to na pewno będzie wierny materiałowi źródłowemu, prawda? A no… nie. Różnice między Hellraiserem a jego książkowym pierwowzorem bywają olbrzymie. Autor nie tylko zmienił, ale i wzbogacił swoje dzieło. Może moje stanowisko będzie mocno kontrowersyjne, ale każdą poczynioną przez Barkera zmianę zaliczam na plus. Poprawił on bowiem wszystko to, co nie grało mi w noweli.
Frank Cotton jest człowiekiem pozbawionym skrupułów i poszukującym kolejnych przyjemności. Nabywa Kostkę Lemarchanta, otwiera ją i na długie lata trafia do Piekła. W tym czasie jego brat Larry wraz z żoną Julią wprowadzają się do jego domu. Miejsce to nie ma dobrego wpływu na Julię, bowiem przywołuje bolesne dla niej wspomnienia. W przeddzień swojego ślubu Julia zdradziła Larry’ego z Frankiem.
Podczas wnoszenia mebli Larry zostaje ranny w rękę i jego krew rozlewa się w miejscu, w którym skonał zabrany przez Cenobitów Frank. To nieoczekiwanie umożliwia temu drugiemu ucieczkę z Piekła, jednak jego ciało jest w opłakanym stanie. Aby się zregenerować potrzebuje więcej ludzkiej krwi. Stale ukrywając się, przekonuje swoją dawną kochankę, aby mu pomogła. Na jego tropie wkrótce będą jednak Cenobity.
Hellraiser powstał przy budżecie w wysokości ok. 1 miliona dolarów. Clive Barker, nie mogąc wynająć studia, zmuszony był kręcić w prawdziwym, w dodatku niezbyt dużym, domu. Ale ciasnota i niskie zasoby gotówki w niczym mu nie przeszkodziły. Hellraiser to film z krystalicznie czystą i niczym nie zachwianą wizją. Swój unikalny, makabryczny koncept autor zamyka w ramy gotyckiego horroru, uwspółcześnionego, ale posiadającego różne charakterystyczne dla gatunku cechy. Wszystko dzieje się w opuszczonym starym domu z pewną mroczną tajemnicą. Frank musi wysysać krew, aby się zregenerować – prawie jak każdy dobry wampir. To z kolei prowadzi do pokręconego, mrocznego romansu między nim a Julią. Sama Julia jest kobietą zimną i demoniczną, wręcz mogłaby być grana przez Barbarę Steele.

Wizualnie film prezentuje się bardzo dobrze. Charakteryzacja pozbawionego skóry Franka i scena, w której wyłania się on z podłogi robią wrażenie i dziś swoim nienaturalnym i obleśnym wyglądem. Niestety reszta efektów specjalnych nie wytrzymała już próby czasu tak dobrze. Są chwile, gdy film wygląda już mocno archaicznie. Potwór wyłaniający się ze ściany to ewidentnie operowana przez kogoś kukła, z kolei na efekty specjalne podczas finałowej sceny Barkerowi nie starczyło czasu. Ale jak sam powiedział: „Jak na pracę dwóch pijanych gości w ciągu jednego weekendu, i tak wyglądają nieźle”.
Hellraiser to film kultowy i intrygujący, przedstawiający niezwykle oryginalne motywy klasycznymi metodami. Jest dziwnie, niepokojąco i krwawo, ale w taki przerysowany, nierealistyczny sposób. Jest tutaj wszystko, a nawet jeszcze więcej, czego można by od niskobudżetowego horroru z kresu lat 80. wymagać.
Warto Hellraisera obejrzeć najlepiej w pakiecie z częścią drugą…
„We have to see, we have to know.”
New World Picture było tak pewne sukcesu filmu, że zaczęło snuć plany jego kontynuacji zanim jeszcze ten został dokończony. Clive Barker został poproszony o opracowanie historii i zaproponowano mu stanowisko producenta wykonawczego. Scenariusz napisać miał Peter Atkins, a reżyseria przypadła debiutującemu wówczas Tony’emu Randelowi.
Nad sequelem czuwała praktycznie ta sama ekipa, w dodatku mająca do dyspozycji większe zasoby gotówki. Co mogło pójść nie tak? O dziwo… całkiem sporo.
Grający Larry’ego Andrew Robinson nie chciał powrócić w sequelu, z kolei grająca Julię Clare Higgins chciała po „dwójce” rozstać się z serią na dobre. Nowi przełożeni New World Picture wpędzili wytwórnię w problemy finansowe, przez co budżet filmu został zmniejszony. Gotowy scenariusz Atkinsa musiał zostać w związku z tym przepisany, a wiele jego elementów zmienionych.
Efekt końcowy, który znamy pod tytułem Hellbound: Hellraiser II (1988) jest bezpośrednią kontynuacją. Kirsty Cotton, bratanica zbiegłego z Piekła Franka, trafia nieprzytomna do szpitala psychiatrycznego po wydarzeniach z części poprzedniej. Jest przesłuchiwana przez policję, ale nikt nie bierze jej historii o piekielnej kostce na poważnie.
Dziewczyna trafia pod opiekę dra. Channarda – gościa uwielbiającego operować mózgi pacjentów, gdy ci są całkowicie świadomi. Ma on także obsesję na punkcie piekielnej kostki i zamierza otworzyć przejście do Piekła…

Hellbound: Hellraiser II nie był już tak dużym sukcesem jak jego poprzednik. Tyczy się to zarówno wyniku finansowego, jak i opinii krytyków. Do dziś zdania na jego temat są mocno podzielone. Jedni uważają go za sequel lepszy od oryginału, inni za chaotyczny i rozczarowujący. Ja, choć należę do tych pierwszych, rozumiem zarzuty drugiej strony. Ale po kolei.
Podczas gdy pierwsza część czerpała wiele z gotyckiego horroru, Hellbound jest mroczną baśnią. Tempo filmu zrobiło się ciut wolniejsze, a atmosfera zimniejsza, za to pod innymi aspektami film jest po prostu „większy”. Muzyka zrobiła się bardziej epicka, a poziom brutalności wystrzelił do góry. Randel z Barkerem serwują widzowi półtoragodzinną przejażdżkę po obleśnych, krwawych i pokręconych scenach. Za tym wszystkim idzie parada klasycznych efektów specjalnych opierających się na charakteryzacji, modelach, makietach, a nawet animacji poklatkowej.
Poza tym, Hellbound to afera na o wiele większą skalę niż wcześniej, co umożliwiło twórcom rozwój całego uniwersum. Dowiadujemy się jak wygląda Piekło i jak funkcjonuje. Uwielbiam analogię do szpitala psychiatrycznego i inspiracje obrazami Eschera. Uchylono też rąbka tajemnicy odnośnie background story Cenobitów. Niestety, aby wyłożyć te wszystkie ciekawe koncepty, film posłużył się pokręconą, dziurawą i miejscami nie mającą sensu fabułą. Nie wiem, czy jest to spowodowane zmianami w scenariuszu, ale jest wiele rzeczy, które dzieją się bez jakiegokolwiek uzasadnienia, pojawiło się też wiele takich „kontrowersyjnych” i które wprawiły fanów w konfuzję.
„I am the way!”
Jak wspominałem, po umiarkowanym sukcesie seria znikła na cztery lata. Pogłębiające się problemy finansowe New World Pictures doprowadziły do utraty przez studio praw do marki na rzecz Miramax. Był to też okres, kiedy udział Clive’a Barkera przy tworzeniu cyklu zaczął stopniowo maleć.
Plany odnośnie przyszłości serii również uległy diametralnym zmianom. Pierwotnie to Julia miała być główną antagonistką, ale po odejściu Clare Higgins pójście tą drogą było niemożliwe. Poza tym, fani uwielbiali postać Pinheada, lidera Cenobitów, zatem jedyną logiczną konkluzją było przywrócenie uśmierconego w „dwójce” demona do życia i oddanie mu kolejnego filmu.

Historię do Hellraiser III: Hell on Earth opracowali Tony Randel i Peter Atkins wykorzystując tylko niektóre z pomysłów Barkera. To wciąż miała być bezpośrednia kontynuacja, jednak z zupełnie nowymi postaciami. Bohaterowie poprzednich odsłon nie powracali.
Stołek reżysera oddano Anthony’emu Hickox’owi, mało znanemu reżyserowi B-klasowych komedio-horrorów. Znałem tego pana z dwóch części Gabinetu figur woskowych (1988 i 1992, obie wyprzedziły swoim konceptem Dom w głębi lasu Wheedona o 24 lata) i kontynuacji Czarnoksiężnika (1993) z Julianem Sandsem. Hickox jest reżyserem niedocenianym, jednak zgrabnie radzącym sobie z kiczem i konsekwentnie pielęgnującym swój przerysowany, psychodeliczny styl.
Twórcy zza oceanu chcieli dużo zarobić na nowym filmie i odcisnęli na nim swoje piętno. Hellriser III: Hell on Earth jest bardzo „amerykańskie”. Nastawia się na szokowanie widza, bombardowanie go wysoce wysublimowanym kiczem i absurdalną, głupawą rozwałkę ocierającą się mocno o slasher. Natomiast z sugestywnej, surowej atmosfery poprzedników nie ostało się praktycznie nic. Przykładowo: spora część filmu dzieje się w klubie rockowym. Pojawia się Cenobita z kamerą w oku. Inny posługuje się płytami CD jak shurikenami. Na dobitkę – akcja filmu dzieje się w Nowym Jorku.
W centrum uwagi jest oczywiście Pinhead, który po wydarzeniach z Hellbound rozbił się jakby na dwa byty – pierwszym jest jego demoniczne, destruktywne „ja”, a drugim dusza człowieka, którym był przed laty, czyli kapitan Elliot Spencer.
Spencer kontaktuje się z pewną dziennikarką, Joey Summerskill, poprzez jej sny. Muszą wspólnymi siłami powstrzymać demona, który już zaczął się regenerować. A jak? Poprzez wysysanie ludzkiej krwi, oczywiście! Brzmi znajomo? Powinno, bowiem trzeci Hellraiser czyni całe mnóstwo nawiązań do filmu Clive’a Barkera. Twórcy bardzo chcieli po czterech latach zagrać na sentymencie fanów i, o dziwo, nawet im się to udało.

Backstory Pinheada zostaje dopowiedziane do końca, ponownie za sprawą pokręconej, dziurawej i często głupawej fabuły, ale na tym etapie chyba można już na to przymknąć oko. Gwoździogłowego jest dużo, może nawet za dużo. Jego monologi są świetne, ale pozbawiają go tajemniczości i zmieniają w kolejnego złoczyńcę, który lubi ciągle tłumaczyć swój zły plan. Przy okazji zrobiono z niego jeszcze slasherowego zabójcę.
Opinie na temat „trójki” wahają się od wartościowej odsłony po dno totalne. I ponownie rozumiem obie strony, jednak w tych wszystkich obiektywach szerokokątnych i w całym tym kiczu kryje się coś uroczego. To psychodeliczny, głupawy, ale nadal Hellraiser. Gdyby decydenci z Miramaxu czuwali nad serią od początku, pierwszy film prawdopodobnie wyglądałby właśnie tak – to mroczne, krwawe, a jednocześnie zabawne i przerysowane kino rozrywkowe.
„Do I look like someone who cares what God thinks?”
Minęły kolejne cztery lata. Miramax postanowiło otworzyć bramy Piekła jeden ostatni raz. Hellraiser: Bloodline (1996) powstał w koprodukcji z Dimension Films i pierwotnie miał być bardzo ambitnym projektem. W życie wcielić miał go Kevin Yagher – specjalista od efektów specjalnych, który swego czasu pracował między innymi przy sequelach Koszmaru z ulicy Wiązów.
I w rzeczy samej, dla Yaghera praca nad Bloodline była istnym koszmarem. Producenci chcieli jednej rzeczy – żeby Pinhead pojawił się w filmie bardzo szybko i było go więcej. Wymuszali kolejne zmiany i cięcia, czasem bez zgody reżysera. Kolejne sprzeczki doprowadziły do tego, że Yagher pokazał wszystkim środkowy palec, opuścił projekt i nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Na jego miejsce przyszedł Joe Chapelle – przyszły reżyser Halloween: The Curse of Michael Myers (1995). Dokończył film zgodnie z dyrektywami studia, popatrzył na efekt końcowy i stwierdził, że również się pod nim nie podpisze.

Hellraiser: Bloodline jest podzielony na trzy segmenty.
Pierwszy dzieje się w epoce wiktoriańskiej, gdzie poznajemy samego Philipa Lemerchanta, twórcę Kostki. Ta część filmu została pocięta najbardziej i, ironicznie, jest tą najbardziej kompletną. Geneza kostki mogła być czymś o wiele ciekawszym, można też było zostawić ją w mrokach tajemnicy, ale w swojej obecnej formie nie jest niczym obraźliwym. Przy okazji jest to najlepiej wyglądająca część całego filmu.
Drugi segment dzieje się w czasach współczesnych i kontynuuje wątki z Hell on Earth. Jego bohaterem jest potomek Lemerchanta imieniem John. Projektuje on budynek, będący w gruncie rzeczy jedną wielką Konfiguracją Lamentu zdolną otworzyć przejście do Piekła raz na zawsze. Ta część wypada już nierówno, bowiem widoczne są pierwsze cięcia, pierwsze uproszczenia, pierwsze niedomówienia, a akcja zaczyna toczyć się stanowczo za szybko.
W trzecim segmencie obserwujemy poczynania dr Paula Merchanta, który na stacji kosmicznej w przyszłości postanawia zakończyć żywot Cenobitów raz na zawsze. Ta część wypada najgorzej. Stacja kosmiczna Minos prezentuje się nad wyraz nudno i tanio. Segment jest krótki, pozbawiony polotu, a jego finał to największe rozczarowanie całości. Pomysł, aby demon został oszukany przez nowoczesną technologie brzmi dobrze na papierze, zrealizowany został w sposób żenujący.
Bloodline nie jest jednak złym filmem. Patrząc na niego przez pryzmat rozgrywającej się za kulisami wojny między reżyserem a producentami, trzyma się zdumiewająco dobrze. Niestety, jako wielki finał nie ma dostatecznej siły przebicia. Przede wszystkim, jest zbyt krótki – trwa jedynie 78 minut – i czuć, że cała akcja jest ściśnięta w te nieduże ramy czasowe.
Wiele ciekawych scen trafiło do kosza, inne nigdy nie zostały nawet uwiecznione na taśmie filmowej. To, co mamy obecnie, to dobry sequel, będący pozostałościami po niezwykle ambitnym projekcie i rozczarowujące zakończenie wielkiej serii. Przynajmniej do czasu…

„Your flesh is killing your spirit.”
Hellraiser: Bloodline był dla wszystkich rozczarowaniem, niemniej udało mu się zarobić czterokrotność swojego budżetu. A jak to w kinie grozy bywa – jak długo są zyski, tak długo są sequele. Tylko jak kontynuować historię, która została dopowiedziana do końca? Wątek Kostki i Cenobitów został zamknięty, wszystko w temacie zostało powiedziane. Jak zatem? Cóż… producenci z Dimension znaleźli pewien bardzo tani sposób.
Otóż…
Wytwórnia była w posiadaniu scenariusza pewnego filmu psychologicznego. Zamiast marnować pieniądze na wymyślanie kolejnej historii, wzięto gotowy skrypt i przepisano go wplatając w niego motyw Kostki Lemarchanta i Cenobitów. Rezultatem jest Hellraiser: Inferno (2000), wyreżyserowany przez debiutującego wówczas Scotta Derricksona, który później zasłynął z Egzorcyzmów Emily Rose (2005) czy Sinistera (2012), a ostatnio zrealizował komiksowego Doctora Strange’a (2016) dla Marvela.
Inferno nie miało premiery w kinach, było sequelem direct-to-video. Nie jest też w żadnym stopniu bezpośrednią kontynuacją. To bardziej spin-off, osobna historia, wariacja na temat (mówiąc bez spoilerów) pewnego motywu, który pojawił się w Hellbound.
Fabuła skupia się na detektywie Josephie Thornie. Szybko odkrywamy, że nie jest on wzorem do naśladowania. Nie stroni od narkotyków i kradzieży, regularnie zdradza żonę oraz w brutalny sposób obchodzi się ze swoim informatorem. Zostaje mu przydzielona zagadkowa sprawa – pewien mężczyzna został rozerwany na strzępy hakami na łańcuchach. W jednej z leżących nieopodal ciała świec znaleziono palec dziecka. W ręce Thorne’a wpada także Kostka Lemarchanta, którą, oczywiście, przypadkowo otwiera, zmieniając tym samym prowadzoną przez siebie sprawę w łańcuch coraz dziwniejszych wydarzeń, stopniowo doprowadzających go do utraty rozumu…

Inferno niczym nie przypomina poprzednich odsłon cyklu. Pinhead i Kostka są tutaj na drugim planie (zresztą Pinhead pojawia się dopiero pod koniec), z kolei gore nie ma prawie wcale. Całość to głównie kameralny kryminał psychologiczny w stylu neo-noir. Takie podeście może być z góry rozczarowujące, jednak jeśli się złapie odpowiedni dystans, odkryje się jedną z najlepszych części serii.
Na tym etapie cyklu nie pozostało już nic innego, jak tylko eksperymentować i Inferno jest pewnym powiewem świeżości. To bardzo „lovecraftowski” kryminał, pełen gęstej onirycznej, paranoicznej atmosfery, z tą różnicą, że zamiast Chtulhu są Cenobici. Poza tym, wydaje mi się, że twórcy mocno czerpali z Harry’ego Angela (1987) Alana Parkera.
Wszystkie zmiany w scenariuszu są dla widza niewidoczne. Nie ma się uczucia, że Cenobici zostali do tej fabułki wciśnięci na siłę. Zostali wpisani w nią idealnie.
W detektywa Thorne’a wcielił się Craig Sheffer, który przed laty miał przyjemność pracować z samym Clivem Barkerem nad filmem Nightbreed (1990). Nie jest to może aktor wybitny, ale radzi sobie na tyle solidnie, by widz nie znienawidził jego postaci.
Inferno przypadnie do gustu przede wszystkim tym, którym nie podobała się konwencja poprzednich czterech filmów. Ich znajomość nie jest tutaj nawet wymagana. Dla fanów będzie to idealne lekarstwo na zaspokojenie niedosytu po Bloodline. Wciąż jest dziwnie i demonicznie, ale w taki kameralny i subtelny sposób. A jeśli ktoś jeszcze lubi kino noir, to doceni ten film jeszcze bardziej.

„All problems solved.”
Dimension nauczyło się, jak robić sequele Hellraisera bez wkładania w to jakiegokolwiek wysiłku. Dwa lata później wyciągnęli z szuflady kolejny skrypt i kazali go przepisać.
Hellraiser: Hellseeker (2002), nakręcony przez Ricka Botę, podąża dokładnie tą samą drogą, co jego poprzednik.
Kirsty Cotton powraca i ma męża Trevora. Para zmierza samochodem w tylko sobie wiadomym kierunku, kiedy nagle zdarza się wypadek i pojazd ląduje w rzece. Trevorowi udaje się ujść z życiem, ale ma amnezję. Ciało Kirsty z kolei nie zostaje znalezione.
Trevor stara się sobie przypomnieć różne rzeczy, jednak jego życie zamienia się w ciąg bardzo dziwnych wydarzeń, w dodatku policja zaczyna go podejrzewać o umyślne spowodowanie wypadku i zabicie swojej żony. I gdzieś w tym wszystkim jest ukryta Kostka i Cenobici.
Ponownie mamy do czynienia z pokręconą tajemnicą, jednak bez wszystkiego, co czyniło Inferno dobrym filmem. Brakuje sugestywnej strony wizualnej, Trevor jest irytującą kłodą drewna, a widz cały czas powtarza sobie w myślach „Ale to już było”.
Największy problem Hellseekera jest jednak taki, że w pewnym momencie fabuła po prostu staje w martwym punkcie. Bohater nie prowadzi żadnego śledztwa, niczego sam nie odkrywa, po prostu przeskakuje z jednej dziwnej wizji do drugiej, aż intryga postanawia rozwiązać się sama.
Rick Bota zaserwował rozwodnioną wersję Inferno, z kilkoma przyjemnymi nawiązaniami do poprzedników, ale bez klimatu, bez tajemnicy, bez czegokolwiek, co nie czyniłoby seansu męczącym.
Ale to jeszcze nie koniec…
W 2005 roku pan Bota nakręcił nie jeden, a dwa sequele Hellraisera pod rząd. Hellraiser: Deader i Hellraiser: Hellworld.com powstawały równolegle do siebie.

Przy okazji Deader Dimension miało do dyspozycji scenariusz autorstwa Neala Marshalla Stevensa. Studio zatrudniło niejakiego Tima Daya, by ten do skryptu dopisał Cenobitów. W tym celu musiał, między innymi, napisać zupełnie nowy trzeci akt.
Fabuła przedstawia się następująco:
Reporterka Amy Klein zostaje wysłana do Rumunii, gdzie ma zbadać sektę „Śmierciowców” pod wodzą tajemniczego Wintera. Winter posiada dar wskrzeszania ludzi. Ponownie mamy do odkrycia tajemnicę, dziwne rzeczy dzieją się dookoła, a na końcu pojawia się Pinhead, by wszystko wywrócić do góry nogami.
Największym problemem Deader są właśnie Cenobici i Kostka. Tym razem już widać, że ich obecność jest wymuszona, a ich udział w fabule stał się nie tylko śladowy, ale i nie ma żadnego sensu. Nie jest to film obraźliwy. To co najwyżej średni film klasy B z kilkoma klimatycznymi scenami i okropnymi efektami komputerowymi. Nikomu w pamięci raczej nie zostanie, a niektórych może wręcz wynudzić.
Trzy miesiące po Deader wypuszczono Hellworld.com i ten był już od początku planowany jako normalny sequel Hellraisera.
Fabułę oparto na opowiadaniu Joela Soissona pt. Dark Can’t Breathe.
Jest pewna gra internetowa zainspirowana uniwersum Hellraisera. Nazywa się właśnie Hellworld. Grupa nastolatków ma na jej punkcie obsesję. Zabawa trwa do czasu, gdy jeden z nich popełnia samobójstwo. Dwa lata później wszyscy zostają zaproszeni na specjalne przyjęcie dla fanów gry, które ma się odbyć wielkiej, starej rezydencji uchodzącej za nawiedzoną.
Hellworld.com ma dość pokręcony koncept, ale służy on jedynie za punkt wyjścia dla sztampowej historii o nawiedzonym domu z bandą irytujących, kartonowych bohaterów rodem z najbardziej banalnych slasherów. Doszliśmy bowiem do momentu, gdy ktoś postanowił zdegradować Hellraisera do zwykłego horroru dla nastolatków.

Postacie łażą sobie po rezydencji, co chwilę wzdychają za swoim zmarłym kolegą i stają się ofiarami kolejnych dziwnych, śmiertelnych dla nich wydarzeń. Pod koniec dostajemy wielki zwrot akcji, który wywraca wszystko do góry nogami i najpierw zostawia nas z uczuciem konsternacji, ale szybko dochodzimy do wniosku, że jest to bardzo głupi zwrot akcji.
A co z Pinheadem? Pojawia się w ostatniej scenie, tylko już poza właściwą akcją filmu.
Jakimś cudem udało się w to nędzne filmidło zaangażować Lance’a Henriksena i jest on jego jedynym dobrym elementem. Występuje tu także młodziutki Henry Cavill, o ile kogoś to będzie na tym etapie interesowało.
Hellworld.com jest odsłoną całkowicie bezwartościową. To banał, sztampa i nuda w najczystszej postaci i nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby marnować na niego swój czas. Nie jest to jednak nic obraźliwie złego. Istnieje bowiem szansa, że zanim się na ten film rozgniewacie, po prostu uśniecie, a gdy się obudzicie, to o nim zapomnicie.
I przez długi czas wszyscy myśleli, że to już wszystko. Seria w końcu się stoczyła i osiadła na dnie. Tak było do 2011 roku…
Hellraiser: Revelations
Ta rzecz powstała tylko z jednego powodu – Dimension Films musiało nakręcić kolejny sequel, aby nie stracić praw do marki. Wzięto mało znanego scenarzystę, by napisał jakiś skrypt na kolanie i oddano stołek reżyserski autorowi takich filmów jak Powrót do domu na Przeklętym Wzgórzu (2007) i Arctic Predator (2010).
Revelations zaczyna się od historii dwójki przyjaciół, Stevena i Nico. Wyjeżdżają oni do Meksyku, żeby pić, uprawiać seks i… otworzyć Piekielną Kostkę. Przy okazji zdołali całą wycieczkę uwiecznić swoją podręczną kamerką. Nagranie trafia w ręce rodzin chłopaków. Obie familie spotykają się na kolacji, zachowują się jak kompletne buce, przy okazji starając się rozgryźć co się z ich pociechami stało. Gdy nagle do domu przybywa ledwie żywy Steven wtedy zaczyna robić się ciut dziwnie.
Pierwsze, co rzuca się w oczy to losowy tytuł. Revelations – objawienia, albo w odniesieniu do Biblii apokalipsa, jak kto woli – nijak się ma do tego, co dzieje się w filmie. Poprzednie odsłony, wbrew pozorom, nie miały z tym takiego problemu.

Przez większość czasu siedzimy w jednym domu razem z bandą podrzędnych bohaterów. Nie zostają oni przedstawieni w jakikolwiek sensowny sposób, więc każde ich zachowanie zdaje się brać kompletnie znikąd. Gdy pojawia się Steve, wszyscy zaczynają wariować, twierdząc, że są uwięzieni w domu, że ktoś się na nich czai, ale nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby zadzwonić po policję. Trzeba dramatycznie wziąć strzelbę i mówić, że będzie się broniło swojej rodziny.
Film przeplatany jest flashbackami z wyprawy Steve’a i Nico. Tutaj twórcy chcieli nieco nawiązać do tradycji serii – gdy Nico zostaje zabrany przez Cenobitów, powraca tak samo jak Frank, jest pozbawiony skóry i potrzebuje ludzkiej krwi. O ile można docenić taki „powrót do korzeni”, tak jednowymiarowość bohaterów skutecznie odbiera chęci do śledzenia tego wszystkiego.
W ramach wisienki na torcie:
Aktor Doug Bradley tym razem nie powrócił jako Pinhead. Zastąpił go niejaki Stephan Smith Collins. Przede wszystkim, wygląda on okropnie w make-upie, jego kostium jest tani, gumowy i nawet nie leży na nim dobrze (wygląda, jakby został źle dopasowany). Ale to i tak nic, bo pan Collins daje radę wyssać wszelką godność ze swojej postaci swoim kuriozalnym, komicznym akcentem.
Revelations nie tylko odebrało Hellworld.com tytuł najgorszej odsłony serii, ale i wyssało z jej ostatnie resztki godności. Swoim wykonaniem przypomina produkcję amatorską, a to, co zrobiono z Pinheadem, to najprawdziwsza kpina. Ja sam, pisząc ten artykuł, zastanawiałem się, czy warto się ta te filmowe pomyje produkować.
Sam Clive Barker to premierze tego „dzieła” napisał na Twitterze:
„Hello, my friends. I want to put on record that the flic out there using the world Hellraiser IS NO FUCKIN’ CHILD OF MINE! I have NOTHING to do with this fuckin’ thing. If they claim its from the mind of Clive Barker, it’s a lie. It’s not even from my butt-hole”
I chciałbym powiedzieć, że to już koniec definitywny, niestety w planach jest kolejna, już dziesiąta odsłona cyklu…
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis